Przejdź do zawartości

Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XXIII. Odzyskuję mą własność.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Odzyskuję mą własność.

Alan stukał długo; nareszcie usłyszałem szelest otwieranego ostrożnie okna i widziałem, jak stryj umieścił się w swojem obserwatorjum. Dość było widno, aby stamtąd mógł widzieć Alana, stojącego, jak czarny cień, na progu domu. My trzej świadkowie byliśmy zupełnie przed jego wzrokiem ukryci, nie było więc nic takiego, co mogło wydać się groźnem uczciwemu człowiekowi w jego własnym domu. Stryj jednak patrzał badawczo przez jakiś czas na stojącego mężczyznę a gdy się odezwał, w głosie jego czuć było obawę.
— Co to jest? — spytał, — czego żądasz? to nie jest pora na odwiedziny dla przyzwoitych ludzi, a nie chce mieć do czynienia z nocnemi ptakami. Muszę cię uprzedzić o tem, że w ręku trzymam nabity pistolet.
— Czy mówię z samym panem Balfour? — odrzekł Alan, cofając się i patrząc do góry w ciemnościach. — Bądź no pan ostrożny z tym pistoletem, bo jeszcze może pęknąć.
— Co cię tu sprowadza i kim jesteś? — zapytał stryj gniewnie.
— Co do mego nazwiska, nie mam zamiaru ogłaszać go na całą okolice, lecz inna rzecz co do tego, co mnie tu sprowadza. Dotyczy to więcej pana, niż mnie, i jeżeli pan koniecznie tego sobie życzy, to mogę to głośno wypowiedzieć.
— A cóż to takiego? — spytał.
— O Dawidzie, — rzekł Alan,
— Coś powiedział? — krzyknął stryj zmienionym głosem.
— Czy każesz wymienić i nazwisko?
Nastąpiła pauza; po chwili stryj oświadczył z pewnem wahaniem, że może lepiej będzie, gdy go wpuści do domu.
— I mnie się tak zdaje rzekł Alan — że byłoby to lepiej, lecz w tem kwestja, czy ja się na to zgodzę. Powiem panu stanowczo, że tu, na progu, rozmówimy się w tej sprawie. Tu, lub nigdzie. Wiedz pan, że jestem nieugięty, równie jak pan, i że mówisz z gentlemanem z lepszej, niż sam jesteś, rodziny.
Ta zmiana frontu zbiła Ebenezera z tropu; długą chwilę zastanawiał się, potem rzekł:
— Niech i tak będzie, gdy inaczej być nie może. — I zamknął okno.
Schodzenie ze schodów zajęło mu dużo czasu, a otwieranie wszystkich ryglów jeszcze więcej. Na każdym schodzie i przy każdym ryglu przystawał, drżąc z obawy. W końcu jednak usłyszeliśmy skrzypnięcie zawiasów i stryj wysunął się ostrożnie na zewnątrz i usiadł u góry na schodach, z pistoletem w ręku.
— A teraz, pamiętaj o tem, że jeżeli się na krok zbliżysz, to cię zastrzelę.
— Bardzo uprzejme wezwanie bez wątpienia — rzekł Alan.
— Tak, gdyż przeczuwam zasadzkę i muszę się mieć na baczności. A teraz, gdy się już wzajemnie rozumiemy, możesz wymienić swój interes.
— Otóż — mówił Alan — pan, który masz tak bystre pojęcie, spostrzegłeś zapewne, że jestem obywatelem Górnej Szkocji. Nazwisko moje do rzeczy nie należy. Przyjaciele moi zamieszkują prowincję, blizką wyspy Mull, o której niewątpliwie słyszałeś. W tych stronach rozbił się okręt, a nazajutrz, gdy jeden z mych przyjaciół szukał szczątków tego okrętu na wybrzeżu, spostrzegł nawpół utopionego chłopca. Przywrócił go do przytomności i umieścił w ruinach zamku, gdzie pozostaje do dzisiejszego dnia. Pociąga to za sobą wielki koszt dla nas wszystkich. Przyjaciele moi są jeszcze nieco dzicy i nie bardzo liczą się z prawem. Gdy się dowiedzieli, że chłopiec posiada zamożnych przyjaciół, a szczególniej, że jest twoim rodzonym bratankiem, panie Balfour, żądali, żebym pana odwiedził i rozmówił się z nim w tym przedmiocie. Odrazu muszę panu powiedzieć, że jeżeli nie będzie między nami zgody na pewne warunki — to prawdopodobnie... mógłbyś go już więcej nigdy nie zobaczyć! Gdyż moi przyjaciele — dodał Alan z prostotą — wcale nie są ludźmi zamożnymi.
Stryj odchrząknął:
— Nie bardzo mi na tem zależy. On był zawsze złym chłopcem i niemam powodu mięszać się w tę sprawę.
— No, no — rzekł Alan — widzę, do czego dążysz: udajesz obojętnego, abyśmy zażądali mniejszego okupu.
— O! nie, to szczera prawda. Ten chłopiec nie obchodzi mnie wcale i żadnego okupu nie zapłacę. Możecie z nim zrobić, tylko wam się podoba.
— Cóż u djabła! — krzyknął Alan — krew przecież nie woda. Już chociażby dla samego wstydu nie możesz opuścić syna twego brata — a jeżeli to zrobisz i ludzie się o tem dowiedzą — stałbyś się nie bardzo popularnym w twej okolicy.
— I tak nie cieszę się wielką popularnością — odrzekł Ebenezer.
— W takim razie, trzeba będzie tak urządzić, aby sam Dawid panu to powiedział.
— W jaki sposób? — krzyknął stryj ostro.
— A to w taki — powiedział znów Alan. — Przyjaciele moi trzymać będą zapewne Dawida tak długo, dopóki będą mieli widoki zyskania na tem pieniędzy; gdy widoki te znikną, pozwolą mu pójść, dokąd zechce, choćby na złamanie karku.
— O! na to także jestem obojętny. Wcaleby mnie to nie rozczuliło.
— Ja też tak sobie myślałem. Z wszystkiego, co słyszałem i co słyszę, wnoszę, że są tylko dwie drogi wyjścia: albo pan kochasz Dawida i zapłacisz za niego, aby go mieć z powrotem, — albo masz słuszne powody, dla których chętnie pozbyłbyś się go, i zapłacisz nam, żeby go trzymać. O pierwszej drodze niema już co mówić, gdyż stanowczo przeczysz temu, że go kochasz. Więc zostaje ta druga, która nam wszystkim powinna porządnie napełnić kieszenie.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?
— Czy tak? Otóż widzisz panie Balfour, rzecz jest taka: nie chcesz pan, aby chłopiec wrócił — więc chcesz, abyśmy temu przeszkodzili. Wiele zapłacisz?
Stryj nie dał żadnej odpowiedzi, tylko kręcił się niespokojnie na swem siedzeniu. Alan mówił dalej:
— Chciałbym panie, abyś poznał, że jestem gentelmanem; noszę wysokie imię i nie rozbijam się darmo u cudzych drzwi. Więc jedno z dwojga: Albo daj mi natychmiast stanowczą odpowiedź, albo — przysięgam ci, że utopię 3 stopy żelaza w twoich wnętrznościach.
— Człowieku, co ci się stało? Zostaw mi chwilę do namysłu! — krzyknął stryj, porwawszy się na nogi. Jestem prostym człowiekiem, a nie tancmistrzem i staram się, o ile mogę, być grzecznym. Wstydź się swych gróźb. Wnętrzności — powiadasz? A gdzież ja będę i gdzie będzie mój pistolet?
— Proch i twoje stare ręce mają się tak do stali Alana, jak ślimak ma się do jaskółki. Zanimby twój trzęsący się palec znalazł kurek, rękojeść mego sztyletu sterczałaby już w twej piersi.
— Może to prawda — rzekł stryj. Niech więc będzie, jak ty chcesz, nie sprzeciwię się. Powiedz mi, wiele żądasz, a może przyjdzie między nami do zgody.
— Tymczasem żądam tylko otwartości krótko mówiąc: czy chcesz, żebyśmy chłopca sprzątnęli, czy też, żebyśmy go trzymali?
— O zmiłuj się! — krzyknął Ebenezer — tak mówić nie można!
— Zabić, czy trzymać? — naciskał Alan.
— Trzymać, trzymać! — jęczał stryj — nie chcę przelewu krwi.
— No, jak się panu podoba. Ale to drożej kosztować będzie!
— Drożej? Więc wolicie splamić się zbrodnią?
— Jedno i drugie jest zbrodnią. A zabić jest łatwiej i bezpieczniej. Trzymać chłopca będzie ciężkiem zadaniem.
— Jednak chcę, żeby go trzymać — odpowiedział stryj. — Nigdy nie byłem w otwartej sprzeczności z moralnością i nie zacznę nim być teraz, dla przyjemności dzikiego górala.
— Jesteś pan dziwnie skrupulatny.
— Jestem człowiekiem, posiadającym zasady — powiedział prostodusznie Ebenezer — a jeżeli za to mam płacić, to zapłacę! Zresztą, wszak to syn mego brata.
— No, tak, tak, dobrze, a teraz co do ceny. Nie łatwo mi ją oznaczyć, wprzód chciałbym być poinformowany co do pewnych faktów. Naprzykład chciałbym wiedzieć, wiele od pana dostał Hoseason za pierwszą przysługę?
— Hoseason! — krzyknął stryj, zaskoczony znienacka — a to za co?
— Za porwanie Dawida.
— To kłamstwo! ohydne kłamstwo! On nigdy nie był porwany, skłamał, kto to powiedział! Porwany! pojechał z własnej woli!
— Nie jest to ani moją, ani pańską winą że Hoseason jest człowiekiem, któremu ufać nie można.
— Co przez to rozumiesz? — krzyknął Ebenezer — czy Hoseason mówił?
— A jakimże sposobem wiedziałbym o tem, stary głupcze! Hoseason i ja jesteśmy wspólnikami, pracujemy razem. Widzisz więc, że wybiegi na nic się nie przydadzą. I otwarcie powiedzieć muszę, żeś nie mądrze postąpił, dopuszczając naszą spółkę do twoich spraw prywatnych. Lecz to się już zmienić nie da, musisz tak się wyspać, jakeś sobie posłał. A teraz idzie tylko o to, abyś wyznał, wiele mu zapłaciłeś.
— A czy on ci nie powiedział? — spytał stryj.
— To jest moja rzecz — rzekł Alan.
— Mówił, czy nie mówił — powiedział Ebenezer — wszystko jedno, bo pewnie skłamał. Dałem mu 20 funtów. Lecz chcę być z tobą zupełnie rzetelnym: prócz tej sumy miał taką samą dostać za sprzedanie chłopca w Karolinie. Lecz to już nie z mojej kieszeni.
— Dziękuję ci, panie Thomson, to mi już najzupełniej wystarcza — wychodząc z ukrycia zawołał prawnik; a potem dodał z wyszukaną grzecznością: — Dobry wieczór, panie Balfour!
Stryj nie wymówił ani słowa. Siedział cicho na górnym szczeblu i patrzał na nas, jak skamieniały. Alan rzucił na bok jego pistolet, a prawnik, ująwszy go pod ramię, podniósł z progu, wprowadził do kuchni i posadził na krześle obok komina, na którym ogień jeszcze się tlił.
— No, no, panie Ebenezerze, nie bądź tak przygnębionym, przyrzekam, że łatwo przyjdziemy do porozumienia. Teraz zaś daj nam klucz od piwnicy, w której znajduje się wino jeszcze z czasów twego ojca, a mój pisarz przyniesie butelkę, którą wypijemy na cześć pomyślnego wypadku, jakim jest powrót twego bratanka.
Ogier na kominku czynił miejsce wesołem, butelka z winem stała na stole, dobrą kolację wyjęto z koszyka. Torrance, Alan i ja zasiedliśmy, podczas gdy prawnik ze stryjem przeszli do sąsiedniego pokoju na naradę. Pozostali tam zamknięci godzinę dla dokładnego porozumienia się. Gdy wrócili, stryj mój i ja podaliśmy sobie dla formy ręce na zgodę. Warunki były takie, że stryj zobowiązał się płacić mi rocznie dwie trzecie dochodu z Shaws, a Rankeillora wynagrodzić za przeprowadzenie sprawy. Tak więc żebrak z bajki powrócił do domu i został bogaty. Gdy tej nocy położyłem się do snu na skrzyni w kuchni, byłem człowiekiem, mającym imię i znaczenie w okolicy. Rankeillor, Alan i Torrance spali chrapiąc na swoich twardych łożach, a ja, który pod gołem niebem i w błocie, i na kamieniach tyle nocy twardym snem przespałem, często z pustym żołądkiem i z groźbą śmierci przed oczyma, dziś, rozrzewniony i poruszony do głębi tą zmianą na dobre w moim losie bardziej, niż wycierpianą krzywdą i bólami, leżałem do świtu wpatrzony w ogień, rojąc plany na przyszłość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.