Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XXI. Przybycie do pana Rankeillor.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Przybycie do pana Rankeillor.

Postanowiliśmy nazajutrz rozłączyć się aż do zachodu słońca; — z nastaniem zmierzchu Alan czekać miał na polach przy drodze, blizko Newhalls i nie ruszyć się z miejsca, aż usłyszy moje gwizdanie. Nauczył mnie w tym celu gwizdać mały fragment z arji góralskiej.
Zanim słońce weszło, znalazłem się na długiej ulicy miasta Queensferry. Osada to była dobrze zabudowana: domy z kamienia, niektóre kryte dachówką.
Kręcąc się wciąż po ulicy, zacząłem zwracać na siebie uwagę. Ludzie trącali się łokciami, lub, patrząc na mnie, śmiali się do siebie. Zwolna ogarniać mną zaczęła obawa, że trudno mi będzie dostać się nawet do adwokata, aby z nim pomówić.
Była godzina 9 rano; zmęczony zatrzymałem się machinalnie przed ładnym domem, który posiadał piękne lustrzane szyby, kwieciste słomianki na progach i świeżo malowane ściany. Pies myśliwski siedział na schodkach; wyglądał, jakby był u siebie w domu; zazdrościłem temu niememu bydlęciu.
Nagle drzwi się rozwarły i w nich ukazał się czerstwy, poważny człowiek o przenikliwym, lecz uprzejmym wyglądzie, w wypudrowanej peruce i okularach.
Moje smutne położenie było tak widoczne, że każdy, kto mnie ujrzał, musiał zwrócić na mnie uwagę. I ten gentleman, uderzony widocznie moją powierzchownością, zbliżył się do mnie i spytał, co mi jest i czego szukam.
Odpowiedziałem, że przybyłem do Queensferry w interesie i, zdobywszy się na odwagę, prosiłem, żeby mi wskazał adres pana Rankeillora.
— Co? — rzekł — z jego właśnie domu wychodzę i dziwnym trafem ja sam nim jestem.
— Kiedy tak, panie, to proszę o łaskawą audjencję.
— Nie znam cię, młodzieńcze, ani z nazwiska, ani z wyglądu — rzekł.
— Nazywam się Dawid Balfour.
— Dawid Balfour — powtórzył głosem, wyrażającym zdziwienie. — A zkądże ty wracasz, panie Dawidzie Balfour? — spytał, przypatrując mi się ostro.
— Wracam z dalekich, obcych stron, panie, lecz sądzę, że byłoby lepiej o tem w mieszkaniu pomówić.
Zastanawiał się chwilę, spoglądając to na mnie, to na dom swój.
— Prawda — rzekł w końcu — tak będzie lepiej.
I zaprowadził mnie do swego domu, wskazując drogę do małego gabinetu, pełnego książek i dokumentów. Gdyśmy zajęli miejsca, rzekł z pośpiechem:
— A więc, jeżeli masz do mnie jaki interes, to proszę, bądź zwięzły i zmierzaj wprost do celu.
— Mam podstawę do przypuszczania — przemówiłem nieśmiało — że posiadam niezbite prawo do majątku Shaws. — I, jakbym się przeląkł mojej śmiałości, urwałem nagle.
Wyjął jakiś papier z szuflady i rozłożył go przed sobą.
— Więc? — spytał.
Lecz ja, po wypuszczeniu pierwszej strzały, siedziałem niemy.
— No, panie Balfour, mów dalej. Gdzie się urodziłeś?
— W Essendean, panie, 12 marca 1734 roku.
— Twój ojciec i matka? — spytał.
— Ojciec nazywał się Aleksander Balfour, był nauczycielem szkoły w Essendean, a matka moja, Gracja Pitarrow, pochodziła z Angus.
— Czy posiadasz jakie papiery, stwierdzające tożsamość twej osoby? — pytał dalej.
— Nie, panie, lecz są one w ręku pastora, pana Campbell i łatwo można je wydostać. Pastor zresztą zna mnie poniekąd i da ustne potwierdzenie, a sądzę, że i stryj mój nie wyprze się mnie.
— Czy mówisz o Ebenezerze Balfour?
— Tak jest — rzekłem.
— Czy znasz go?
— W domu jego przebywałem czas jakiś.
— Czy spotkałeś się kiedy z człowiekiem nazwiskiem Hoseason?
— Spotkałem go na moje nieszczęście. Bo z jego to pomocą, a staraniem stryja, zostałem porwany na okręt, który później uległ rozbiciu. Jestem jednym z rozbitków, zniosłem tysiące trudów, i dlatego stoję dziś przed panem tak nędzny i obdarty!
— Mówisz o rozbiciu się okrętu — gdzież ono miało miejsce?
— Na południu od wyspy Mull — rzekłem. — Wyrzucony zostałem na wyspę Earraid.
— Ach! — uśmiechnął się. — Jesteś bieglejszy odemnie w geografji. Mogę ci powiedzieć, że jak dotąd, wszystko to zgadza się z informacją, którą posiadam. Lecz skarżysz się, żeś został podstępnie schwytany. Jak to rozumiesz?
— Byłem w drodze ku twemu, panie, domowi, gdy zostałem skrępowany i rzucony w stanie nieprzytomnym na spód okrętu; odzyskałem zmysły dopiero wówczas, gdy byliśmy daleko, na pełnem morzu. Miano mnie odstawić na plantacje, i sprzedać jako niewolnika, lecz Opatrzność pozwoliła mi uniknąć tego losu.
— Okręt utonął 27 Czerwca — czytał adwokat ze swoich papierów, — a dziś jest 24 Sierpnia. Prawie 2 miesiące przerwy. Spowodowała ona już dużo kłopotu przyjaciołom twoim, i wyznaje, że nie odzyskam spokoju, aż się wszystko wyjaśni.
— O wyjaśnienie nie trudno, zanim jednak opowiem moją historję, chciałbym się upewnić, żeś mi pan przyjacielem.
— To niedobrze, żeś taki młody a tak mało zaufania masz do ludzi. To jednak, co zaraz usłyszysz, usunie chyba twoją nieufność. W dniu, w którym miało miejsce rozbicie się okrętu, przyszedł do mego biura p. Campbell, żądając na gwałt sprowadzenia cię z powrotem. Nie moglem się tego podjąć, gdyż nigdy dotąd o twej egzystencji nie słyszałem. Znałem tylko twego ojca. Miałem powody, (o których później) do jaknajgorszych obaw. Na skutek żądania pastora, udałem się do twego stryja Ebenezera. Wyznał, że cię widział; oświadczył, (co było nieprawdopodobnem), że dał ci znaczną sumę pieniędzy, i że udałeś się na ląd stały dla ukończenia edukacji. Co do twego późniejszego miejsca pobytu, zapewniał, że nie wie, gdzie się znajdujesz, przypuszcza jednak, że przebywasz w Leyden. To jest treścią wszystkiego, co mówił.
— Nie wiem, czy ktokolwiek mu wierzył, — ciągnął dalej p. Rankeillor z uśmiechem, ja nie wierzyłem, a zdanie moje o tem tak bardzo nie przypadło mu do smaku, że wskazał mi drzwi, i przestał być moim klijentem. I tak rzeczy między nami zostały. Ani cienia dowodów na usprawiedliwienie mych podejrzeń nie było. Nagle powraca Hoseason z opowieścią o twojem utonięciu. A teraz, panie Balfour, gdy już wiesz o wszystkiem, co miało miejsce, osądź, jak dalece możesz mi ufać.
— Panie, — rzekłem — opowiem wszystko, lecz czyniąc to, powierzę twej dyskrecji życie przyjaciela. Daj mi słowo, że święcie dochowasz co do niego tajemnicy; a co do mojej osoby — nie żądam lepszej gwarancji nad tę, którą wyczytuję w twej twarzy.
Z poważną miną dał mi żądane zapewnienie.
Wszystko, od początku mu opowiedziałem. Słuchał z oczami przymkniętemi; chwilami zdawało mi się, że śpi. Lecz nie: słyszał i pamiętał każdy wyraz, jak się później przekonałem.
Gdy w toku opowiadania wymieniłem nazwisko Alana, otworzył oczy, i zerwał się z krzesła.
— Nie wymieniaj niepotrzebnie nazwisk, — rzekł, — szczególniej nazwisk górali, z których wielu jest w rozterce z prawem.
— Tak, możeby było to i lepiej, lecz to się już naprawić teraz nie da, więc mogę iść dalej.
— Wcale nie, — odrzekł, — zauważyłeś pewno, że ja trochę tępo słyszę: nie jestem pewnym, czy dokładnie to imię usłyszałem. Nazwiemy odtąd twego przyjaciela panem Thomsonem, dla uniknięcia pomyłek. I urządź się podobnie w ciągu opowiadania z nazwiskiem każdego buntowniczego górala — żywego, lub nieżywego — o którym chcesz wspomnieć.
Uśmiechnąłem się, robiąc uwagę, że Thomson nie zupełnie nadające się na Górno Szkockie imię, zgodziłem się jednak na propozycję. Przez cały dalszy ciąg Alan był Thomsonem, James Stewarta nazywałem krewnym Alana, Colin Campbell uchodził za Glena, a gdy następnie mówiłem o wodzu klanu, nazwałem go Jamesonem, góralskim dowódcą.
— No, no! — rzekł adwokat, gdy skończyłem, — to istotnie jest bohaterska historja — wielka Odyssea. Musisz ją, panie, spisać w w dobrej łacinie, gdy będziesz dojrzalszym w nauce, albo w angielskim, jeśli wolisz, chociaż ja stanowczo przekładam łaciński.
To rzekłszy, wstał i zawołał, aby podano drugie nakrycie, gdyż p. Balfour zostaje na obiedzie, potem zaprowadził mnie po schodach do garderoby. Dał mi wodę, mydło i grzebień, przyniósł odzienie, należące do jego syna, i pozostawił mnie samego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.