Dzika kaczka/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Dzika kaczka
Rozdział Akt III
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT III.
Pracownia Hialmara Ekdala.

(Rano. Światło dzienne pada przez dach szklany, firanka odsłonięta. Hialmar siedzi przy stole i retuszuje fotografię. Kilka innych leży przed nim. Wchodzi Gina drzwiami głównemi w kapeluszu i okryciu, ma w ręku zamknięty koszyk).

HIALMAR. Wracasz już, Gino?
GINA. Trzeba się śpieszyć (stawia koszyk na krześle, zdejmuje kapelusz i okrycie).
HIALMAR. Czy zaglądałaś do Grzegorza?
GINA. Zaglądałam. Niéma co mówić, ślicznie się już urządził, jak tylko przyszedł, zaprowadził piękny porządek.
HIALMAR. Jakto?
GINA. Chciał przecież obejść się bez wszelkiéj pomocy, powiedział, że sam sobie usłuży, sam téż w piecu napalił, zostawił zasuniętą blachę i teraz caluteńki pokój pełen dymu. Br... co tam za czad!...
HIALMAR. Nie może być!
GINA. A co najlepsze, chciał ogień zagasić, wylał w piec wszystką wodę z miednicy. Podłoga teraz brudna, jak w chlewie.
HIALMAR. To przykro.
GINA. Zawołałam odźwiernéj i kazałam pokój wyczyścić, ale do południa nie będzie mieszkalny.
HIALMAR. I gdzież on jest?
GINA. Powiedział, że pójdzie się przejść.
HIALMAR. I ja tam byłem u niego po twojém wyjściu.
GINA. Słyszałam o tém. I zaprosiłeś go na śniadanie?
HIALMAR. Na takie małe śniadanko, przecież to pierwszy dzień, nie można inaczéj. Masz tam pewno coś w domu.
GINA. Muszę się postarać, żeby coś było.
HIALMAR. Tylko widzisz, żeby nie było za mało, bo sądzę, że Molvig i Relling także przyjdą. Spotkałem Rellinga na wschodach...
GINA. No — i ci dwaj także?
HIALMAR. Boże mój! parę osób mniéj lub więcéj, przecież nie znaczy.
EKDAL (otwiera drzwi od swego pokoju i wygląda). Słuchajno, Hialmarze (spostrzega Ginę), Ach!
GINA. Czy ci czego potrzeba, ojcze?
EKDAL. Mnie? nie, nie, hm! (zamyka drzwi).
GINA (biorąc koszyk). Uważaj tylko na niego, żeby nie wyszedł.
HIALMAR. Będę uważał... Słuchaj, Gino, dobrzeby dać sałatę ze śledzi. Molving i Relling dzisiejszą noc przehulali.
GINA. Byle tylko nie przyszli zbyt wcześnie.
HIALMAR. O nie, z pewnością, będziesz miała czas.
GINA. No tak, a ty możesz jeszcze tymczasem pracować.
HIALMAR. Siedzę, jak widzisz, pracuję, pracuję, ile tylko mogę.
GINA. Gdy to raz skończysz, to już będziesz wolny (idzie z koszykiem do kuchni).
HIALMAR (siedzi parę chwil i retuszuje, ale robi to leniwie i niechętnie).
EKDAL (zagląda znowu i mówi po cichu). Jesteś zajęty?
HIALMAR. Tak, siedzę tu i biedzę się z temi fotografiami.
EKDAL. No, skoro masz tak pilną robotę. Hm! (wraca do twego pokoju i drzwi zostawia otwarte).
HIALMAR (zaprzestaje roboty przez parę chwilę potém kładzie pędzelek i idzie ku drzwiom). Chcesz czego, ojcze?
EKDAL (mrukliwie u siebie). Kiedy ty masz robotę, to i ja mam robotę. Hm!
HIALMAR. No, tak (siada znów do retuszowania).
EKDAL (znów podchodząc do drzwi). Widzisz, ja się zbytecznie śpieszyć nie potrzebuję.
HIALMAR. Sądziłem, że masz pisanie?
EKDAL. Do dyabła! przecież Groberg może parę dni zaczekać. O ile wiem, nie idzie tu o życie.
HIALMAR. A ty nie jesteś niewolnikiem.
EKDAL. Przytém tamto jest pilne.
HIALMAR. No tak. Może chcesz tam pójść, ojcze? Czy ci otworzyć?
EKDAL. To byłoby dobrze.
HIALMAR (wstaje od roboty). Pozbylibyśmy się tamtego, przynajmniej.
EKDAL. Właśnie. Przecież to musi być skończone przed jutrem. Jutro są urodziny. Hm?
HIALMAR. Jutro niezaprzeczenie. (Idą w głąb obadwaj i odsuwają drzwi od strychu. Strych oświetlony jest słońcem, którego promienie wpadają przez okna w dachu. Gołębie latają, inne znów siedzą na grzędzie, kury gdaczą).
HIALMAR. No to wejdź, ojcze.
EKDAL (wchodzi). A ty, nie idziesz?
HIALMAR. Wiesz co, może to byłoby lepiéj (widząc Ginę we drzwiach kuchennych). Ja?... nie, ja nie mam czasu, muszę pracować... Ach! zobaczmy, czy to dobrze idzie (ciągnie za sznur, opuszcza się firanka, której część niższa zrobiona jest z żaglowego płótna, a wyższa z rozpostartéj sieci. Firanka zasiania wejście do strychu).
HIALMAR (idzie do stołu). Tak, mogę teraz chwilę posiedziéć spokojnie.
GINA. Czy on tam znowu chce gospodarować?
HIALMAR. Przecież to lepiéj, niż gdyby poszedł do Eryksenowéj (siada). Czy chcesz czego?
GINA. Chciałam tylko zapytać, czy tutaj nakryć do śniadania?
HIALMAR. Tutaj. Tak wczesnéj godziny zapewne nikt nie zamówił?
GINA. Nie, nikogo się nie spodziewam, prócz pary narzeczonych, którzy chcą fotografować się razem.
HIALMAR. Do dyabła! że téż nie mogli wybrać innego dnia.
GINA. Naznaczyłam im godzinę poobiednią, kiedy śpisz.
HIALMAR. No, to dobrze. Możemy jeść tutaj.
GINA. Ale nie nakrywam jeszcze. Możesz przy stole retuszować.
HIALMAR. Widzisz przecież, że siedzę i pracuję, o ile tylko mogę.
GINA. Potém za to będziesz swobodny (wraca do kuchni. Krótkie milczenie).
EKDAL (we drzwiach od strychu za siecią). Hialmarze!
HIALMAR. Co?
EKDAL. Zdaje mi się, że trzeba koryto przesunąć.
HIALMAR. Dawno to mówiłem.
EKDAL. Hm! — hm! hm! (wchodzi ode drzwi).
HIALMAR (pracuje przez chwilę, potém patrzy ukradkiem w stronę strychu i podnosi się nawpół).

(Jadwiga wchodzi od kuchni).

HIALMAR (siada prędko napowrót). Czego chcesz?
JADWIGA. Przyszłam do ciebie, ojcze.
HIALMAR (po chwili). Pewnie chcesz co przewąchać, coś przejrzéć?
JADWIGA. Nie, wcale nie.
HIALMAR. Co robi matka?
JADWIGA. Mama właśnie przyrządza sałatę ze śledzi (przystępuje do stołu). Czy mogę ci trochę pomódz?
HIALMAR. Nie. Najlepiej żebym sam pracował, dopóki moje siły wytrzymają. Nie zaznacie biedy, dopóki tylko twój ojciec zachowa życie i zdrowie.
JADWIGA. Ach ojcze, nie mów takich rzeczy (idzie w głąb i zagląda do strychu).
HIALMAR. Co on tam robi?
JADWIGA. Pewno urządza nowe miejsce na koryto.
HIALMAR. On temu nigdy sam nie podoła, a ja muszę tu siedziéć.
JADWIGA (przystępując do niego). Daj mi pędzelki, ojcze, już ja potrafię...
HIALMAR. Głupstwo. Tylko psułabyś sobie oczy.
JADWIGA. Ale nie. Daj tylko pędzelki.
HIALMAR (wstając). Wprawdzie to potrwa zaledwie parę minut.
JADWIGA. Cóż mi to może zaszkodzić? (bierze pędzelki). Patrz (siada). Tu mam przecież wzór.
HIALMAR. Tylko nie psuj sobie oczów. Słyszysz. Nie chcę brać za to odpowiedzialności. Mówię ci, że odpowiedzialność sama bierzesz na siebie.
JADWIGA (retuszując). Dobrze, dobrze, biorę.
HIALMAR. Ty jesteś bardzo zręczna, Jadwiniu. Tylko parę minut, ma się rozumiéć, tylko parę. (Rzuca się na strych za firanką. Jadwiga siedzi przy robocie, słychać zdaleka głosy Ekdala i Hialmara, rozmawiających z sobą).
HIALMAR (przy siatce). Jadwiniu, proszę cię, daj mi obcążki, które leżą na półce i młotek także (odwraca się do głębi). Obaczysz teraz, ojcze. Chcę ci tylko pokazać, jak ja to zrobić myślę.

(Jadwiga przynosi żądane przedmioty).

HIALMAR. Dziękuję ci. A co? dobrze się stało, żem przyszedł (odchodzi ode drzwi, w głębi słychać uderzenia młotka i rozmowę. Jadwiga stoi patrząc na nich. Ktoś puka do drzwi wejściowych, ona nie zważa na to).
GRZEGORZ (bez kapelusza i paltotu wchodzi i zatrzymuje się we drzwiach). Hm.
JADWIGA (zwraca się i idzie ku niemu). Dzień dobry, niech pan będzie łaskaw wejść.
GRZEGORZ. Dziękuję (zagląda do strychu). Macie państwo rzemieślników w domu?
JADWIGA. Nie, to tylko ojciec i dziadek. Zaraz im powiem, że pan przyszedł.
GRZEGORZ. Nie trzeba, wolę zaczekać (siada na kanapie).
JADWIGA. Tu tak nieporządnie (chce sprzątnąć fotografie).
GRZEGORZ. Zostaw je pani. Czy mają być teraz wykończone?
JADWIGA. Tak i właśnie pomagałam ojcu.
GRZEGORZ. Niechże sobie pani nie przeszkadza dla mnie.
JADWIGA. O, nie (rozkłada znów przybory na stole i siada, Grzegorz patrzy na nią w milczeniu).
GRZEGORZ. Dobrze dziś spała dzika kaczka?
JADWIGA. Dziękuję, zdaje mi się, że dobrze.
GRZEGORZ (zwracając się w głąb ku strychowi). W dzień to wygląda zupełnie inaczej, niż przy świetle księżyca.
JADWIGA. Tak, wygląd ten zmienia się z każdą porą. Inny jest rano, inny po południu, jeszcze inny, gdy deszcz pada lub téż jest pogoda.
GRZEGORZ. Pani zwróciła na to uwagę?
JADWIGA. Przecież to się widzi.
GRZEGORZ. I pani także przesiaduje tam chętnie, przy dzikiéj kaczce?
JADWIGA. Skoro tylko mogę.
GRZEGORZ. Zapewne brak pani wolnego czasu. Pewno chodzisz do szkoły?
JADWIGA. Teraz już nie chodzę, ojciec się boi, żebym sobie oczu nie popsuła.
GRZEGORZ. Niezawodnie sam panią uczy?
JADWIGA. Ojciec mi to wprawdzie obiecał, ale do tej pory nie miał czasu.
GRZEGORZ. Czy kto inny nie mógłby go w tem zastąpić?
JADWIGA. Mógłby pan Molvig — ale nie zawsze jest... jakby to powiedzieć... w porządku.
GRZEGORZ. Często pijany?
JADWIGA. Tak, niestety.
GRZEGORZ. No, to pani może miéć dużo wolnego czasu. A tam na strychu, tam jest cały osobny świat. Nieprawdaż?
JADWIGA. Zupełnie osobny. Jest tam tyle szczególnych rzeczy.
GRZEGORZ. Tak?
JADWIGA. Są tam wielkie szafy, pełne książek, a w tych książkach mnóstwo obrazków.
GRZEGORZ. Aha!
JADWIGA. Potem jest stara szafa z szufladami i klapą i wielki zegar z figurami, które powinny ukazywać się we właściwych godzinach. Cóż, kiedy zegar nie idzie.
GRZEGORZ. Więc tam, przy dzikiéj kaczce, czas się zatrzymał.
JADWIGA. Tak. Daléj jest jeszcze stara szafa od farb i tym podobne graty. Nadewszystko zaś tyle książek.
GRZEGORZ. Chętnie je pani czyta?
JADWIGA. Czytam, o ile mogę, ale nie wszystkie rozumiem, bo jest wiele angielskich. Przynajmniej oglądam obrazki. Szczególniéj jest tam jedna olbrzymia książka pod tytułem "Harryson’s History of London,” ma już z pewnością jakie sto lat i tam jest mnóstwo rycin. Na samym początku narysowana jest śmierć z klepsydrą i młodą dziewczyną. To szkaradne, ale tam są i inne rzeczy, kościoły, zamki, ulice i wielkie okręty, płynące po morzu.
GRZEGORZ. Powiedz mi pani, skądże się tu wzięły te wszystkie osobliwe rzeczy?
JADWIGA. Mieszkał tu niegdyś kapitan okrętu, on to przywiózł je z sobą. Ludzie nazywali go „Latającym Holendrem,” niewiadomo z jakiego powodu, bo wcale Holendrem nie był.
GRZEGORZ. Nie?
JADWIGA. Nie. W końcu wyjechał i nie wrócił, a rzeczy pozostały, jak były za niego.
GRZEGORZ. Ale powiedz mi pani, gdy oglądasz te ryciny, czy nie przychodzi ci chętka stąd wylecieć i przyjrzeć się szerokiemu światu?
JADWIGA. Bynajmniej. Chciałabym zawsze tu pozostać, pomagać ojcu i matce.
GRZEGORZ. I retuszować fotografie, nie prawdaż?
JADWIGA. Nietylko retuszować, wolałabym rytować takie obrazki, jak te, co są w angielskich książkach.
GRZEGORZ. Hm! A cóż na to ojciec?
JADWIGA. Nie sądzę, aby się to ojcu podobało. W tych rzeczach jest on trochę dziwaczny. Wystaw pan sobie, chce, bym się uczyła koszykarstwa. To przecież niepodobna.
GRZEGORZ. Mnie się to także nie zdaje.
JADWIGA. Jednakże z drugiej strony, ojciec ma słuszność, bo gdybym znała koszykarstwo, zrobiłabym nowy koszyk dla dzikiej kaczki.
GRZEGORZ. To prawda, to do pani należy.
JADWIGA. Wszakże to moja dzika kaczka.
GRZEGORZ. No, tak.
JADWIGA. Należy do mnie, ale użyczam jéj ojcu i dziadzi, skoro im się to tylko podoba.
GRZEGORZ. A na cóż im ona?
JADWIGA. Zajmują się nią, dają jéj to, czego potrzebuje.
GRZEGORZ. Widzę, że dzika kaczka jest najznakomitszą istotą na strychu.
JADWIGA. Ma się rozumiéć, jest to przecież ptak dziki. Żal mi jéj przecież, biedaczka nie ma nikogo ze swoich.
GRZEGORZ. Nie ma rodziny, jak króliki.
JADWIGA. Albo kury, które się znają od czasu, jak się z jajek wykluły. Ona zaś rozłączona jest ze swojemi. A potem takie dziwne losy tej dzikiej kaczki, nikt jej nie zna, nie wie nawet, skąd właściwie pochodzi.
GRZEGORZ. I była w głębinach morskich.
JADWIGA (spogląda na niego z boku i tłumi uśmiech). Dlaczego pan mówi „w głębinach morskich?”
GRZEGORZ. Jakże mam powiedzieć?
JADWIGA. Mógłby pan powiedzieć "na dnie morskiém," albo po prostu „w morzu.”
GRZEGORZ. Tak samo powiedzieć mogę „w głębinach morskich.”
JADWIGA. Tak, ale dla mnie to brzmi tak dziwnie: „w głębinach morskich.”
GRZEGORZ. Dlaczego? wytłómacz mi pani, dlaczego?
JADWIGA. Nie mogę — bo to istne dzieciństwo.
GRZEGORZ. Z pewnością tak nie jest. Niech mnie tylko pani powie, z czegoś się uśmiechała.
JADWIGA. Bo ja, kiedy tak nagle pomyślę o téj całéj przestrzeni na strychu, nazywam je „głębiną morską.” Ale to niéma sensu.
GRZEGORZ. Tego powiedziéć nie można.
JADWIGA. Przecież to tylko strych.
GRZEGORZ (patrząc się w nią). Czy jesteś pani tego pewną?
JADWIGA (zdziwiona). Pewną, że to jest strych?
GRZEGORZ. Masz to zupełne przekonanie?

(Jadwiga milczy i patrzy na niego ze zdumieniem).
(Gina wchodzi z kuchni, niosąc nakrycia).

GRZEGORZ (wstaje). Za wcześnie, widzę, przyszedłem.
GINA. Musisz pan przecież gdzieś przebywać, zaraz téż wszystko będzie gotowe. Wyprzątnij stół, Jadwiniu. (Jadwiga sprząta, potem z matką nakrywa. Przez ten czas Grzegorz przegląda album).
GRZEGORZ (do Giny). Podobno pani zna retuszeryę?
GINA (patrząc na niego z pod oka). Znam.
GRZEGORZ. To się bardzo szczęśliwie złożyło.
GINA. Dlaczego szczęśliwie?
GRZEGORZ. Szczęśliwie, skoro Hialmar jest fotografem.
JADWIGA. Mama umie także fotografować.
GINA. Miałam dość sposobności nauczenia się tego.
GRZEGORZ. Więc to pani prowadzi zakład?
GINA Tak, kiedy Hialmar czasu nie ma.
GRZEGORZ. Wyobrażam sobie, że mu ojciec musi wiele czasu zabierać.
GINA. Przytém, nie jest to właściwém zajęciem dla człowieka takiego jak Hialmar, robić zdjęcia, z byle kogo.
GRZEGORZ. I ja tak sądzę, ale skoro już obrał sobie taki zawód...
GINA. Pan przecież nie przypuszcza, by Hialmar był zwyczajnym fotografem.
GRZEGORZ. Broń Boże. Ale (słychać na strychu wystrzał). Co to jest?
GINA. Znowu strzelają.
GRZEGORZ. Strzelają?
JADWIGA. Polują.
GRZEGORZ. Na co? (mówi we drzwiach strychu). Cóż to za polowanie, Hialmarze?
HIALMAR (przez sień). Ach! to ty jesteś, nie wiedziałem. Zajęto mnie (do Jadwigi). Czemuż nic nam nie powiedziałaś (wchodzi do pracowni).
GRZEGORZ. Strzelasz na strychu?
HIALMAR (pokazując na dwustrzałowy pistolet). Tylko z tego.
GINA. Ty i ojciec jeszcze kiedy zrządzicie nieszczęście z tym pigstoletem.
HIALMAR (kłótliwie). Mówiłem ci już, że to się nazywa pistolet.
GINA. Wszystko jedno.
GRZEGORZ. Zostałeś więc myśliwym, Hialmarze?
HIALMAR. Poluję niekiedy na króliki, jak sobie łatwo wyobrazisz, dla przyjemności ojca.
GINA. Dziwni są ci mężczyźni, muszą sobie zawsze jaką rozrywkę wymyśleć.
HIALMAR (gniewnie). Tak, musimy miéć zawsze rozrywkę.
GINA. Właśnie to samo mówię.
HIALMAR. No, tak (do Grzegorza). Ten strych jest tak szczęśliwie położony, że nikt naszego strzelania nie słyszy (kładzie pistolet na najwyższéj półce). Nie ruszaj pistoletu, Jadwiniu, pozostał w nim jeszcze jeden nabój, pamiętaj.
GRZEGORZ (patrząc przez sieć). Masz także broń myśliwską, jak widzę.
HIALMAR. To stara strzelba ojca. Nie zdatna do użytku, bo zamek zepsuty. Jest z niej jednak przyjemność, można ją czyścić, rozbierać, znów składać — głównie zajmuje to ojca.
JADWIGA (do Grzegorza). Teraz możesz pan dobrze widziéć dziką kaczkę.
GRZEGORZ. Widzę ją doskonale, zdaje mi się, że ma jedno skrzydło troszkę zwieszone.
HIALMAR. Nie dziw, była postrzeloną.
GRZEGORZ. Przytem, powłóczy trochę łapką. Czy nie tak?
HIALMAR. Troszeczkę.
JADWIGA. Pies ugryzł ją w łapkę.
HIALMAR. Oprócz tego jest zupełnie cała i zdrowa, to szczególne w ptaku, który dostał postrzał i znajdował się w zębach psa.
GRZEGORZ (patrząc na Jadwigę). I był w głębinach morskich.
JADWIGA (z uśmiechem). Tak.
GINA (zastawiając stół). Kochana dzika kaczka, warto obdarzyć ją orderem.
HIALMAR. Prędko skończysz z tém nakrywaniem?
GINA. Pomóż mi, Jadwiniu (wychodzi z Jadwigą do kuchni).
HIALMAR (pół głosem). Nie stój tam i nie zaglądaj, ojciec tego nie lubi.

(Grzegorz odchodzi od wejścia na strych).

HIALMAR. Najlepiéj zrobię, zamykając drzwi, zanim tamci przyjdą (robi ruch rękami). A sio, a sio, precz stąd (ściąga firankę i zasuwa drzwi). Całe to urządzenie jest moim wynalazkiem. To bardzo zabawne mieć coś podobnego, ja to wszystko utrzymuję w porządku, naprawiam, gdy jest jakie uszkodzenie. Przytém jest to potrzebne, bo Gina nie znosi w pracowni ani kur ani królików.
GRZEGORZ. Bardzo naturalnie. Czy to właściwie twoja żona zakład prowadzi?
HIALMAR. Zostawiam jéj sprawy bieżące, bo w takim razie chronię się do osobnego pokoju i mogę rozmyślać o rzeczach ważniejszych.
GRZEGORZ. O jakich rzeczach, Hialmarze?
HIALMAR. Dziwię się, żeś mnie dotąd nie zapytał o to. Czyś jeszcze nic nie słyszał o tym wynalazku?
GRZEGORZ. Nie.
HIALMAR. Nie słyszałeś? Naturalnie, tam w fabryce, wśród lasów na pustkowiu...
GRZEGORZ. Więc zrobiłeś odkrycie?
HIALMAR. Jeszcze nie zupełnie, ale jestem na drodze. Możesz sobie wyobrazić, że skoro postanowiłem poświęcić się fotografii, to nie dlatego, żeby tylko robić zdjęcia pospolitych ludzi.
GRZEGORZ. To samo mówiła mi twoja żona.
HIALMAR. Zaprzysiągłem sobie, że skoro zmuszony jestem poświęcić moje siły temu rzemiosłu, to powinienem je podnieść do wysokości sztuki i nauki. Postanowiłem więc dokonać jakiegoś wynalazku.
GRZEGORZ. I na czemże ten wynalazek polega? Co to ma być właściwie?
HIALMAR. Nie wypytuj mnie zbyt szczegółowo, mój drogi. Na to, widzisz, potrzeba czasu. Ja nie pracuję dla siebie, o nie! Ale jest to cel życia, którego na chwilę z oczu nie spuszczam.
GRZEGORZ. Jaki cel życia?
HIALMAR. Czyż zapomniałeś o srebrnowłosym starcu?
GRZEGORZ. O twoim biednym ojcu, ale cóż możesz dla niego uczynić?
HIALMAR. Mogę wskrzesić w nim poczucie godności, podnosząc nazwisko Ekdalów, okrywając je szacunkiem i zasługą.
GRZEGORZ. I to jest celem twego życia?
HIALMAR. Tak, chcę uratować rozbitka złamanego burzą losów. Już w czasie tego okropnego śledztwa nie był sam sobą. Ten oto pistolet, którym teraz strzelamy króliki, odegrał swoję rolę w tragiedyi losu rodziny Ekdalów.
GRZEGORZ. Ten pistolet...
HIALMAR. Gdy wyrok zapadł i on miał być uwięziony, pochwycił ten pistolet...
GRZEGORZ. Doprawdy?
HIALMAR. Ale nie był w stanie zamiaru dokonać. Był już tak upadły, tak pognębiony, że stchórzył. Czy ty to pojmujesz? On, żołnierz, on, co zabił tyle niedźwiedzi i co pochodził od dwóch pułkowników — naturalnie ojca i dziadka. Czy ty to pojmujesz, Grzegorzu?
GRZEGORZ. Pojmuję aż nadto.
HIALMAR. Ja nie mogę. Drogi raz ten pistolet zaznaczył się w historyi rodu Ekdalów, gdy ojciec został ubrany w szarą siermięgę, zamknięty za kratą. O! były to dla mnie straszne czasy — jak sobie możesz wyobrazić — wówczas zapuściłem story w moich obydwóch oknach. Gdym wyjrzał, słońce świeciło jak zwykle. Nie mogłem tego pojąć. Widziałem, że ludzie chodzili po ulicy, śmieli się, mówili o powszednich rzeczach. Nie mogłem tego pojąć. Zdawało mi się, że cały świat powinien był się zmienić, jak w czasie zaćmienia.
GRZEGORZ. Tak samo było ze mną, gdy moja matka umarła.
HIALMAR. W takiéj godzinie, Hialmar Ekdal zwrócił pistolet ku swojéj własnéj piersi.
GRZEGORZ. I tyś także o tém myślał?
HIALMAR. Tak.
GRZEGORZ. Aleś zamiaru nie wykonał?
HIALMAR. Nie. W ostatecznéj chwili przezwyciężyłem samego siebie. Zachowałem życie, ale wierz mi, potrzeba na to wielkiej odwagi, ażeby w tych okolicznościach wybrać życie.
GRZEGORZ. To zależy od sposobu widzenia.
HIALMAR. Nie, bezwarunkowo nie. Jednakże dobrze się stało, bo wkrótce dokonam mego wynalazku, a wówczas sądzę, i doktór Relling podziela to zdanie, ojciec może znów otrzymać pozwolenie noszenia munduru. Chcę to przeprowadzić, jako jedyne zadanie życia.
GRZEGORZ. Więc tak rzeczy stoją z tym mundurem?
HIALMAR. Tak, on tego pragnie gorąco, on za tem tęskni i możesz sobie wyobrazić, jak mi się serce kraje z tego powodu. Ile razy święcimy jaką rodzinną uroczystość, np. rocznicę mego ślubu z Giną, lub coś podobnego, starzec ubiera się w swój porucznikowski mundur — strój z dni szczęścia, ale niechże kto zastuka do drzwi — on nie może pokazać się w nim oczom obcych — ucieka do swego pokoju tak szybko, jak na to pozwalają stare nogi. Ten widok rozdziera mi serce.
GRZEGORZ. I jak sądzisz, kiedy dokonasz twego odkrycia?
HIALMAR. Boże! jakże możesz mnie pytać o takie szczegóły? Odkrycie jest to coś, czego nie jest się panem, najczęściej przychodzi z natchnienia, niepodobna więc z góry obrachować czasu, w którym dokonane zostanie.
GRZEGORZ. Jednakże postępuje?
HIALMAR. Ma się rozumiéć, postępuje. Tymczasem ciągle się z niém kłopoczę. Codzień po obiedzie, zamykam się w pokoju i rozmyślam, ale nie można mnie przynaglać, to się na nic nie zda. Relling to samo utrzymuje.
GRZEGORZ. A nie znajdujesz, że te wszystkie urządzenia na strychu stają ci na przeszkodzie, rozrywają myśl?
HIALMAR. Nie, przeciwnie, nie mów tego. Nie mogę przecież oddawać się bezustannie na pastwę jednéj myśli, muszę mieć obok tego jakąś rozrywkę, któraby zapełniła czas oczekiwania. Wiem, że natchnienie, jeśli ma przyjść, przychodzi bez względu na nic.
GRZEGORZ. Wiész co, Hialmarze, zdaje mi się niemal, że ty podobnym jesteś do dzikiéj kaczki.
HIALMAR. Do dzikiéj kaczki! Co przez to rozumiesz?
GRZEGORZ. Jak ona, poszedłeś na dno i zaryłeś się głęboko w porostach i mule.
HIALMAR. Czy masz na myśli ten postrzał, który skrzydła ojcu połamał i mnie także dosięgnął?
GRZEGORZ. O! nie. Nie myślałem o tym postrzale, a jednak wpadłeś w zatrute bagnisko, twoje ciało owładła powolna choroba i trawić cię będzie, dopóki nie skonasz w ciemności.
HIALMAR. Ja? Mam skonać w ciemności? Wiész co, Grzegorzu, daj pokój podobnym mowom.
GRZEGORZ. Bądź spokojny, ja cię podźwignę. Ja także znalazłem cel życia, a znalazłem go dopiéro od wczoraj.
HIALMAR. Być może, mnie jednak zostaw w spokoju, mogę ci zaręczyć, że, odłożywszy na bok łatwą do zrozumienia melancholię, czuję się w stanie zupełnie zadawalającym.
GRZEGORZ. To poczucie jest właśnie dowodem zatrucia.
HIALMAR. Nie, nie, mój dobry Grzegorzu, nie mówmy o chorobach ani truciznach. Nie lubię tego. W moim domu nigdy nie wspomina się rzeczy przykrych.
GRZEGORZ. Bardzo temu wierzę.
HIALMAR. Mnie to wcale nie służy; a przytém niéma tutaj żadnych bagnistych wyziewów, jak się wyraziłeś. Nizki jest wprawdzie dom ubogiego fotografa, znajduje się w bardzo skromnych warunkach bytu, ale jestem wynalazcą i utrzymuję swoję rodzinę, to mnie wywyższa po nad te skromne warunki... Otóż i śniadanie. (Gina i Jadwiga przynoszą butelki piwa, karafkę wódki, szklanki i t. p. Jednocześnie Relling i Molvig wchodzą główném wejściem. Obadwaj nie mają kapeluszy i paltotów. Molvig jest ubrany czarno).
GINA. (stawiając butelki i szklanki na stole). Otóż to się zowie przyjść w samę porę.
RELLING. Molvigowi zdawało się, że czuje zapach sałaty ze śledzi i nie mógł dłużej wytrzymać. Jeszcze raz dzień dobry, Hialmarze.
HIALMAR. Grzegorzu, muszę ci przedstawić pana kandydata Molviga — pan doktór Relling, zdaje mi się, że panowie się znają.
GRZEGORZ. Przelotnie.
RELLING. Ach! to młody pan Werle, tak jest, spotykaliśmy się w górach i skakaliśmy sobie do oczów. Pan się teraz tutaj wprowadził?
GRZEGORZ. Dziś rano.
RELLING. A pod panem mieszkam ja z Molvigiem, ma pan pod ręką doktora i kaznodzieję, gdybyś jednego lub drugiego potrzebował.
GRZEGORZ. Być może, iż się przydadzą, wczoraj było nas trzynaście osób przy stole.
HIALMAR. Ach! dajże pokój z takiemi przykremi myślami.
RELLING (do Hialmara). Możesz spokojnie słuchać, na szczęście to się ciebie nie tyczy.
HIALMAR. Oby tak było dla dobra mojej rodziny. Ale tymczasem siadajmy, jedzmy, pijmy i bądźmy weseli.
GRZEGORZ. Czy nie czekamy na twego ojca?
HIALMAR. Nie, on woli jeść u siebie. Siadajmy. (Panowie zasiadają do stołu, jedzą, piją, Gina i Jadwiga usługują im).
RELLING (do Giny). Wie pani, wczoraj Molvig ledwo się trzymał na nogach.
GINA. Wczoraj znowu?
RELLING. Nie słyszała pani, kiedyśmy z nim w nocy wrócili do domu?
GINA. Nie słyszałam.
RELLING. To szczęśliwie, Molvig był rzeczywiście niemożliwy.
GINA (do Molviga). Czy to prawda?
MOLVIG. Rzućmy zasłonę na wspomnienia dzisiejszéj nocy. One nie mają nic wspólnego z lepszą częścią mojego ja.
RELLING (do Grzegorza). Czasem napada go to, jak opętanie, wówczas muszę z nim iść na hulankę, bo widzi pan, kandydat Molvig ma coś demonicznego.
GRZEGORZ. Demonicznego?
RELLING. Tak jest, Molvig jest demoniczny.
GRZEGORZ. Hm!
RELLING. A natury demoniczne nie są na to stworzone, by szły w świat na pewnych nogach. Czasami zbaczają na manowce. Pan dotychczas zdołał wytrzymać w tych szkaradnych fabrykach?
GRZEGORZ. Dotychczas wytrzymałem.
RELLING. A czyś pan urzeczywistnił swoje zachcianki?
GRZEGORZ. Zachcianki! (dorozumiewa się znaczenia). Ach! tak.
HIALMAR. Ty urzeczywistniłeś jakieś zachcianki, Grzegorzu?
GRZEGORZ. Dzieciństwo!
RELLING. Uczynił to niezawodnie. Chodził np. od chaty do chaty i przedstawiał to, co nazywał „idealnemi pożądaniami”.
GRZEGORZ. Byłem wówczas tak młody.
RELLING. Ma pan zupełną słuszność, był pan bardzo młody, a te idealne pożądania nie zostały ziszczone za mojéj tam bytności.
GRZEGORZ. I późniéj także nie.
RELLING. Bardzo wierzę. Przypuszczam, żeś pan potém coś z nich opuścił, obejrzawszy się po świecie.
GRZEGORZ. Nigdy, przynajmniej wobec prawdziwie uczciwych ludzi.
HIALMAR. To bardzo rozsądnie... Trochę masła, Gina.
RELLING. I trochę słoniny dla Molviga.
MOLVIG. Br! tylko nie słoniny (stukanie we drzwiach od strychu).
HIALMAR. Otwórz Jadwiniu, ojciec chce wejść (Jadwiga odsuwa drzwi, wchodzi stary Ekdal ze skórą królika w ręku, Jadwiga drzwi zasuwa).
EKDAL. Dzień dobry panom. Miałem dziś świetne polowanie, zabiłem dużą sztukę.
HIALMAR. I obdarłeś ją ze skóry, zanim przyszedłem.
EKDAL. Nasoliłem ją także. Mięso królika jest miękkie i smaczne, a przytem i słodkie jak cukier. Dobrego apetytu, panowie (idzie do swego pokoju).
MOLVIG. (powstając). Przepraszam... nie mogę... muszę odejść (wychodzi szybko).
RELLING (wołając za nim). Człowieku, napij się wody sodowej (do Hialmara). A my wypijmy za zdrowie starego myśliwca.
HIALMAR (trąca się z nim kieliszkiem). Zdrowie człowieka, który stojąc nad grobem, nie utracił swej dzielności.
RELLING. Zdrowie siwéj głowy (pije). Ale powiedz mi, czy on właściwie ma włosy siwe, czy téż białe?
HIALMAR. Pomiędzy jedném a drugiém. Zresztą niewiele ma już włosów na głowie.
RELLING. Wszystko jedno, z przyprawioną czupryną można równie dobrze przejść przez życie. Jesteś szczęśliwym człowiekiem, Hialmarze, masz piękne zadanie, nad którém możesz pracować.
HIALMAR. I pracuję szczerze, wierz mi.
RELLING. Masz zdolną, zabiegliwą żonę, która chodzi koło ciebie na palcach, pielęgnuje cię, o tobie myśli.
HIALMAR. Tak, Gino (skłania głową w jej stroną). Jesteś dla mnie prawdziwą towarzyszką życia.
GINA. Ach! nie rozprawiałbyś o mnie.
RELLING. A wreszcie masz swoję Jadwigę.
HIALMAR. Tak, przedewszystkiém to dziecko. Jadwiniu, chodź do mnie (głaszcze ją po głowie). Co to za dzień jutro?
JADWIGA (ciągnąc go). A nie ojcze, tego mówić nie trzeba.
HIALMAR. Serce mi się kraje, gdy pomyślę, że tak mało dla ciebie uczynić mogę, zaledwie świątecznie ten strych przybrać.
JADWIGA. To właśnie będzie tak ładnie.
RELLING. Poczekaj do chwili, gdy znakomite odkrycie ujrzy światło dzienne.
HIALMAR. Tak, wówczas dopiéro zobaczysz, Jadwiniu. Muszę zabezpieczyć twą przyszłość, będzie ci dobrze przez całe życie. Będę dla ciebie czegoś żądał. Będzie to jedyną nagrodą biednego wynalazcy.
JADWIGA (zarzuca mu ręce na szyję i szepce). Dobry, drogi ojcze!
RELLING (do Grzegorza). Nieprawdaż, że to miło zasiąść w domu szczęśliwéj rodziny, przy dobrze zastawionym stole?
HIALMAR. Te godziny są dla mnie najmilsze.
GRZEGORZ. Co do mnie, dobrze się czuć nie mogę, wśród wyziewów bagniska.
RELLING. Wyziewów bagniska?
HIALMAR. Ach, nie wznawiajże podobnych niedorzeczności.
GINA. Boże! panie Werle, tu niema żadnych wyziewów, codziennie przecież przewietrzam mieszkanie.
GRZEGORZ (wstaje od stołu). Złéj woni, o której mówię, nic nie usunie.
HIALMAR. Złéj woni?
GINA. Cóż ty na to, Hialmarze?
RELLING. Przepraszam. A może to pan właśnie przyniósł z sobą te wyziewy z kopalni i fabryk?
GRZEGORZ. To przypuszczenie jest godne pana.
RELLING (przystępując do niego). Słuchaj, panie Werle „Junior”, mam podejrzenie, że pan ciągle jeszcze z sobą nosi ukryte owe „idealne pożądania”.
GRZEGORZ. Noszę je zawsze w głębi piersi.
RELLING. Do dyabła! mniejsza o to, gdzie je pan nosisz. Radzę jednak nie występuj z niemi, dopóki ja tu jestem.
GRZEGORZ. A gdybym to uczynił?
RELLING. To mógłbyś pan zleciéć ze wschodów głową na dół.
HIALMAR (wstając). Cóż to znowu?
GRZEGORZ. Sprobuj pan mnie wyrzucić.
GINA (stając pomiędzy niemi). Panie Relling, niewolno panu tego robić, ale panu powiem także, panie Werle, że kto sam brudy porusza, nie ma prawa mówić o złéj woni. (Ktoś stuka do drzwi wchodowych).
JADWIGA. Mamo, ktoś stuka.
HIALMAR. Zobacz, kto. No, będziem tu jeszcze mieli bieganinę.
GINA. Daj mi pokój (idzie drzwi otworzyć i cofa się zdumiona). O Jezu! (stary Werle w futrzanym palcie wchodzi do pokoju i zatrzymuje się na pierwszym kroku).
WERLE. Przepraszam. Podobno mój syn tu mieszka?
GINA (zmieszana). Tak.
HIALMAR (zbliżając się). Może pan będzie łaskaw pozwoli daléj.
WERLE. Dziękuję. Chciałbym tylko pomówić z moim synem.
GRZEGORZ. O cóż idzie? Jestem.
WERLE. Chciałbym z tobą pomówić w twoim pokoju.
GRZEGORZ. No, to chodźmy (chce wyjść).
GINA. Tam niepodobna, pokój jest w takim nieładzie.
WERLE. No, to chodźmy na korytarz, pragnę z tobą na cztery oczy pomówić.
HIALMAR. Ależ to i tu można (do Rellinga). Chodź do naszego pokoju (Hialmar i Relling wychodzą do mieszkania, Gina z Jadwigą, do kuchni).
GRZEGORZ (po krótkiem milczeniu). Jesteśmy sami.
WERLE. Wczoraj wieczór mówiłeś tak dziwne rzeczy, że gdy potém przeniosłeś się do Ekdalów, wpadłem na myśl, iż knujesz coś przeciwko mnie.
GRZEGORZ. Zamiarem moim jest otworzyć oczy Hialmarowi. Niech pozna swoje położenie. Oto wszystko.
WERLE. Czy to ma być owém zadaniem życia, o którém wspomniałeś wczoraj?
GRZEGORZ. Tak. Nie zostawiłeś mi żadnego innego, ojcze.
WERLE. Czy to ja pomieszałem ci rozum?
GRZEGORZ. Zniszczyłeś całe moje życie. Nie mówię już nawet o matce i wszystkiem, co... Ale tobie to zawdzięczam, że błąkam się ścigany i dręczony wyrzutami sumienia.
WERLE. Aha! więc i z sumieniem źle stoisz?
GRZEGORZ. Powinienem był przeciwko tobie wystąpić, gdy wybuchła ta sprawa z porucznikiem Ekdalem. Powinienem go był wprzód ostrzedz, bo przeczuwałem, do czego przyjdzie.
WERLE. Rzeczywiście, wówczas wypadało ci mówić.
GRZEGORZ. Byłem tak nikczemnym tchórzem, żem się na to nie odważył. Ty przejmowałeś mnie taką grozą wówczas... i jeszcze przez czas długi.
WERLE. Jak widzę, ta groza opuściła cię zupełnie.
GRZEGORZ. Na szczęście. Win spełnionych przeciw staremu Ekdalowi przezemnie... i przez innych, nigdy nagrodzić niepodobna, ale Hialmara mogę wyzwolić od kłamstwa i tajemnic, które go do zguby prowadzą.
WERLE. Sądzisz, że tym sposobem uczynisz mu przysługę?
GRZEGORZ. Takie jest moje przekonanie.
WERLE. I sądzisz, że Ekdal podziękuje ci za taki dowód przyjaźni?
GRZEGORZ. On mi będzie wdzięczny.
WERLE. Hm! Zobaczymy.
GRZEGORZ. Przytém, jeśli dłużej żyć będę, muszę szukać lekarstwa dla mego chorego sumienia.
WERLE. Nie wyleczysz go nigdy. Sumienie twoje chorem było od maleńkości. Odziedziczyłeś je po twojéj matce, Grzegorzu — i jest to jedyne dziedzictwo, jakie ci zostawiła.
GRZEGORZ (z szyderczym uśmiechem). Nie możesz tego nigdy zapomniéć, żeś się przerachował, myśląc, iż ci wniesie znaczny majątek.
WERLE. Dajmy pokój tym dawnym dziejom, one nie należą do rzeczy. Trwasz w swojém przedsięwzięciu wprowadzenia Hialmara na drogę, którą za właściwą uważasz?
GRZEGORZ. Trwam jak najsilniéj.
WERLE. Mogłem więc sobie drogi oszczędzić, bo, jak widzę, nie mam potrzeby pytać, czy chcesz do mnie wrócić?
GRZEGORZ. Nie.
WERLE. Dobrze, ale ponieważ zamierzam ożenić się raz drugi, majątek będzie pomiędzy nas podzielony.
GRZEGORZ (szybko). Ja tego nie chcę.
WERLE. Nie chcesz?
GRZEGORZ. Nie pozwala mi na to sumienie.
WERLE (po chwili). Wracasz do fabryk?
GRZEGORZ. Nie, uważam się za zwolnionego ze służby u ciebie.
WERLE. Czemże się zajmiesz?
GRZEGORZ. Tylko spełnieniem zadania mego życia.
WERLE. No, a potém? Z czegóż żyć będziesz?
GRZEGORZ. Mam trochę pieniędzy zaoszczędzonych z pobieranej pensyi.
WERLE. Na jak długo to wystarczy?
GRZEGORZ. Więcéj odpowiadać nie będę.
WERLE. A zatém, Grzegorzu, żegnam cię.
GRZEGORZ. Żegnam! (Werle wychodzi).
HIALMAR (zaglądając). Poszedł już?
GRZEGORZ. Poszedł. (Hialmar i Relling wchodzą z dalszych pokoi, Gina i Jadwiga z kuchni).
RELLING. I śniadanie się zmarnowało.
GRZEGORZ. Ubierz się, Hialmarze, przejdziemy się razem.
HIALMAR. Chętnie. Czegoż chciał twój ojciec?
GRZEGORZ. Chodź tylko, pomówimy z sobą. Idę do swego pokoju włożyć palto (wychodzi drzwiami głównemi).
GINA. Nie chodź z nim, Hialmarze.
RELLING. Nie chodź, zostań lepiéj.
HIALMAR (bierze palto i kapelusz). Cóż znowu? To przyjaciel młodości. On czuje potrzebę wywnętrzenia się przedemną sam na sam.
RELLING. Czyż nie widzisz u dyabła, że ten przyjaciel jest narwany, szalony, czysty waryat?
GINA. Słyszysz? Jego matka także miała takie napady.
HIALMAR. Tém bardziéj potrzebuje bacznego nadzoru przyjaciela (do Giny). Pamiętaj, żeby obiad był o zwykłéj porze. „Adieu” (wychodzi głównemi drzwiami).
RELLING. Istne nieszczęście, że ten człowiek nie skręcił karku gdzie w górach.
GINA. O Jezu! Jak można mówić takie rzeczy.
RELLING (mruczy). Ja mam pewne podejrzenia.
GINA. Pan uważa istotnie, że młody Werle nie jest przy zdrowych zmysłach?
RELLING. Niestety, nie jest on większym waryatem od ogółu, ale cierpi na gorszą chorobę.
GINA. Cóż mu jest?
RELLING. Cierpi na ostrą gorączkę sprawiedliwości. Ot co jest.
GINA. Gorączkę sprawiedliwości?
JADWIGA. Jakaż to choroba?
RELLING. Tak, jest to choroba narodowa, ale panuje tylko sporadycznie (kłania się Ginie). Serdeczne dzięki (wychodzi głównemi drzwiami).
GINA (przechadza się niespokojnie). Ach! ten Grzegorz zawsze był dziwakiem!
JADWIGA (stoi przy stole i patrzy na nią badawczo). To wszystko wydaje mi się takie dziwne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.