Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Wiedeń. 22. lipca, w nocy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wiedeń, 22. lipca, w nocy.

Nowy zawód! Terenia wyjechała z panią Hańską na Semmering Pontebbę, dziś rano. Dokąd, portjer hotelowy nie wie. Przypuszczam, że chyba do Włoch, zresztą czy ja wiem dokąd?... Tu już zbłądziłem. Portjer mówi, że te panie rozmawiały coś o statkach i... że był z niemi jakiś młody pan, który je tu w Wiedniu spotykał. Spytałem, jak wyglądał... Chytry niemiec, portjer zauważył widocznie moją alterację, bo odrzekł z powagą mającą zapewne na celu uspokojenie mnie: „O, es war wirklich ein Professor oder ein Philosoph“.
— Medyk!... niech cię wszyscy djabli wezmą! — zakląłem.
— O... ja, ja! Er kann auch ein Doktor sein! — podchwycił skwapliwie dygnitarz Erzherzog-Karl hotelu.
Byłem wściekły, ale panowałem nad sobą, by... okazać się europejczykiem... Lecz gdy portjer ofiarując mi numer, nazwał mnie „Herr Graf“. zwymyślałem go poprostu za ten tytuł, który jak dla ironji nadają nam wszystkim za granicą, wiedząc, że niektórzy to lubią. — Portjer zdumiał się srodze i w dowód skruchy zaczął mnie tytułować... Fürstem. Zaciąłem zęby w pasji najwyższej, zrezygnowany już nawet na tytuł królewski. Zajmowało mnie co innego, a gniew na Orliczów i trochę na Terenię wyprowadzał moje nerwy z równowagi. Zapytałem jeszcze portjera, czy był do panny Orlicz list przeadresowany z Krakowa. Ale i tu los uwziął się na mnie, bo list nadszedł dziś, w kilka godzin po wyjeździe pań. Zażądałem zwrotu list, legitymując się dokładnie, zarówno dokumentami, jak i charakterem pisma, jako nadawca. Po długich ceregielach niemiec, zbadawszy wszystko, wręczył mi kopertę, uspokojony głównie tem, że panie nie podały mu adresu, gdzieby miał odsyłać nadchodzącą korespondencję.
Czy to nie jest „pech“, nabyty chyba w Krążu prawem dziedzictwa?... Czyż mogłem przypuszczać, wysyłając swoje wyznania Tereni do Krakowa, że będę je sam czytał... w Wiedniu?... Staje mi w poprzek jakiś szatan, ale go odepchnę i zniszczę...
Asinus Asinorum! Ona pojechała gdzieś pod włoskie niebo z — medykiem — a ty zostałeś ze swoją porażką i jeszcze się odgrażasz?...
Zły jak tabun szatanów, tłukłem się po Wiedniu bezcelowo. Znam wszakże aż nadto dobrze to miasto i, nie interesowało mnie ono obecnie wcale. W jakiejś napotkanej pierwszej lepszej restauracji, gdzie rżnęła muzyka cyganów węgierskich, kazałem sobie dać jeść i butelkę burgunda. Wino i muzyka wpłynęły na mnie dodatnio, rozjaśnił się umysł, wróciła fantazja. Recepta Zagłoby skutkowała doskonale, więc piłem na umor, czując radość życia i młodości... Orkiestra zanosiła się czardaszami. W sali był dym od papierosów i cygar, jakiś głos kobiecy śpiewał kuplety tłuste, rozebrane. Zaduch nocnej nory uderzał do głowy zabójczym tumanem. Woń kwiatów mieszała się tu z wyziewami wina, piwa i koniaków, lejących się strumieniem, przez wypalone gardła do otchłannych żołądków wesołych wiedeńczyków.
Jakaś wcale miła buda! — przeleciała myśl frywolna... — Co ja tu właściwie robię w tej spelunce? chlam wino bez sensu i czekam... na co? Terenia jedzie sobie teraz ekspresem z ciotunią i konkurentem!... To nic, że on wygląda na „ein Professor, czy ein Philosoph“, — taki może być również niebezpieczny, gdy go przygrzeje włoskie słońce i... oczy Tereni... Nie ufajmy zbytnio profesorom ani filozofom, gdyż miewają oni chwile, w których... — profesorstwo ich idzie na strych — kopnięte systemem króla Gobi w puszczach Kongo... Takie zaś oczy, jak Tereni, łatwo wywloką nawet z dostojnej togi rozanielonego Don Juana.
Widzę ich oto: Ciotunia, siostra Orlicza, bagatela!... dobra obsada akcji! śpi sobie nieboże, albo udaje, że śpi. Ciotunie bywają ciekawe, artystycznie potrafią się nawet kiwać we śnie, nie śpiąc... Terenia zaś z nim, zapewne prowadzą dyskurs — o czem? o górach, które mijają, o morzach, w których się będą kąpali, razem, w kostjumach oczywiście.
Zobaczyć ją w kostjumie obcisłym, blado turkusowym wśród pian, nie, lepiej w lazurowej przezroczystości wody, jeszcze lepiej rozciągniętą jak alga morska na piasku... Alga?... jestem cymbał! jak najada, najcudniejsza syrena... Amfitryta płynąca na muszli z konchy perłowej...
I to ma oglądać ów medyk? A ja, jak niepyszny, sam, jeno z listem do niej w kieszeni... tu w tej dziurze przesiąkniętej dusznym „Odor di Femina“ naturalnym, płynącym z nagich ramion bachantek? O psiakrew, czy to logiczne, czy to możliwe do zniesienia? Więc dla mnie była tylko owa noc w lesie nad rzeką, przy ognisku i ten zaczarowany walc w Porzeczu?... a medyk... ma osiągnąć tyle szczęścia?...
Kazałem podać drugą butelkę. To już usposobiło do mnie przychylniej obecne na sali Wenery. Jedna w różowej tunice greckiej z anemonami przy głębokiem wycięciu sukni, w jasnych lokach, uśmiechnęła się do mnie lubieżnie i przesunęła wachlarzem wzdłuż linji ramion, bogatych w białe puchy ciała... Patrząc na te alabastry, pomyślałem podle: Jakie też ma ciało Terenia?... Widziałem trochę śliczne jej ramiona, ale są drobniejsze, nie takie rubensowskie, jak tej oto...
...Tfu!... świństwo porównania takie robić! Ze złości i wstrętu do siebie wychyliłem cztery kielichy duszkiem jeden za drugim. Różowa piękność zrozumiała inaczej mój odruch desperacki.
Jeszcze parę uśmiechów i — ujrzałem ją przy sobie...
Zaproponowała gabinet osobny, poszliśmy tam we dwoje. Obstalowałem sutą kolację i szampana.
Liza, bo tak się kazała nazywać, przegięła się ku mnie i wsparła na mojem ramieniu.... Zajrzały mi w oczy źrenice jakieś żółte jak topazy, nalane zmysłami niby kielich tokajem, usta czerwone mokre sięgały moich ust. Od ciała tej hetery szedł żar namiętności, spalał. Istna Messalina ciągnąca ku sobie magnesem łakomych obietnic.
Spojrzałem jej w te złote źrenice i spytałem jak idjota:
— Czego pani sobie życzy?...
Odchyliwszy się w tył zaczęła się śmiać drażniącym trelikiem. Nie wiem kiedy znalazłem się w dusznej atmosferze przepysznych ramion Lizy... Z sali szedł pomruk znamiennej wesołej zabawy, zaprawnej już lubieżnością jak gorący napój odurzającemi korzeniami.
... Ależ ma biust!... niech się Izyda zarumieni z zazdrości... Podziwiałem wzrokiem kształty Lizy, lecz widocznie zbyt chłodno, gdyż nagle rzuciła się do mnie i spytała z sykiem:
— Bist du so weise oder so dumm?
Znowu się zaśmiała i wpiła płomienne, krwawe wargi w moje usta....
Buchnął ogień w żyłach.
Człowiek jest zawsze draniem, gdy go takie bydlę żeńskie....
Całowałem ją bez pamięci w te bezczelne, rozwarte, jak pęknięty granat usta łajdackie....
Szumiało mi w głowie... piliśmy szampana, orkiestra grała coś takiego w czem był hurkot... ekspresu dążącego pod słońce włoskich upojeń. Nie mogłem myśleć logicznie, a Liza całowała moją twarz i łasząc się dowodziła, że jestem jej ukochany... piękny... oczekiwany dawno... i... coś tam jeszcze. Odpowiadałem z rozczuleniem, szampan zamrożony w igły pienił się w kielichu, a ona... Terenia... (nie wymówiłem głośno)...jedzie z — ein Professor — do krainy Dantego i Beatryczy.... To nie jest niebezpieczny przykład!... Do krainy Romea i Julji... o, do djabła, to gorzej! Upoją się tam romantyzmem, nasiąkną tchnieniem sztuki... rozkoszną, atmosferą róż szkarłatnych... canzonett, śpiewanych przy dźwięku mandolin, zapalą się infernalną iskrą z buchającego Wezuwiusza,... Herr Philosoph ciśnie swój majestat w otchłanie krateru i... carpe diem!...
— Do stu szatanów piekielnych! — zawołałem z obrzydzeniem, odpychając od siebie Lizę. Lecz wytrawna bachantka zaśmiała się tylko histerycznem parsknięciem, pokazując zmysłowo dziąsła i zęby wilczycy. Chwyciłem ją za ręce w przegubie, ścisnąłem aż syknęła z bólu. Co jej mówiłem, nie pamiętam, musiałem mieć niesamowitą twarz, bo patrzała na mnie z przestrachem, i nagle.... podała mi usta, prosząc z pokorną miną, bym ją zabrał do siebie.
— Do hotelu?... a tobym się ubrał!...
Zaśmiałem się z sarkazmem, więc zaczęła mnie błagać, bym jechał do niej.... Obietnice, nęcące rozkoszą nasycenia zmysłów już rozigranych, obietnice upojeń, z pod ciemnej gwiazdy, któremi obsypywała mnie jak pożogą płomieni....
— Ech, psiakrew!... co mi teraz więcej pozostało!... Niech żyje szał i zapomnienie, pijmy z czary Bachusa, zaprawiając ją purpurą szaleńczej orgji pożądania! Wzniosłem jakiś toast niedorzeczny, oczarowana Liza padła mi znowu w ramiona, piliśmy szampana coraz zachłanniej.
W reszcie otworzyłem szeroko drzwi do sali. Muzyka dostała obłędu, wszystko tańczyło w wirowym tempie; cała sala, nagie ramiona z torsami męskiemi, kelnerzy na stołach i pod stołami, ściany sali z sufitem. Butelki, jak meteory, śmigały w takt tego wiru, a nad tem wszystkiem zanosiła się ze śmiechu pucołowata twarz Bachusa w zbakierowanym wieńcu, chwiejąca się na potężnym brzuchu Falstaffa, który oto wyciągnął ramiona do Lizy, w chwili gdy opuszczaliśmy roztańczoną salę.
Trzasnąłem kogoś w pysk, ktoś się przewrócił,... ktoś ryczał ze śmiechu... ktoś wrzeszczał, że mnie zabije... Liza piszczała kocim falsetem, ale zamiast Bachusa-Falstaffa, podnosił się z ziemi jakiś opasły jegomość, któremu sztywny gors koszuli wyłaził z kamizelki bombiasto i wydymał się jak balon.
Komuś rzuciłem garść złota, coś się toczyło a kelnerzy zbierali po suficie i po podłodze....
Otrzeźwiałem! Świeże powietrze, czyste, jak woda źródlana wpłynęło do płuc ożywczą kaskadą.... Samochód pędził Ringami hucząc i zanieczyszczając swędem benzyny kryształ powietrzny... tak samo... tak samo... jak ja... miłość moją dla Tereni....
Uczułem niechęć do siebie, ohydny posmak rozpusty wywołał dreszcz wstrętu.
— Jestem nędznik! — wygarnąłem sobie ów epitet jako remedium z rzetelną satysfakcją.
Znowu unurzałem się w brudzie i oto znowu przy moim boku rozpasana samica?... Tfu! cóż mnie pchnęło w to błoto? Dławił mnie wstyd, gniew na siebie samego biczował szyderstwem.
Mam tego dosyć, zabawa skończona!
Liza tuliła się do mnie szepcąc jakieś zaklęcia, roznamiętniona, oczekująca, niecierpliwa.... Pędziliśmy ulicami pełnemi światła i tłumów, poczem auto poniosło nas w jakieś ciche dzielnice.
— Daleko bestja mieszka — myślałem zły....
Ulgę poczułem w całem swojem jestestwie, gdy wreszcie samochód stanął....
Pomogłem wysiąść rozedrganej jak harfa po uwerturze kokotce, nie odczuwając wzajemnie jej zapału do dalszego koncertu. Podbiegła do bramy, zadzwoniła z impetem....
Zdołałem szepnąć parę słów szoferowi....
Gdy bramę otworzono i Liza weszła w mroczną czeluść, wołając mnie za sobą, uchyliłem lekko kapelusza i rzuciłem pośpiesznie skromne:
— Adieu Fraulein!...
Zamykałem właśnie za sobą drzwiczki auta, gdy moja Messalina wybiegła z bramy zdumiona, rozczerwieniona jak jaskrawa reklama protestu i oburzenia. Wołała coś w uniesieniu wygrażając ku mnie nagiemi ramionami. Płaszcz jej obsuwał się na asfalt chodnika.
Nie mogłem go już podnosić. Samochód ruszył.
Przesiałem jej jeszcze całusa z życzeniem dobrej nocy i dalszego powodzenia. Rozdzieliła nas biało-siwa smuga dymu. Ryk ostry trąbki szofera na rogu ulicy, wydał mi się hejnałem głoszącym mój triumf zwycięstwa! Kazałem jechać poza miasto całą siłą motoru. Jak to długo trwało nie wiem. Minęliśmy Schoenbrunn, widziany z daleka w astralnej atmosferze nocy. Jego biały pajac i glorjeta świeciły mistycznie na tle wyniosłych obrzezanych szpalerów. Szpalery te są jakby obrazem gladjatorów, ujętych w sieci dla zabawy cezara. Spotwarzone te drzewa o wynaturzonych kształtach niewolników, mogą być również porównane do pojęcia etykiety; tchną ceremonjalną formą bytu narzuconego siłą feudalizmu człowieka, lecz są zimne, bezduszne, bez tego tętna serca, którem pulsuje każde drzewo normalne.
Pod wpływem tej myśli przeniosłem się do puszczy Krąża.... W taką samą noc gwieździstą, pod nawisłemi gałęźmi jodeł, siedzieliśmy z Terenią, blizko siebie, szczęśliwi pierwszem upojeniem budzącego się uczucia....
Jak to już dawno, a jednak miesiąc zaledwo. Moc wrażeń i tęsknota nie skraca, lecz przeciwnie przedłuża czas.... Jakże jest dziś inaczej niż wtedy, a jakże mogłoby być jeszcze inaczej gdyby nie moja impulsywność względem Tereni na balu w Porzeczu!... Był to wyrok na mnie przez samego siebie wydany. Nadziei jednak nie tracę, gdyż za silnie kocham Terenię, ale chwilowo przeznaczenie założyło na mnie kaganiec. Dokąd że będę gonił za nią?... gdzie jej szukał? Fakt, że Terenia wyjechała daleko i zapewne na długo, bez słowa odemnie, po owym walcu, pozostawiona bez żadnego echa z mojej strony, to mnie doprowadza do furji na samego siebie, do rozpaczliwych przeczuć. A jeśli ona weźmie za letkiewicza... kokieta, bałamuta, farmazona, rządzącego się chwilą fantastę?... Szarpałem się w sobie jak zwierz w klatce. Pędzić za nią, odnaleźć, odebrać ją dla siebie! Zapomnieć o Uchaniach, o obowiązkach, byle ją odszukać...
Jest to na razie niepodobieństwem! Ale trzeba wierzyć we własną gwiazdę szczęścia i nie pozwolić jej zagasnąć.
Wobec tego:
— Erzherzog Karl! — zawołałem do szofera.
Pierwszym pociągiem opuszczam Wiedeń. Ile czasu zostało? — spytałem portjera.
Psiakrew, spóźniłem się! Gdyby nie marzenia na schoenbruńskich niwach, byłbym już w expresie, teraz trzeba czekać do rana.
Zabrałem się do pamiętnika i oto już srebrzą się okna.... Noc uleciała na jaskrawych skrzydłach hulanki, ku mglistym błękitom mojej tęsknoty.
W drogę!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.