Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Sławohora, 24 lipca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Sławohora, 24 lipca.

Otaczają mnie puszcze leśne Beskidów.
Przeczystość powietrza odurza.
Płuca nie mogą nasycić się tym rozkosznym aromatem, który już niewiadomo skąd płynie: z nieba, z ziemi, z ziół, czy z lasów. Wszędzie wyczuwa się tu siłę kosmiczną utajoną w potędze przyrody. Wchłania się tę moc w siebie i odczuwa się nicość wszystkiego, co nie jest szczerą naturą dającą najszczytniejsze natchnienie. Wszelkie mgławice abstrakcyjnych dociekań rozpływają się tu, jak obłoki, którym szczyty drzew prują trzewia. Jeśli gdzie odczuwa się najsilniej Boga Twórcę, to w takich sanktuarjach głuchych puszcz wyniesionych pod strop niebios jak złota monstrancja zawierająca tajemnicze misterja boskości. Tu się odprawia Ofiara, wieczysta msza ziemskiego padołu. Archanielski poszumny wzlot ku idei, ku świętemu tabu wielkiej metafizycznej Tajemnicy.
Sławohora osadzona na stoku olbrzymiej wyżyny, u której stóp pędzą w przestrzeń namiętne wody Dunajca, zda się być siedzibą jasnych duchów. Trudno uwierzyć by tu kiedyś polała się krew popełnionej zbrodni. Praojcowie puszczy, otaczający dokoła pałac nieszczęsny, pamiętają noc tragizmu i widzą dokonaną już karę nad tym, który nie wraca.
Ach, w szumie dostojnych koron weteranów i matron drzewnych słyszy się inne jeszcze baje... prawdy. Czasy królów polskich nie są dla nich wspomnieniami młodości. Rozwitą już koroną widziały one pożogi buntów chłopskich Kostki Napierskiego, widziały hufce szwedzkie, czatujące na Jana Kazimierza, ileż legend stworzonych fantazją tych gór, jakie sabaty duchów w cerkwiszczach zagai, w nieprzebytych gąszczach dziewiczych ostępów! Gubiłem się w labiryntach wązkich korytarzy, wśród nawisłych sędziwych jodeł, błądziłem po tych kniejach, pośród nieprzebytych tworzyw roślinnych, bo pasję mam do wszystkiego co stare, mchem i pleśnią wieków okryte... A teraz zwierzam wrażenia swoje powiernikowi memu, siedząc na omszałej ławce pod oliwkowym pniem płatana. Szumi nademną ten platan wiekowy, a w szumie jego słyszę pytanie:
— Gdzie tamten? Gdzie Krzysztof? Co ty tu robisz, obcy wędrowcze, dlaczego tak serdecznie patrzysz tu na wszystko?... Czy znasz historję Sławohory?... Drugi raz odpoczywasz w moim cieniu, snadź polubiłeś to miejsce, lecz co cię tu pociąga?...
Gdzież Krzysztof?... Gdzież córa jego?... Maleńką dzieciną była, gdy w noc zemsty i krwi wychodził stąd wygnańcem. Czy ją i jego świat wchłonął, czy wieczność zamknęła nad nimi swe tajemne bramy prabytu?...
— Co się z nimi działo?... słuchajcie platany.
Wydobyłem z teki mojej „Spowiedź“ Halmozena. Przeczytałem głośno wyznania pokutnika tu, w miejscu jego zbrodni. Słuchały mnie stare platany w skupieniu nabożnem. Ciszy gór, puszczy i odwiecznego parku nie mącił żaden odgłos ze świata.
Mistyczna cisza nastrajała uroczyście. Gdy przytłumiony głos mój przebrzmiał, cała wyżyna Sławohory wsłuchana w dzieje Krzysztofa Hradec-Hradeckiego zapadła w zadumę ponurą. Czy rozważa losy człowieka, którego nawiedziło fatum nieszczęsne... czy współczuje mu, czy go karci, czy go błogosławi, czy potępia?... Egzaltacja przyrody tutejszej nasuwa halucynacje słuchowe.... Oto słyszę najwyraźniej śpiżową pieśń dzwonów odległych. Wiem, że to złudzenie, lecz dźwięk rośnie, i w metalicznym chrzęście gałęzi sosny podają ton melodji dzwonów siostrom swoim, jodłom niebotycznym. A one, podzwon przestrzenny tłumiąc długo w okiściach konarów, przenoszą go echem w listowia buków...
Płynie dźwięk z puszczy, uderza w walące się mury pałacu, nowe echa grają w Komnatach.... Rozjęczały się drzewa i pałac.
Sławohora śpiewa hymn — Salve Regina — dla ostatniego z Hradec-Hradeckich. Doczesna jego powłoka, w habicie zakonnika spoczywa snem wiecznym, tak mizernie, pod murem cmentarza w Krążu. A jego spadkobiercy? Gdzie ich szukać i czy żyją, a jeśli żyją to jakim sposobem ich odnajdę? Wszak na taki cel można poświęcić całe swoje istnienie i jeszcze nie osiągnąć żadnych rezultatów. Znam siebie! Ta idea będzie mi już zapełniała życie, daj Boże by go nie psuła... Czuję, że płynąc dotychczas w życiu przez mniej lub więcej pogodne przestrzenie, wpadłem teraz w mistyczny krąg zagadek, jakby w mgławicę Orjona — i błądzę od błękitnego Rigela Vel Tereni, do czerwonego Betejgeuza — „spowiedź Halmozena“... bezradnie, zaś — Canis minor — Krąż czyni mi wstręty, odwracając ku sobie wybujałą wyobraźnię. Do czynu zatem! Może dozorca pałacu, tęgi góral, da mi jakieś wskazówki bardziej realne. Trochę w to wątpię, jednakże spróbójmy. A może? Jakże byłbym szczęśliwy, by prośba twoja ostatnia, wielki pokutniku, spełniła się i, by w mury opuszczone byłej twojej siedziby wszedł twój wnuk czy prawnuk. Na szczęście twój testament nie został wykradziony w Krążu. Los sprzyjał mi dotychczas, lecz obecnie odwraca się karta, słyszę jej szelest, a odwraca ją rączka Tereni. Nieświadomie, wiem! Z niezmierną otuchą myślę, że owa podróż wspólna zagranicę, naturalnie obmyślona przez Orlicza, będzie Alfą i Omegą zakusów medyka. — Terenia wróci do mnie!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Idę do pałacu w roli detektywa z najświętszem pragnieniem w duszy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Góral Gajdo tyleż wie, co i ja, nawet ja dużo więcej.Powtórzył mi znowu z systematyczną dokładnością, jak ongi, pomimo, że mnie poznał, dlaczego Sławohora kruszy swoje mury, że wsiąkły w nie krew i łzy, no i tak dalej, jak już nadmieniałem. Oczekuje powrotu prawego pana Sławohory i mówi, że niedaleka już jest ta godzina. Gdy go pytałem, czy się tu kto nie zgłaszał po dziedzictwo, spojrzał na mnie wielkiemi oczami i usta otworzył szeroko ze zdumienia. Zrozumiałem go, gra on rolę zwykłego cicerona, który nauczył się mechanicznie pewnych zdań, niby deklamacji i powtarza ją bez głębszego odczucia kwestji, bez wniknięcia w historję danego miejsca. Gajdo jest typowym góralem, w guńce i kierpcach, w kapeluszu otoczonym wianuszkiem muszelek z zatkniętem piórem sokolim, spluwa daleko na parę metrów przed siebie i ciupagą wywija w powietrzu. Lulkę wypuszcza z ust tylko w czasie spluwania. Włosy ma szpakowate, twarz jak z bronzu wykutą, nos orli i oczy małe, siwe, patrzące z pod nawisłych powiek łagodnie a bystro, z pewną sentymentalną łezką pod rzęsami, gdy wygłasza swoje informacje, przekazane mu przez poprzednika.
Głos tubalny, budowa wspaniała, siła i zręczność znamionują go wybitnie. Od lat już dwudziestu przebywa w zrujnowanym pałacu jako stróż. Mówi, że majątek i lasy są „cisarskie“ bo rząd się opiekuje Sławohorą, która od 60 lat nie ma właściciela, po tem nieszczęściu co się tu spełniło. Pałac stoi pustką, dach się wali pełen dziur, sufity i posadzki już gniją, ginie ponura rudera bezpańska. W zimie bywają tu czasem polowania, zjeżdżaja „oficjery“ z kucharzami i służbą, wtedy nocują w pałacu. Raz był tu sam „cisarz“ na obławach, ale to już dawno.
Spytałem go, dlaczego pałac jest taki ogołocony z mebli i wszelkiego sprzętu. Gajdo odrzekł, że on już go takim zastał a jego poprzednik nawet nie pamiętał, by w pałacu było coś więcej nad odrapane ściany i wybite przez burzę okna. Nadlatują tu z Tatr wiatry halne i trzaskają okiennicami, cały budynek drży w posadach. Była tu widocznie czyjaś niszczycielska ręka uzurpatora, o czem milczy pałac i milczy puszcza drzew. Może tylko platany śnią sny bolesne i wzdychają w tęsknej zadumie, szepcąc: „Sic erat in fatis“....
Gajdo mówił patetycznie, że nie daleką jest chwila powrotu pana na Sławohorze, ale mam wątpliwość czy wierzy on w to istotnie. Prawdopodobnie tak samo jak niektórzy ciceronowie w muzeach Europejskich, którzy pokazują mumję Ramzesa Wielkiego w kilku stolicach jednocześnie. Gdy zapewniłem raz przewodnika, że już Ramzesa Wielkiego oglądałem gdzieindziej, odrzekł mi z całą powagą: to ten sam.
Jest zastrzeżenie w „spowiedzi“ Halmozena, by potomkowie Joanny nie pretendowali o Sławohorę. Czy się jednakże uda ich wogóle odnaleźć, skoro nikt przez tyle lat nie zgłosił się tu jako spadkobierca? Joanna po wyjściu z klasztoru, o ile to był fakt, mogła nie wiedzieć wszakże o istnieniu swego dziedzictwa. Ale była Hradec Hradecką i nikt się do niej z tem nie zwrócił?... Żaden krewny Hradeckich nawet z najdalszych nie pokusił się o Sławohorę. Pałac czeka na dziedzica wiernie, ale któż wie, czy przyjazd jego nastąpi kiedykolwiek? Hradec Hradeccy wymarli, Krzysztof był ostatnim z rodu. Ród wygasł i gniazdo jego ginie. Wątpię nawet, czy się uda wyprocesować Sławohorę na rzecz klasztoru, jak życzył sobie Halmozen. — „Oficjery i cisar stareńki“ — będą tu sobie przyjeżdżali czasem na łowy, latem ten i ów turysta odwiedzi piękne, dzikie ustronie i poduma sobie o własnych sprawach pod wiekowemi platanami... Tylko nie każdego przywiedzie tu przeznaczenie i wola ducha pokutniczego, jak mnie przywiodła „spowiedź“ Halmozena, a przedtem chyba podświadoma siła jego sugestji pozagrobowej, skoro Sławohorę tak zapamiętałem i tak często wracałem ku niej myślami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.