Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Uchanie, 30. lipca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Uchanie, 30. lipca.

Wczoraj powróciłem do domu i zastałem wszystko dobrze, nie według logiki Kuby, lecz istotnie. Ojciec zdrów, Kalinowski, rekonwalescent, stangret i pastuch mają się lepiej, Ganiewicz gospodaruje z zapałem.
Jestem zadowolony i pełen dobrych nadziei... Żniwa w pełni. Plon zapowiada się obfity. Lipy kwitną i ronią takie aromaty, że głowę tracę...
A ty Teruś na południu napawasz się cudzą przyrodą, kiedy u nas tak pięknie? Słońce zalewa pola potopem złotych blasków, upały, „żar z nieba leci“ mówią kosiarze. W południe spiekota, ale jakże bogato na polach, wszędzie złotogłów, złote lamy! Chrzęst kłosów łaskoczący nerwy. Rolnikowi nasuwa nadzieje ponętnych, zmysłowych rozkoszy, marzycielowi udziela nieskończonych natchnień, które jednak muszą mieć w sobie gorętsze iskry od błękitnych rojeń, gdyż są od nich żywiołowsze. Namiętny dreszcz budzą te pola rzęsiste, złote, srebrne, malachitowe, przetkane purpurą kraśnych maków, niby królewski płaszcz, haftowany rubinami...
Zapala się ogień we krwi, nozdrza rozdyma pragnienie, wchłania się w piersi tę otchłań dojrzałych łanów, jakby ozon leczniczy. Ale nie działa on ożywczo, przeciwnie osłabia zmysłową lubieżnością, rozgrzewa temperament i... zbyt niebezpieczne nasuwa wizje... Wizje ustek Twych malinowych, dziewczyno moja....
Na Demonie skarogniadym, wrzącym jak wodospad gorących źródeł, buszowałem po polach, nie jak rolnik, lecz jak szaleniec-fantasta. W parłem lśniącego od potu ogiera w najwyższy i najgęściejszy łan pszenicy, jeszcze nie ruszony, trzymając się zdala od warczących żniwiarek i kosiarzy, by nikt mnie nie widział i nie ogłosił warjatem.
Demon, bestja, rozumiał mnie. Szedł wolno prychając, nogi stawiał z wdziękiem i lekkością rasowca, może rozumiał, że fantazji pana nie trzeba zbytnio nadużywać, bo szkoda smakowitych kłosów. Piersią roztrącał sypkie złote trzęsienia rozchwianej fali, jak lewiatan, prujący wzburzone bałwany. Zapienionemi wargami chwytał suchoszelestny kłos, w dzwoniącem wędzidle przeżuwał. Zamieć burzy poszumnej otoczyła nas ze wszech stron, kaskady kłosiste osypały stalowe nogi Demona, tuliły się do moich butów drażniące, rozkoszne! Och, rozkoszy ma się pełną pierś wśród tych łanów iskrzących się słońcem. Do duszy wpływa radość i szał, upojenie i jakby tęsknota i wiara... wszystko, czem oddycha szeroko boska przyroda. Unosiła mię fantazja w tym potopie chlebodajnym.
Nagle Demon dał gwałtownego szczupaka w bok... Wstrzymałem go silnie na miejscu, zdziwiony. Jak się zaraz okazało, przestraszyła go czerwona główka Lodzi Zagajanki, która oto wychyliła się z pszenicy. Dziewczyna miała kraśne roześmiane usta, ale w chabrowych jej oczach był przestrach.
— Dla Boga! ten smok zwali panicza!
Patrząc na dziewczynę, uspokajałem Demona.
— Po coś tu przyszła, Lodka? Co?...
Patrzyła mi w oczy i jęła się kręcić, przeginać po swojemu.
— La panicza tu przyszłam, zobaczyłam zdaleka i gnałam na przełaj bez pszenicę, bych choć popatrzyć. Tak już dawno... panicz... i nie spojrzy na mnie... Czy ja tak zeszkaradniała?
Szelma dziewka!!
— Umykaj Lodka, bo jak puszczę konia... to cię stratuję...
— Ej, nie! — zaśmiała się kokieteryjnie. — Panicz ta nie taki zły... ja wiem!...
Podsunąłem Demona tuż do niej i uniosłem dziewczynę pod pachy na wysokość swojej twarzy.
— Cóż ta to znowu będzie?! — pisnęła.
— A jak myślisz?
— Czy ja ta wiem? — mizdrzyła się. — Musi panicz weźmie mnie przed się i... wycałuje...
Oczy jej i usta prosiły o to...
— Otóż omyliłaś się, na koniu nie wygodnie całować.
— A bo to raz było... i było wygodnie?...
— Nie, dziś chciałem ci się tylko przypatrzyć. Kraśna z ciebie dziewka, niema co!
Demon kręcił się młyńcem. Lodzia piszczała ze strachu.
— Oj, paniczu serdeczny! Zletę na ziemię! Panicz mnie trzyma w powietrzu, kieby tego kociaka i tylko patrzy...
— A tybyś chciała?...
— Niby to panicz nie rozumie?...
— No, to masz!
Wyciąłem jej całusa na różanym policzku, aż dziewczyna spłonęła ogniście.
Postawiłem ją na ziemi.
— I... i... i... abo to tak panicz dawniej całował?... to na nic!... Pan praktykant cięgiem mnie napastuje, bych w usta pocałować, alem nie dawała, bo to la panicza.... a tera panicz tylo tak??....
— Jak pan Ganiewicz potrafi lepiej, to używaj!....
Dziewczyna przestępowała z nogi na nogę rozmarzona i zasępiona jednocześnie, patrzyła mi w oczy pokornie...
— Nikt tak na świecie nie potrafił, jak panicz, kieby żarem całował dawniej, a tera panicz w oczach ma takiego cosi... że się boje.
— „Ma pan w oczach moc upiorną“ — zaszeptał mi nagle głos najdroższy. Uczułem iskry we krwi... i tęsknotę wzmożoną szalenie.
Łagodnie, lecz stanowczo odprawiłem dziewczynę do żniwa.
Odeszła ze łzami w oczach, migając czerwienią chusteczki z poza sypkiej osłony kłosów, a ja wracałem wolno swoim śladem do drogi...
Miała rację! Przed paru laty upatrzywszy sobie tę bajaderę wiejską w Wierzbkach, jeździłem tam, wyręczając rządcę, po ludzi do pielenia buraków... gdy zaś sąsiad mój młody Wiłkoński także tam zaglądał, w tym samym niby celu i agitował do siebie, zdarzyło się parę razy, żem Lodzię porwał na konia i uwiózł do Uchań, a za nią poszła cała roześmiana gromada dziewuch i, Wiłkoński został na lodzie. Inny byłem wtedy, o tak!...
Wróciłem do domu zamyślony poważnie, tęsknie. Gdyby nie ten przeklęty medyk Orlicz, świat bym przetrząsł, i znalazł Terenię, nie siedziałbym tu tak biernie. Lecz ten drab paraliżuje mnie, właściwie nawet nie wiem, dlaczego. Jestem pewny, że dostanie kosza... po co mam mu w tem dopomagać? W domu zastałem Czymielskiego. Rozgadany zawsze krzykacz wymyśla teraz na rząd rosyjski i na obywateli, że tkwimy w obroży moskiewskiej. Zaaresztowali mu siostrzeńca za polityczne konspiracje, więc Czymielski znowu na niego wali góry przekleństw.
— Wszyscy ziemianie, to niedołęgi, baby... samoluby... sybaryci, snoby! Nie warci jesteście starej podeszwy, na której chodzili bohaterowie w powstaniach. Darmozjady z nas!... Póki niewoli nie zrzucimy z karku, nie nazwą nas inaczej, jak pasorzytami... Albo ten Bolek! Zbereżnik, bestja, samolub! błazen, snob! niedołęga!... posiedzi teraz w cytadeli, o ile w drodze łaski nie wyszlą go tylko do Tuły zamiast do Irkucka czy innego Tobolska.
— Wszak on działał w duchu obalenia niewoli — przerwał mój ojciec.
— Milczałbyś, Pawle! Twój ojciec bił moskali w 63 roku, ale ty i twój syn już palcem nie kiwnęliście w tę stronę.
— A ty, Anastazy? — spytał ojciec spokojnie.
— Ja? Ja?... Ja zobaczycie co zrobię! Jeszcze wy mnie nie znacie. Ja całą Moskwę, Kreml, Petersburg wysadzę w powietrze! Mam pomysł kapitalny!
— Ciekawy jestem tego dzieła.
Czymielski wpadł nagle w patos apostolski.
— Nie będzie ani Tuły, ani Irkucka, bo nie będzie czapki monomacha... Ja spać nie mogę tak, jak wy wszyscy śpicie. Ja im teraz wypisałem petycje różne i dałem im swoje programy.
— Jak wysadzać Kreml?... — spytałem niewinnie.
Czymielski spojrzał na mnie z wyższością.
— O reformach państwa. Ty wolisz latać po święcie, zamiast sterować nawą Polski, ale ja muszę... muszę! Trzebaby ich kiedy skonfrontować z Kołomyj kim z pod Porzecza. Który którego przegada?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oddano mi dwa listy z pieczątką Kniażyn — zatem z Krąża.
Ciekawym!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.