Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż ta to znowu będzie?! — pisnęła.
— A jak myślisz?
— Czy ja ta wiem? — mizdrzyła się. — Musi panicz weźmie mnie przed się i... wycałuje...
Oczy jej i usta prosiły o to...
— Otóż omyliłaś się, na koniu nie wygodnie całować.
— A bo to raz było... i było wygodnie?...
— Nie, dziś chciałem ci się tylko przypatrzyć. Kraśna z ciebie dziewka, niema co!
Demon kręcił się młyńcem. Lodzia piszczała ze strachu.
— Oj, paniczu serdeczny! Zletę na ziemię! Panicz mnie trzyma w powietrzu, kieby tego kociaka i tylko patrzy...
— A tybyś chciała?...
— Niby to panicz nie rozumie?...
— No, to masz!
Wyciąłem jej całusa na różanym policzku, aż dziewczyna spłonęła ogniście.
Postawiłem ją na ziemi.
— I... i... i... abo to tak panicz dawniej całował?... to na nic!... Pan praktykant cięgiem mnie napastuje, bych w usta pocałować, alem nie dawała, bo to la panicza.... a tera panicz tylo tak??....
— Jak pan Ganiewicz potrafi lepiej, to używaj!....
Dziewczyna przestępowała z nogi na nogę rozmarzona i zasępiona jednocześnie, patrzyła mi w oczy pokornie...
— Nikt tak na świecie nie potrafił, jak panicz, kieby żarem całował dawniej, a tera panicz w oczach ma takiego cosi... że się boje.
— „Ma pan w oczach moc upiorną“ — zaszeptał mi