Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nagle głos najdroższy. Uczułem iskry we krwi... i tęsknotę wzmożoną szalenie.
Łagodnie, lecz stanowczo odprawiłem dziewczynę do żniwa.
Odeszła ze łzami w oczach, migając czerwienią chusteczki z poza sypkiej osłony kłosów, a ja wracałem wolno swoim śladem do drogi...
Miała rację! Przed paru laty upatrzywszy sobie tę bajaderę wiejską w Wierzbkach, jeździłem tam, wyręczając rządcę, po ludzi do pielenia buraków... gdy zaś sąsiad mój młody Wiłkoński także tam zaglądał, w tym samym niby celu i agitował do siebie, zdarzyło się parę razy, żem Lodzię porwał na konia i uwiózł do Uchań, a za nią poszła cała roześmiana gromada dziewuch i, Wiłkoński został na lodzie. Inny byłem wtedy, o tak!...
Wróciłem do domu zamyślony poważnie, tęsknie. Gdyby nie ten przeklęty medyk Orlicz, świat bym przetrząsł, i znalazł Terenię, nie siedziałbym tu tak biernie. Lecz ten drab paraliżuje mnie, właściwie nawet nie wiem, dlaczego. Jestem pewny, że dostanie kosza... po co mam mu w tem dopomagać? W domu zastałem Czymielskiego. Rozgadany zawsze krzykacz wymyśla teraz na rząd rosyjski i na obywateli, że tkwimy w obroży moskiewskiej. Zaaresztowali mu siostrzeńca za polityczne konspiracje, więc Czymielski znowu na niego wali góry przekleństw.
— Wszyscy ziemianie, to niedołęgi, baby... samoluby... sybaryci, snoby! Nie warci jesteście starej podeszwy, na której chodzili bohaterowie w powstaniach. Darmozjady z nas!... Póki niewoli nie zrzucimy z karku, nie nazwą nas inaczej, jak pasorzytami... Albo ten Bolek! Zbereżnik, bestja, samolub! błazen, snob! niedołęga!...