Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złote trzęsienia rozchwianej fali, jak lewiatan, prujący wzburzone bałwany. Zapienionemi wargami chwytał suchoszelestny kłos, w dzwoniącem wędzidle przeżuwał. Zamieć burzy poszumnej otoczyła nas ze wszech stron, kaskady kłosiste osypały stalowe nogi Demona, tuliły się do moich butów drażniące, rozkoszne! Och, rozkoszy ma się pełną pierś wśród tych łanów iskrzących się słońcem. Do duszy wpływa radość i szał, upojenie i jakby tęsknota i wiara... wszystko, czem oddycha szeroko boska przyroda. Unosiła mię fantazja w tym potopie chlebodajnym.
Nagle Demon dał gwałtownego szczupaka w bok... Wstrzymałem go silnie na miejscu, zdziwiony. Jak się zaraz okazało, przestraszyła go czerwona główka Lodzi Zagajanki, która oto wychyliła się z pszenicy. Dziewczyna miała kraśne roześmiane usta, ale w chabrowych jej oczach był przestrach.
— Dla Boga! ten smok zwali panicza!
Patrząc na dziewczynę, uspokajałem Demona.
— Po coś tu przyszła, Lodka? Co?...
Patrzyła mi w oczy i jęła się kręcić, przeginać po swojemu.
— La panicza tu przyszłam, zobaczyłam zdaleka i gnałam na przełaj bez pszenicę, bych choć popatrzyć. Tak już dawno... panicz... i nie spojrzy na mnie... Czy ja tak zeszkaradniała?
Szelma dziewka!!
— Umykaj Lodka, bo jak puszczę konia... to cię stratuję...
— Ej, nie! — zaśmiała się kokieteryjnie. — Panicz ta nie taki zły... ja wiem!...
Podsunąłem Demona tuż do niej i uniosłem dziewczynę pod pachy na wysokość swojej twarzy.