Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXVI.

Obudziwszy się po dobrze przespanej nocy, Twardowski zadzwonił. Wszedł Michał i zawiadomił go, że Grzegorz śpi. Poszedł spać rano, bo całą noc stróżował.
Ubrał się wypił kawę i zabrał się do pracy. Ledwie usiadł przy biurku, gdy się odezwał telefon.
— Czy mieszkanie pana Twardowskiego? — zapytał głos nieznany.
— Tak.
— Czy jest pan w domu?
— Jestem przy telefonie.
— Ach, to pan — Przepraszam... Chciałem...
— Czy może w sprawie gramofonu? — zapytał Twardowski.
Rozmowę z tamtego końca przerwano.
— Poczciwy mecenas — rzekł do siebie Twardowski. — Nie znalazłszy w rannych gazetach sensacyjnej wiadomości o tajemniczym wybuchu przy ulicy Pięknej, dowiaduje się o moje zdrowie. Wiesz, Piorunie — zwrócił się do psa, leżącego na dywanie — żeś mu zrobił brzydki kawał.
Pies podszedł do niego z wesołą miną i udawał, że rozumie.
— Będzie musiał stanąć u rejenta i krwi sobie upuścić. A wyobrażam sobie jego minę, gdy popołudniu otrzyma wizytę tego majstra od zamków.
Piorun, uważnie wysłuchawszy przemowy pana, pogłaskany przez niego, a zadowolony z siebie, położył się spowrotem. Widocznie, narówni z Grzegorzem, czuwał przez całą noc i potrzebował spoczynku.
Za chwilę znów się odezwał telefon. Tym razem głos był aż nadto dobrze znajomy. Mówiła Wandeczka.
— Wiesz, że ty jesteś cudotwórcą. Wczoraj po twoim telefonie poszłam spać, natychmiast zasnęłam i obudziłam się dopiero przed chwilą. I strasznie wesoło mi na duszy. Będziesz na śniadaniu, prawda? A nie będziesz się śpieszył?... bo mam z tobą dużo do mówienia.
Potem już nikt mu nie przeszkadzał.
Koło południa zjawił się Grzegorz z zapytaniem o rozkazy. Miał minę ponurą.
— Co ci jest, Grzegorzu — zapytał Twardowski.
— Nic, proszę pana.
— Wyglądasz, jakbyś siedem wsi spalił.
— Pan myśli, że to przyjemnie patrzeć na to, co się dzieje. Polują na pana jak na zwierzynę.
— Ale nie upolowali. Poczciwy Piorun dobrze się znalazł.
— Mówiłem panu, że on się przyda. A tego złodzieja to pan puścił.
— On się też przyda. Będzie uprzyjemniał czas Kulmerowi.
— To prawda. Strasznie się odgrażał, gdym go wyprowadzał przez bramę. Mnie się zdaje, że on wyciągnie z nich sporo pieniędzy.
— Życzę mu powodzenia. Lepiej, żeby to robił, niż żeby okradał mieszkania. Pierwszy raz w życiu popieram szantaż. A szkoda ich — to zdolni ludzie. Ta historja z uwiedzioną żoną i z zemstą przez gramofon mogłaby figurować w najnowszej farsie. Nie podejrzewałem Kulmera o taką fantazję. A może to Jakóbek taki utalentowany.
— Ale skąd, proszę pana. Jakóbkowi przyszło do głowy przybrać nazwisko pana Kozienieckiego?
— To jest także załatwienie rachunków.
Stojący przy ścianie naprzeciw biurka zegar empirowy wybił godzinę dwunastą.
— Teraz zaczyna się tragedja — rzekł, śmiejąc się szyderczo, Twardowski.
Zarządził, żeby samochód zajechał przed pierwszą, a sam czekał na wiadomość od Osieckiego.
Zbliżała się pierwsza, a wiadomości nie było. Zaczął się już niecierpliwić. Wreszcie rozległ się dzwonek u drzwi, i wpadł zdyszany Osiecki.
— Wszystko załatwione! — zawołał triumfująco. — Pan Czarnkowski napowrót figuruje w hipotece jako właściciel Zbychowa.
— Kto stawał z ramienia Kulmera?
— On sam stanął. Widać rozmyślił się: wolał nie powiększać sobie kosztów. Ależ, panie, jaka to ruina! Gdzie się podział te n wielki, pyszny Kulmer! Quantum mutatus... A jakie żydzisko z niego wylazło!
Twardowski podziwiał poetycki wybuch w spokojnym zazwyczaj Osieckim. Ten wszakże natychmiast wrócił do swej roli.
— Koszty poniosłem zgodnie z danem mi przez pana poleceniem ze złożonej u mnie gotówki. Wynoszą one...
— Pomówimy o tem później. Teraz się śpieszę — spóźniłem się na śniadanie.
Osiecki pożegnał się i wyszedł z miną człowieka, który miał jedną z największych przyjemności w swojem życiu.
U Czarnkowskich czekano niecierpliwie. Jeszcze nie byli pewni, że sprawa dobrze się skończy, że stanie się ten cud, jak mówili. Tylko Wanda nie miała żadnych wątpliwości.
— Będzie tak, jak on powiedział — mówiła spokojnie do ojca.
Wszedł Twardowski, przepraszając za spóźnienie.
— Wszystko dobrze — rzekł do Czarnkowskiego.
— Jakto dobrze?
— Pół godziny temu wrócił pan do księgi hipotecznej Zbychowa jako jego właściciel. Kulmer sam stanął u rejenta i akt podpisał.
Czarnkowski zachwiał się na nogach, padł na fotel.
— Co?... jak?.. jak to się stało?...
— Odsprzedał panu Zbychów, nie dostawszy ani grosza.
Zapanowała cisza. Czarnkowski siedział w fotelu i płakał.
— Chodźmy jeść! — zawołała Wanda wesoło. Pomogła matce się podnieść i poprowadziła ją do jadalni.
Tam czekały kilka minut, bo Czarnkowski potrzebował sporo czasu na przyjście do siebie i na wyrażenie wdzięczności przyszłemu zięciowi.
Gdy wchodzili, pani Czarnkowska utkwiła oczy pełne zachwytu w Twardowskiego i rzekła:
— Bóg jest miłosierny! On się nami opiekuje, on nam pana przysłał.
Wanda się dziwiła, dlaczego matka nie powiedziała “zesłał.” Ale Twardowski się nie dziwił: wiedział, że “on” to Alfred.
Czarnkowski ciągle był oszołomiony. Powtórzył parę razy, że nie może sobie wyobrazić, jakich sposobów Twardowski użył dla odebrania jego majątku.
Musiał mu Twardowski wyłożyć cały przebieg sprawy od początku, od owej rozmowy, podsłuchanej w wagonie. Zrobił to krótko, bez wdania się w szczegóły. Gdy skończył, Czarnkowski rzekł:
— A jednak nie każdyby tak oddał majątek, kupiony całkiem legalnie. To wszystko były machinacje jego wyrodnego synalka. On sam przecie odradzał mi sprzedawanie Zbychowa, a gdy się o wszystkiem dowiedział, nie wahał się ponieść olbrzymiej straty i łatwo pozbył się majątku.
W oczach Twardowskiego gniew błysnął. Wanda patrzyła nań przerażona: była pewna, że ojciec usłyszy coś bardzo przykrego. Istotnie, gdyby Czarnkowski nie był ojcem Wandy, napewno byłby się dowiedział w jakiejkolwiek formie, że jest nieuleczalnym durniem. Twardowski zrozumiał obawę dziewczyny, więc rzekł z uśmiechem:
— Pan myśli, że on łatwo pozbył się majątku. Tu się pan myli.
Uwziął się wyleczyć ojca Wandy z respektu dla zacnego mecenasa. Wbrew tedy pierwotnemu zamiarowi opowiedział, jak uratował porwaną przez Jakóba tekę, jak Grzegorz wyjaśnił telefon nocny od rzekomego doktora Kwiatkowskiego, jak wreszcie Piorun udaremnił umieszczenie pod jego łóżkiem złośliwego gramofonu.
Wszyscy troje słuchali z otwartemi ustami. Zgroza malowała się na ich obliczach.
— Niceśmy o tem nie wiedzieli — rzekł głupio Czarnkowski.
— Ja wiedziałam — zawołała Wanda.
Spojrzeli na nią w osłupieniu.
— Nie wiedziałam, co się dzieje, ale wiedziałam, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Przez te parę dni nie mogłam sobie dać rady z sobą. Czułam się bezradną; co chwila chciałabym biec do niego. Nie macie pojęcia jakie to straszne. Mówią, że nie istnieją przeczucia...
Twardowski słuchał z wdzięcznością, a jednocześnie z objektywnem, naukowem zainteresowaniem.
— Jabym tego nie nazwał przeczuciem; to było coś innego.
— Więc cóż?
— W tej chwili trudno byłoby to wytłumaczyć.
Czarnkowski wygłosił swoją refleksję, będącą zarazem apologją:
— I jak człowiek uczciwy może się obracać w świecie, w którym dzieją, się takie rzeczy! Któż może podejrzewać, że za takiemi szlachetnemi pozorami kryją się takie zbrodnie!...
— Otóż to właśnie! — zawołał Twardowski. — Dotknął pan rzeczy najważniejszej. Widzicie tylko małe, pospolite kłamstwa i tylko prostackie, niezdarne zbrodnie. Wielkie fałsze i najnikczemniejsze zbrodnie ukrywają się przed waszemi oczyma. I to się dzieje we wszystkich cywilizowanych krajach. A wie pan dlaczego?... Bo nasza cywilizacja od czasów greckich wychowuje w nas kult prawdy i pogardę dla kłamstwa. Nie oduczyła ona nas kłamać, ale kłamiemy niezdarnie. Gdy wchodzą między nas ludzie innej cywilizacji, która nie ma tego szacunku dla prawdy, my ich nie jesteśmy zdolni przejrzeć do głębi. Dlatego to Żydom tak się powodzi. Ich cywilizacja podniosła kłamstwo do godności wielkiej sztuki, powiedziałbym nawet — cnoty. Oni kłamią na taką skalę, że Polak, Francuz, Anglik czy inny, niezdolny jest nawet przypuścić, żeby można było tak kłamać. I dlatego łapiemy ich na mniejszych, mniej ważnych fałszach, ale tam, gdzie się dopuszczają największych, naiwnie im wierzymy. Żaden, najzdolniejszy w łotrostwie Polak, gdyby nawet największe robił wysiłki, nie umiałby tak, jak Kulmer, kłamać całego swego życia, tonu każdego wychodzącego z ust swych słowa, każdego gestu swej ręki. Cynizm wyłaziłby z niego na każdym kroku. Toteż, sądząc po sobie, nie możemy uwierzyć, ażeby to wszystko, było kłamane. Dlatego Kulmer, będąc najnikczemniejszym łotrem, jest uważany za najszanowniejszego męża, i pracując konsekwentnie na zgubę Polski, jest podawany za wzór patrjotyzmu.
Czarnkowski słuchał z wytrzeszczonemi oczyma i niewiele rozumiał.
— Pan, jako uczony... — zaczął.
— Nie jestem uczonym — przerwał mu Twardowski. — Nauka, która się chełpi odwagą w poszukiwaniu prawdy, boi się dotychczas uczynić przedmiotem swych badań tego, co ja studjuję. A ja prowadzę studja nad kłamstwem, które nas, całą naszą cywilizację zniszczy, jeżeli go nie poznamy i nie nauczymy się go tępić.
Czarnkowski jeszcze mniej rozumiał.
Gdy wstawali od stołu, rzekł:
— Muszę iść odpocząć: czuję się całkiem wyczerpany. Pan mię przekonał, że Culmer nie jest tym szlachetnym człowiekiem, za którego go miałem. Nie uwierzy pan, jak mię to zmartwiło.
Twardowski się roześmiał.
— Kulmer zapytałby pana: czy pan nie ma większego zmartwienia?...
I tego Czarnkowski nie zrozumiał.
Poszedł do swego pokoju, a Twardowski wypił czarną kawę ż paniami.
— Pani mi zrobiła nadzieję — rzekł do Czarnkowskiej — że odwiedzi kiedy Turów. Teraz właśnie w początku wiosny Turów jest naprawdę ładny.
Wanda zaczęła klaskać w ręce, jak uradowane dziecko.
— Mamusiu, pojedziemy, dobrze? Takbym chciała zobaczyć Turów!
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby pani zechciała wypocząć w Turowie po tych niemiłych ostatnich tygodniach. Za parę dni dom mój będzie gotów na przyjęcie państwa.
Mówił “państwa”, ale miał nadzieję że Czarnkowski nie pojedzie. Był uszczęśliwiony, że Wanda przyjęła projekt z takim zapałem.
Pani próbowała się uśmiechnąć, ale jakoś nie mogła.
— Dziękuję panu — rzekła z niezwykłą powagą. — Bardzo pragnę być w Turowie i zaproszenie przyjmuję całem sercem w imieniu swojem i Wandeczki. Mam nadzieję, że za jaki tydzień będziemy mogły pojechać.
Widać było, że o mężu nie myślała.
Zobowiązał się przyjść wieczorem na obiad dla ułożenia całego planu wspólnie z panem Czarnkowskim.
Gdy się zaczął żegnać, Wanda zawołała:
— Co, już uciekasz? A mieliśmy pogadać.
— Nie chcę pań męczyć dłużej i sam niejedno mam jeszcze do załatwienia przed wieczorem.
Spojrzał na zegarek.
— Mam jeszcze pół godziny czasu.
— To ja was tu zostawię: gadajcie sobie — rzekła pani Czarnkowska. — Jestem naprawdę bardzo zmęczona.
Gdy zostali sami, Wanda posadziła Twardowskiego.
— Słuchaj — rzekła — to zaproszenie nas do Turowa jest genjalne. Tam będziemy ciągle razem i może nareszcie znajdę odpowiedź na moje pytanie.
— Na jakie pytanie?
— Kto ty jesteś? Jesteśmy narzeczeni, a ja ciebie doprawdy nie znam.
— Masz słuszność: oświadczyłem ci się za wcześnie. Ale to twoja wina: pocoś się tak upierała w sprawie tych pieniędzy? Widzisz, że miałem słuszność i że majątek do was wrócił...
— Nie o to chodzi, czy za wcześnie, czy za późno. Ja już dawno wiem, że muszę zostać twoją żoną: bez ciebie już żyćbym nie umiała. Tylko to jest nienormalne, żeby żona tak mało znała swego męża. Imponujesz mi, zachwycam się tobą i boję się ciebie. Wszystkich mężczyzn, którzy mnie otaczają, zaczynając od tatka a kończąc na Kozienieckim, znam nawylot; a w tobie jest jakby jakieś miejsce zamknięte, w którem coś siedzi, czego ja się nawet domyślić nie mogę. Chciałabym to miejsce otworzyć i boję się... Czy ja kiedy tam zajrzę?...
Twardowski słuchał i nic nie odpowiadał.
— Nie myśl, że to są kłopoty naiwnej panienki, która nie wie, co to znaczy wyjść zamąż. Takich panienek niema. My, młode dziewczyny wiemy dziś więcej, niż nasze matki. Tu nie o to chodzi: tu chodzi o ciebie. Ty jesteś jakiś inny, niż wszyscy mężczyźni.
— Wszyscy, których ty znasz, kochanie.
— Może i tak, nie wiem. Ale ja nawet nie wiem, dlaczegoś ty zechciał ze mną się ożenić. Jestem niebrzydka; to nawet wiem, że jestem wyjątkowo dobrze zbudowana, a to się mężczyznom podoba. Ale takich pewnie spotykałeś wiele. Zresztą, zdaje mi się, że tobie to nie wystarcza, żeby się związać z kobietą na całe życie. Do romansiku owszem... — dodała tonem doświadczonej kobiety, która zjadła zęby na przejściach z mężczyznami.
Twardowskiego ten jej ton raził, ale zarazem bawił.
— Powiesz mi, czy nie, dlaczegoś postanowił ze mną się ożenić? Przecie i ty mnie naprawdę nie znasz...
— Kochanie — odrzekł Twardowski — znam cię o wiele więcej, niż myślisz, może nawet więcej, niż ty znasz siebie. I dlatego, że cię znam, powiedziałem sobie, że musisz być moją żoną.
— Więc powiedz mi przynajmniej, co o mnie myślisz.
— Powiem. Teraz jednak muszę już iść. Czekają na mnie.
— To dziś wieczór nie wypuszczę cię, dopóki mi nie powiesz.
Wieczorem przy obiedzie Czarnkowski zakomunikował swe postanowienie:
— Zwijam mieszkanie w Warszawie i przenoszę się do Zbychowa. Trzeba zająć się gospodarstwem. W dzisiejszych ciężkich czasach nie można bawić się w pana.
W oczach pani Czarnkowskiej przemknęła jakby obawa o los Zbychowa, jeżeli pociąg do interesów zamieni się u męża w zapał do gospodarstwa.
Projekt wyjazdu do Turowa przyjął apatycznie.
— Jedźcie we dwie — rzekł. — Ja jutro muszę być w Zbychowie i tam dłuższy czas pozostać. Pańskie oko konia tuczy.
Nietylko chciał popatrzeć na odzyskany majątek, ale także zniknąć jaknajrychlej z Warszawy, znaleźć się jaknajdalej od Culmera i od znajomych, którzyby go ciekawie wypytywali o to, co zaszło.
Umówiono się, że panie za tydzień zjadą do siedziby Twardowskiego.
Wkrótce po obiedzie W anda zręcznie wyprawiła oboje rodziców na wczesny wypoczynek, a sama zabrała narzeczonego do siebie.
— Obawiam się — rzekła — o zdrowie tatka. Strasznie się zmienił. Te przejścia bardzo go zgnębiły. Dopiero, gdy poznałam ciebie, zrozumiałam, jakim on zawsze był słabym człowiekiem. Widziałam, jak się gniewałeś, kiedy bronił Culmera. A wiesz, dlaczego on to robił? Bo dla niego to za ciężki cios tak się na kimś zawieść. Przez całe życie prawie we wszystkiem polegał na Culmerze i na jego zdaniu, a teraz stracił to oparcie. Ach, żeby on się oparł na tobie! Bo on biedny sam stać nie może... I mamusia bardzo się zmieniła... Ale to już od dłuższego czasu, chyba od poznania ciebie. Zrobiła się obojętniejszą i dla tatka i dla mnie. Zawsze jest dobra, ale ciągle chodzi zamyślona. Mam wrażenie, że dowiedziała się czegoś szalenie ważnego, i to od ciebie. Coś ty jej mógł powiedzieć? Kiedy usłyszałam od ciebie przez telefon, że już ci nic nie grozi, jestem spokojna i wesoło mi na duszy. Tylko musisz mi raz nareszcie powiedzieć, co o mnie myślisz.
A nie będziesz się gniewała?
— Bądź spokojny. Tyle się nawściekałam na ciebie, że mi się to już sprzykrzyło.
— Więc dobrze. Przedewszystkiem ci powiem, że jesteś czarująca dziewczyna.
— Oho! kiedy tak zaczynasz, to na pewno masz zamiar coś bardzo brzydkiego mi powiedzieć. Mniejsza o to. Kiedyś to zauważył?
— Od pierwszego spojrzenia.
— I dlatego takeś mi dokuczał?
— Pewnie, że dlatego.
— Dziwny sposób wyrażania zachwytu.
— Gdybym nie był pod wrażeniem twego czaru, nie zwracałbym na ciebie uwagi. Od pierwszej chwili zaczęłaś mię mocno obchodzić, i dlatego gniewały mię w tobie pewne rzeczy, o których ci już mówiłem.
— Niech będzie i tak. A co dalej?
Dalej ci powiem, że masz charakter i jesteś osobą, na której można polegać.
— Ślicznie. Sama to o sobie myślałam. Ale bardzo mi przyjemnie słyszeć to od ciebie.
— Jesteś dobra bez ckliwości i szlachetna bez pozy. To są wielkie cnoty.
— To ładnie powiedziane. Nie umiałabym tak.
— Jesteś inteligentna. Tylko twoją żywą inteligencję kobiecą wpływy środowiska zaczęły manierować, wprowadzać na drogę naśladowania umysłowości męskiej. Na szczęście cofasz się z tej drogi.
— Pod twoim wpływem. Po pierwsze, zrozumiałam, że to głupie, powtóre, chcę ci się podobać. Wszystko, coś dotąd powiedział, jest przyjemne. Kiedyż zaczną się te rzeczy przykre?...
— Właśnie teraz ci powiem rzecz najprzykrzejszą.
— Mów, jestem przygotowana.
— Czy lubisz Żydów?
— Nie: mam wstręt do nich.
— A gdybym ci powiedział, że w pewnym względzie jesteś przez nich wychowana...
— Odpowiedziałabym ci, że się mylisz. Ja ich przecie nie spotykam.
— A Kulmer? a pani Brzozowska? Zresztą wystarczy, że naśladujesz tych, co naśladują Żydów, i tym sposobem ulegasz pośrednio ich wpływowi. Ten wpływ czuje się dziś wszędzie.
— W czem go widzisz? — W tem, z czego wy, młode kobiety, jesteście bardzo dumne. Jak to dziś rano powiedziałaś? My nie jesteśmy naiwne panienki: wiemy więcej, niż nasze matki. Mogę dalej mówić?
— Mów.
— Ja nie tęsknię za dawnemi panienkami z ich szczerą czy udawaną naiwnością. Młoda dziewczyna może dużo wiedzieć, i to jej nie zaszkodzi, nawet pomoże w życiu. Ale dziś panuje moda, nakazująca młodym dziewczynom głuszyć w sobie wstyd kobiecy, mówić głośno o tem, o czem się nie mówiło, pokazywać to, czego się nie pokazywało... A wstyd kobiecy to wielka zdobycz naszej cywilizacji, taksamo, jak poczucie honoru u mężczyzn. Tego nie znają Żydzi: oni są niehonorowi, a ich kobiety bezwstydne. I to jest ich wielkie zwycięstwo, że dziś pod ich wpływem u nas jedno i drugie zanika.
— Więc ja jestem bezwstydna? — zapytała dziewczyna tonem, w którym nie było urazy, ale jakby obawa, czy Twardowski nie ma czasem słuszności.
— Nie. Tylko i ty ulegasz modzie i starasz się w sobie wstyd zgłuszyć. Przyznaj, że czasem wyrzucasz sobie nieśmiałość w tym względzie.
Dziewczyna zamyśliła się.
— Prawda. Jak ty wszystko widzisz!... Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to Żydówki są naprawdę bezwstydne. A przecie ta Brzozowska... Jakie to prawdziwe! Ale, powiedz, jeżeli tak patrzysz na to, dlaczego nie masz wstrętu do mnie?...
— Raz myśląc o tobie, powiedziałem sobie, że gdybyś nawet była naprawdę zła, jakaś siła, niezależna od wszelkiego rozumowania, kazałaby mi cię kochać.
Po raz pierwszy padł z jego ust ten wyraz. Spostrzegł to i zamilkł.
Dziewczyna utkwiła w nim błyszczące oczy.
— To ty naprawdę mię kochasz! Boże, jaka ja jestem szczęśliwa!
Nie próbował zapanować nad sobą. Otoczył ją ramieniem, przycisnął do piersi i usta do jej ust przycisnął...
Odsunął się od niej i znów zaczął mówić spokojnie:
— Można kochać kobietę i nie myśleć o pojęciu jej za żonę. Ja nie jestem młodym chłopaczkiem, działającym bez zastanowienia. Pomimo że ciągnęłaś mię do siebie z nieprzepartą siłą, że jesteś jedyną w mojem życiu kobietą, która mię do siebie przykuwa, nie myślałem o tobie jako o mej przyszłej żonie. Dopiero...
— Dopiero?
— Pamiętasz tę naszą rozmowę, tę chwilę, kiedyśmy się wzięli za ręce i w milczeniu patrzyli sobie w oczy?...
Dziewczyna się zarumieniła i potwierdziła tylko skinieniem głowy.
— Wyrwałaś swe ręce z moich...
— Jakiś lęk mię ogarnął.
— A ja natychmiast wyszedłem.
— Tak.
— A wiesz dlaczego?... Bo w tobie odezwał się wstyd kobiety, a we mnie honor mężczyzny — dwie wielkie instytucje naszej cywilizacji. W chwilę potem powiedziałem sobie: Ta kobieta musi być moją żoną.
Zapanowało milczenie. Przerwała je Wanda:
— Teraz już wiem wszystko, czego dziś chciałam się od ciebie dowiedzieć. Idź już, mój najdroższy. A ja będę myślała o tem wszystkiem, coś mi powiedział.
Pożegnała go krótkim, jakby małżeńskim pocałunkiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.