Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodźmy jeść! — zawołała Wanda wesoło. Pomogła matce się podnieść i poprowadziła ją do jadalni.
Tam czekały kilka minut, bo Czarnkowski potrzebował sporo czasu na przyjście do siebie i na wyrażenie wdzięczności przyszłemu zięciowi.
Gdy wchodzili, pani Czarnkowska utkwiła oczy pełne zachwytu w Twardowskiego i rzekła:
— Bóg jest miłosierny! On się nami opiekuje, on nam pana przysłał.
Wanda się dziwiła, dlaczego matka nie powiedziała “zesłał.” Ale Twardowski się nie dziwił: wiedział, że “on” to Alfred.
Czarnkowski ciągle był oszołomiony. Powtórzył parę razy, że nie może sobie wyobrazić, jakich sposobów Twardowski użył dla odebrania jego majątku.
Musiał mu Twardowski wyłożyć cały przebieg sprawy od początku, od owej rozmowy, podsłuchanej w wagonie. Zrobił to krótko, bez wdania się w szczegóły. Gdy skończył, Czarnkowski rzekł:
— A jednak nie każdyby tak oddał majątek, kupiony całkiem legalnie. To wszystko były machinacje jego wyrodnego synalka. On sam przecie odradzał mi sprzedawanie Zbychowa, a gdy się o wszystkiem dowiedział, nie wahał się ponieść olbrzymiej straty i łatwo pozbył się majątku.
W oczach Twardowskiego gniew błysnął. Wanda patrzyła nań przerażona: była pewna, że ojciec usłyszy coś bardzo przykrego. Istotnie, gdyby Czarnkowski nie był ojcem Wandy, napewno byłby się dowiedział w jakiejkolwiek formie, że jest nieuleczalnym durniem. Twardowski zrozumiał obawę dziewczyny, więc rzekł z uśmiechem:
— Pan myśli, że on łatwo pozbył się majątku. Tu się pan myli.
Uwziął się wyleczyć ojca Wandy z respektu dla zacnego mecenasa. Wbrew tedy pierwotnemu zamiarowi opowiedział, jak uratował porwaną przez Jakóba tekę, jak Grzegorz wyjaśnił telefon nocny od rzekomego doktora Kwiatkowskiego, jak wreszcie Piorun udaremnił umieszczenie pod jego łóżkiem złośliwego gramofonu.
Wszyscy troje słuchali z otwartemi ustami. Zgroza malowała się na ich obliczach.
— Niceśmy o tem nie wiedzieli — rzekł głupio Czarnkowski.
— Ja wiedziałam — zawołała Wanda.
Spojrzeli na nią w osłupieniu.
— Nie wiedziałam, co się dzieje, ale wiedziałam, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Przez te parę dni nie mogłam sobie dać rady z sobą. Czułam się bezradną; co chwila chciałabym biec do niego. Nie macie pojęcia jakie to straszne. Mówią, że nie istnieją przeczucia...
Twardowski słuchał z wdzięcznością, a jednocześnie z objektywnem, naukowem zainteresowaniem.
— Jabym tego nie nazwał przeczuciem; to było coś innego.
— Więc cóż?
— W tej chwili trudno byłoby to wytłumaczyć.
Czarnkowski wygłosił swoją refleksję, będącą zarazem apologją:
— I jak człowiek uczciwy może się obracać w świecie, w którym dzieją, się takie rzeczy! Któż może podejrzewać, że za takiemi szlachetnemi pozorami kryją się takie zbrodnie!...
— Otóż to właśnie! — zawołał Twardowski. — Dotknął pan rzeczy najważniejszej. Widzicie tylko małe, pospolite kłamstwa i tylko prostackie, niezdarne zbrodnie. Wielkie fałsze i najnikczemniejsze zbrodnie ukrywają

159