się przed waszemi oczyma. I to się dzieje we wszystkich cywilizowanych krajach. A wie pan dlaczego?... Bo nasza cywilizacja od czasów greckich wychowuje w nas kult prawdy i pogardę dla kłamstwa. Nie oduczyła ona nas kłamać, ale kłamiemy niezdarnie. Gdy wchodzą między nas ludzie innej cywilizacji, która nie ma tego szacunku dla prawdy, my ich nie jesteśmy zdolni przejrzeć do głębi. Dlatego to Żydom tak się powodzi. Ich cywilizacja podniosła kłamstwo do godności wielkiej sztuki, powiedziałbym nawet — cnoty. Oni kłamią na taką skalę, że Polak, Francuz, Anglik czy inny, niezdolny jest nawet przypuścić, żeby można było tak kłamać. I dlatego łapiemy ich na mniejszych, mniej ważnych fałszach, ale tam, gdzie się dopuszczają największych, naiwnie im wierzymy. Żaden, najzdolniejszy w łotrostwie Polak, gdyby nawet największe robił wysiłki, nie umiałby tak, jak Kulmer, kłamać całego swego życia, tonu każdego wychodzącego z ust swych słowa, każdego gestu swej ręki. Cynizm wyłaziłby z niego na każdym kroku. Toteż, sądząc po sobie, nie możemy uwierzyć, ażeby to wszystko, było kłamane. Dlatego Kulmer, będąc najnikczemniejszym łotrem, jest uważany za najszanowniejszego męża, i pracując konsekwentnie na zgubę Polski, jest podawany za wzór patrjotyzmu.
Czarnkowski słuchał z wytrzeszczonemi oczyma i niewiele rozumiał.
— Pan, jako uczony... — zaczął.
— Nie jestem uczonym — przerwał mu Twardowski. — Nauka, która się chełpi odwagą w poszukiwaniu prawdy, boi się dotychczas uczynić przedmiotem swych badań tego, co ja studjuję. A ja prowadzę studja nad kłamstwem, które nas, całą naszą cywilizację zniszczy, jeżeli go nie poznamy i nie nauczymy się go tępić.
Czarnkowski jeszcze mniej rozumiał.
Gdy wstawali od stołu, rzekł:
— Muszę iść odpocząć: czuję się całkiem wyczerpany. Pan mię przekonał, że Culmer nie jest tym szlachetnym człowiekiem, za którego go miałem. Nie uwierzy pan, jak mię to zmartwiło.
Twardowski się roześmiał.
— Kulmer zapytałby pana: czy pan nie ma większego zmartwienia?...
I tego Czarnkowski nie zrozumiał.
Poszedł do swego pokoju, a Twardowski wypił czarną kawę ż paniami.
— Pani mi zrobiła nadzieję — rzekł do Czarnkowskiej — że odwiedzi kiedy Turów. Teraz właśnie w początku wiosny Turów jest naprawdę ładny.
Wanda zaczęła klaskać w ręcę, jak uradowane dziecko.
— Mamusiu, pojedziemy, dobrze? Takbym chciała zobaczyć Turów!
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby pani zechciała wypocząć w Turowie po tych niemiłych ostatnich tygodniach. Za parę dni dom mój będzie gotów na przyjęcie państwa.
Mówił “państwa”, ale miał nadzieję że Czarnkowski nie pojedzie. Był uszczęśliwiony, że Wanda przyjęła projekt z takim zapałem.
Pani próbowała się uśmiechnąć, ale jakoś nie mogła.
— Dziękuję panu — rzekła z niezwykłą powagą. — Bardzo pragnę być w Turowie i zaproszenie przyjmuję całem sercem w imieniu swojem i Wandeczki. Mam nadzieję, że za jaki tydzień będziemy mogły pojechać.
Widać było, że o mężu nie myślała.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/162
Wygląd
Ta strona została przepisana.
160