Dzieci kapitana Granta/LVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LVIII.

NIEWOLA.

Nazajutrz o wschodzie słońca gęsta mgła ciążyła nad rzeką. Para, przepełniająca powietrze, gęstniała pod wpływem zimna i ciężką chmurą okrywała powierzchnię wód. Lecz słońce przebiło tę pęcherzowatą masę, która rozpłynęła się pod spojrzeniem promieniejącej gwiazdy; mgły pierzchły, a brzegi i cały pas wodny rzeki Waikato zajaśniały w piękności porannej.
Klin ziemi, ostro zakończony i jeżący się krzakami, wciskał się między zbieg dwu potoków. Rozhukane wody Wajpy przez jakie ćwierć mili pruły wody Waikato, nim zmieszały się z niemi; ale silna i spokojna rzeka opanowywała szybko wściekłe prądy i niosła je cicho swojem łożyskiem aż do oceanu Spokojnego.
Gdy znikły mgły, ukazał się statek, płynący wgórę Waikato. Była to łódź siedemdziesięciu stóp długości, pięciu szerokości, a trzech głębokości. Przód miała wzniesiony, jak u gondoli weneckiej, a wyciosana była z jednej sztuki jodły Kahikatca. Spód jej zasłany był suchą paprocią; osiem wioseł od przodu niosło ją tak szybko, że zaledwie muskała powierzchnię wody, a kierował nią człowiek siedzący ztyłu zapomocą szerokiego krótkiego wiosła.
Człowiek ten był krajowcem; wysoki, o szerokiej piersi, o potężnych nogach i rękach, muskularny, liczył lat około czterdziestu pięciu. Wypukłe i poorane gęstemi brózdami czoło, gwałtowne spojrzenie i twarz złowroga czyniły go groźnym.
Musiał to być jeden ze znakomitych wodzów Maorysów. Świadczyło o tem delikatne i gęste utatuowanie, zdobiące jego twarz i ciało. Od nozdrzy orlego nosa skręcały wgórę dwie czarne pręgi, które, okrążywszy żółte oczy, łączyły się na czole i ginęły pod gęstym na głowie włosem. Usta, przez które błyszczały świetne zęby, i podbródek kryły się pod pstrokacizną regularnego rysunku, którego zakręty wytworne sięgały piersi szerokich.
Tatuowanie, a jak mówią Nowo-Zelandczycy „moko”, jest oznaką wysokiej u nich godności; ten tylko dostępuje tego zaszczytnego odznaczenia, kto dzielnie walczył w kilku utarczkach. Niewolnicy i pospólstwo nie mogą ubiegać się o tę ozdobę. Sławni wodzowie rozpoznają się po delikatności, wyrazistości i rodzaju rysunku, wyobrażającego często postać jakiego zwierzęcia. Niektórzy z nich podlegają do pięciu razy tym bolesnym operacjom, a im kto sławniejszy, tem więcej ma na sobie takich obrazków.
Ciekawe szczegóły o tym zwyczaju skreślił Dumont d'Urville i słuszną zrobił uwagę, że „moko” zastępuje u dzikich herby, któremi tak się szczycą niektóre próżne rodziny w Europie. Jest jednak pewna różnica pomiędzy temi oznakami godności, a mianowicie, że herby Europejczyków są tylko zwykle dowodem zasługi indywidualnej tego, który pierwszy zdołał herb taki otrzymać, bez żadnego dowodu zasługi ze strony następców, gdy tymczasem herby osobiste Zelandczyków dowodzą najwidoczniej, że, aby mieć prawo noszenia ich, trzeba dowieść nadzwyczajnej odwagi osobistej.
Zresztą moko Maorysów, niezależnie od szacunku, jakiego doznaje, ma jeszcze tę niezaprzeczoną korzyść, że pogrubia skórę, co ją chroni od wpływu pór roku i ustawicznych ukąszeń owadów jadowitych.
Co do wodza, kierującego łodzią, nie można było wątpić o znaczeniu okrywających go rysunków. Ostro zakończona kość żaglościga (albatros)[1], jakiej używają operatorowie do tatuowania, po raz już piąty głęboko poryła jego twarz, a i z całego wzięcia się jego było widać to piąte jego wydanie.
Okryty obszernym płaszczem z phormium[2], obszytym skórami psiemi, przepasany był skrwawioną w ostatnich walkach chustą; u uszu wisiały mu kolczyki z zielonego jaspisu, a na szyi drgały sznury z „punamus”, kamieni świętych, którym zabobonni Zelandczycy przypisują różne własności. Przy nim leżała strzelba z fabryki angielskiej i „patupatu”, rodzaj siekiery długości osiemnastu cali, o dwu ostrzach szmaragdowego koloru.
Obok niego dziewięciu zbrojnych wojowników niższej rangi, o dzikim wyrazie twarzy, niektórzy ranni, siedzieli nieruchomo, owinięci w płaszcze z phormium; u nóg ich leżały trzy psy groźnej postaci. Ośmiu wioślarzy, siedzących na przodzie, wyglądało na służbę lub niewolników dowódcy. A dzielnie wiosłowali! To też łódź płynęła wgórę prądu Waikato, zresztą słabego, z szybkością niezmierną.
Pośrodku długiej łodzi siedziało z wolnemi wprawdzie rękami, ale z powiązanemi nogami, dziesięciu jeńców europejskich, jeden obok drugiego. Byli to Glenarvan, lady Helena, Marja, Robert, Paganel, major, John Mangles, Olbinett i dwaj majtkowie.
Wieczorem dnia poprzedniego, mały ten oddział, zwiedziony gęstą mgłą, stanął na nocleg pośród licznego oddziału krajowców. Około północy pogrążonych we śnie uwięziono, a później przeniesiono do łodzi. Do tej chwili obchodzono się z nimi jak najlepiej, daremnym jednak byłby wszelki z ich strony opór gwałtowi. Broń i amunicja były w ręku dzikich i własne podróżnych kule mogły ich powalić na ziemię.
Niebawem zrozumieli z kilku wyrazów angielskich, użytych przez krajowców, że ci ostatni, pobici i zdziesiątkowani przez oddziały angielskie, wracali w okolice górnego Waikato. Po długim oporze, wódz Maorysów, straciwszy głównych wojowników w walce z 42-im pułkiem, wracał, by zarządzić nowy pobór w nadrzecznych osadach i połączyć się z nieugiętym Williamem Thompsonem, walczącym ciągle z najezdnikami. Wódz zwał się Kai-Koumu — nazwa złowroga, znacząca w narzeczu krajowców „ten, który pożera członki nieprzyjaciół”. Był to dzielny i śmiały człowiek, ale niemniej okrutny i nie można było spodziewać się po nim żadnej litości. Żołnierze angielscy znali jego imię, a gubernator Nowej Zelandji nałożył cenę na jego głowę.
Ten straszny cios spadł na Glenarvana w chwili, gdy był tak blisko upragnionego portu Auckland i powrotu do Europy. A jednak, patrząc na jego obojętną i spokojną twarz, niktby się nie domyślił ogromu jego cierpienia. Glenarvan w ważnych chwilach okazywał się wyższym ponad wszelkie udręczenie, czuł, że jako mąż i naczelnik, powinien być siłą i przykładem dla żony i towarzyszów; gotów był zresztą umrzeć pierwszy dla ich dobra, gdyby tego wymagały okoliczności. Pobożny w głębi duszy. nie rozpaczał o sprawiedliwości Bożej wobec świętości swego przedsięwzięcia. Śród gromadzących się w tej podróży niebezpieczeństw, nie żałował jeszcze ani na chwilę szlachetnego uniesienia, które go zaniosło do tego dzikiego kraju.
Towarzysze podzielali w zupełności jego myśli i, patrząc na ich spokojny i dumny wyraz twarzy, niktby nie przypuszczał, że się spodziewają strasznej katastrofy. Zresztą wynikało to i z pojęć, i z porady Glenarvana, że postanowili udać przed krajowcami najzupełniejszą obojętność. Jedyny to sposób zaimponowania tym nieokrzesanym naturom. Wogóle dzikie ludy, a szczególniej Maorysowie, mają poczucie godności, które nie opuszcza ich nigdy; szanują też tych, którzy swoją zimną krwią i odwagą nakazują szacunek. Wiedział Glenarvan, że działając w ten sposób, zabezpieczy siebie i swoich towarzyszy od złego obchodzenia się z nimi.
Po opuszczeniu obozu, krajowcy małomówni, jak zwykle dzicy, zaledwie przebąkiwali czasem coś do siebie; jednak z kilku gosłyszanych wyrazów poznał Glenarvan, że język angielski nie był im obcy — postanowił więc wybadać wodza zelandzkiego co do przeznaczonego im losu. Zwrócił się tedy do Kai-Kumu, zapytując go śmiałym i pewnym siebie głosem.
— Gdzie nas wieziesz, wodzu?
Kai-Kumu spojrzał na pytającego obojętnie, nie dając żadnej odpowiedzi.
— Co chcesz zrobić z nami? — pytał dalej Glenarvan.
Oczy Kai-Kumu zaświeciły nagłym blaskiem i odpowiedział poważnym głosem.
— Wymienić was, jeśli twoi przystaną; zabić was, jeśli odmówią zamiany.
Glenarvan nie pytał więcej; nadzieja wstąpiła w jego serce. Zapewne w ręce Anglików dostało się kilku wodzów armji Maorysów i krajowcy chcieli wydostać ich drogą wymiany. Była więc nadzieja ocalenia, a tem samem i położenie przestawało być rozpaczliwe.
Łódź płynęła szybko wgórę rzeki. Paganel, którego ruchliwość charakteru przechodziła z jednej ostateczności w drugą, odzyskał zupełną nadzieję, utrzymując, że krajowcy oszczędzają im trudu dostania się do posterunków angielskich, co stanowi zysk oczywisty. Zdawszy się na los szczęścia, przyglądał się na swej karcie kierunkowi Waikato wśród równin i dolin okolicznych. Helena i Marja, tłumiąc obawę, rozmawiały półgłosem z Glenarvanem, a najbieglejszy w fizjognomice krajowiec nie dostrzegłby na ich twarzach wewnętrznego udręczenia.
Waikato jest domową rzeką Zelandczyków; Maorysowie są z niej tak dumni i tak o nią zazdrośni, jak Niemcy o Ren, a Słowianie o Dunaj. Długości dwustu mil, Waikato użyźnia najpiękniejsze okolice północnej wyspy, od Wellingtonu do Aucklandu. Rzeka ta nadała swe imię wszystkim nadbrzeżnym plemionom, które nieugięte i niedające się poskromić powstały w masie przeciw najeźdcom.
Wód jej dotąd prawie nie zamącił żaden obcy statek; otwierała swe łono tylko na przyjęcie miejscowej pirogi — i zaledwie kilku śmiałych turystów zaawanturowało się na jej święte brzegi, jakby wstęp nad górną Waikato wzbroniony był europejskim profanom.
Paganel wiedział o czci, jaką mieli krajowcy dla tej głównej arterji ziem zelandzkich; wiedział, że ani jeden z angielskich i niemieckich naturalistów nie doszedł dalej, jak do miejsca, w którem się Waikato łączy z Wajpą. Dokądże Kai-Kumu zawiezie swych więźniów? Nie byłby zgadł, gdyby wyraz Taupo, często wymawiany przez wodza i wojowników, nie zwrócił jego uwagi.
Przyjrzał się mapie i stwierdził, że wyraz Taupo tyczy się jeziora słynnego w rocznikach geograficznych, leżącego w najgórzystszej części wyspy, po stronie południowej prowincji Aucklandu. Waikato wybiega z tego jeziora, przepłynąwszy je w całej jego szerokości; od jeziora zaś aż do połączenia swego z Wajpą Waikato płynie na przestrzeni około stu dwudziestu mil angielskich.
Paganel, nie chcąc, by go dzicy zrozumieli, po francusku pytał się Johna, z jaką też szybkością łódź się posuwa; John odpowiedział, iż około trzech mil na godzinę.
— Jeżeli będziemy się zatrzymywali nocą — mówił geograf — to podróż do jeziora potrwa około czterech dni.
— A gdzież są angielskie posterunki? — spytał Glenarvan.
— Trudno wiedzieć! — odpowiedział Paganel. — Wojna, jak się zdaje, przeniosła się do prowincji Taranaki i podług wszelkiego prawdopodobieństwa oddziały wojsk są nagromadzone przy jeziorze, po drugiej stronie gór, w miejscu, gdzie się zbiegło jak w ognisku całe powstanie.
— Daj Boże, żeby tak było! — szepnęła lady Helena.
Glenarvan smutnie spojrzał na młodą żonę i Marję, wystawione na łaskę dzikich krajowców, pośród nieucywilizowanego kraju, zdala od wszelkiej ludzkiej pomocy. Spostrzegłszy, że Kai-Kumu zaczął mu się przyglądać, a nie chcąc mu dać poznać, że jedna z uwięzionych kobiet jest jego żoną, zapędził smutne myśli do serca i z najobojętniejszą w świecie miną przyglądał się okolicy.
Upłynąwszy pół mili od zbiegu rzek, łódź minęła, nie zatrzymawszy się wcale, dawną rezydencję króla Potatau. Żadnej innej łodzi nie spotkano; tu i ówdzie porozrzucane nad brzegami chaty opustoszałe dowodziły okropności obecnej wojny. Zdawało się, że wszystkie nadbrzeżne wioski wymarły. Tylko kilka ptaków wodnych ożywiało to smutne ustronie; to „taparunga” czarnopióry, z białym brzuchem i czerwonym dziobem, uciekał na wysokich nogach; to czaple trojakiego gatunku; to „matuku” popielaty, z rodzaju butorów, głupią mający minę; to pyszne „kotoku” o białych piórach, żółtym dziobie i czarnych nogach, przyglądały się spokojnie łodzi krajowców. W miejscach, gdzie brzeg spadzisty wskazywał, że woda jest głęboka, zimorodek, zwany u krajowców „kotare”, czatował na drobne węgorze, wijące się miljonami w tamtejszych rzekach.
Tam znów, gdzie krzaki wieńcem porastały nad rzeką, pyszne dudki, chróściele i perliczki porządkowały swoje ranne ubranie przy pierwszych słońca promieniach. Cały ten ptasi świat używał spokojnie swobody, jaką mu dawała nieobecność ludzi, wypędzonych lub zdziesiątkowanych wojną.
W pierwszej części swego biegu Waikato płynie szeroko wśród rozległych równin; wyżej spotyka wzgórza, zacieśniające wąwóz, przez który wije się jej łożysko.
Na mapie Paganela o dziesięć mil wgórę zlewu obu rzek, na lewym brzegu oznaczona była wieś Kirkiriroa; istniała rzeczywiście, ale Kai-Kumu nie zatrzymał się wcale przy niej. Kazał podać więźniom ich własne pożywienie, zabrane razem z nimi na noclegu; sam zaś ze swymi wojownikami i niewolnikami posilał się krajową potrawą z paproci jadalnej, zwanej przez botaników „Pteris esculenta”, korzeni pieczonych na węglach, i „kapanas”, to jest kartofli, uprawianych obficie na obu wyspach. Pożywienie to było czysto roślinne i zdawało się, że suszone mięso, jakie jedli więźniowie, nie obudzało w dzikich zazdrości.
O trzeciej po południu na prawym brzegu zarysowały się góry. Pokoroa-Ranges, niby zburzony mur pomiędzy dwoma bastjonami. Na szczytach tu i owdzie wisiały ruiny fortec, zbudowanych kiedyś przez krajowców w niezdobytych położeniach, wyglądające, jak jakieś ogromne gniazda orle.
Słońce znikło już z widnokręgu, gdy łódź dobiła do brzegu, zawalonego odłamami pumeksu, jakich wiele unoszą wody Waikato, wypływając z gór wulkanicznych. Rosnąca tam kępa drzew zdawała się być dostateczną do osłonienia koczowiska. Kai-Kumu kazał przeprowadzić więźniów; mężczyznom związano ręce, kobiety szły wolne; umieszczono ich wszystkich pośrodku obozowiska, a rozpalone ogniska wieńcem płomieni opasały obóz, tworząc nieprzebytą zaporę.
Nim Kai-Kumu zawiadomił więźniów o zamiarze wymienienia ich za swych rodaków, Glenarvan z Johnem podawali sobie nawzajem różne sposoby odzyskania wolności.
To, czego nie mogli zrobić w łodzi, mieli na myśli próbować na lądzie podczas noclegu i pod opieką ciemnej nocy. Ale po rozmowie Glenarvana z wodzem, rozsądek nakazywał cierpliwość i to było najrozsądniej. Zamiana przedstawiała pewną szansę ocalenia, jakiej nie dawała walka lub ucieczka przez nieznaną okolicę. Wprawdzie mogły zajść okoliczności opóźniające lub niweczące rokowania; ale najlepiej było poczekać, jaki obrót sprawa przybierze. Bo i cóż mogło zrobić dziesięć bezbronnych osób przeciw trzydziestu uzbrojonym dzikim? Zresztą Glenarvan przypuszczał, że pokolenie Kai-Kumu straciło wysokiej rangi wodza, na którego odzyskaniu wiele dzikim mogło zależeć, i nie omylił się wcale.
Nazajutrz łódź sunęła po rzece z tą samą, jak wczoraj, szybkością. O dziesiątej zatrzymała się na chwilę przy ujściu Pahaiwhenna, małej rzeczki, płynącej kręto z równin prawego brzegu do Waikato.
W tem miejscu złączyła się z łodzią Kai-Kumu inna łódź z dziesięciu krajowcami; osady obu czółen zamieniły słowa pozdrowienia: „Aire mai ra”, co znaczy: Przybywajcie zdrowi! Poczem obie łodzie sunęły jedna za drugą. Nowo przybyli walczyli widać świeżo z Anglikami; znać to było po ich ubraniu poszarpanem, po pokrwawionej broni i ranach, sączących krwią przez szmaty odzienia. Ponurzy, milczący, z obojętnością zwykłą u dzikich, nie zwrócili żadnej uwagi na Europejczyków.
O południu szczyt Maungatotari zarysował się na zachodzie, dolina Waikato zaczynała się ścieśniać, a rzeka, płynąca ciasnem korytem, wyrywała się z więzów gwałtownym prądem. Lecz siła krajowców, zdwojona i utrzymywana w jednostajności śpiewem, którego rytm wybijały wiosła, unosiła łódź ponad spienione wody. Przepłynięto wir, a Waikato toczyła znów łagodnie swe nurty, rozbijając je często o wystające brzegi.
Pod wieczór łódź Kai-Kumu przybiła do stóp góry, której podnóże prostopadle ciągnęło się ponad wąskim brzegiem. Dwudziestu krajowców, opuściwszy łodzie, urządziło nocleg; ognie paliły się pod drzewami. Wódz, równy widać stanowiskiem Kai-Kumuwi, zbliżył się do niego powolnym krokiem, a pocierając nosem o nos jego, pozdrowił go kordjalnie: „Chongui”! Więźniów umieszczono pośrodku obozu i pilnowano ich z nadzwyczajną czujnością. Nazajutrz z rana udano się w dalszą drogę; bocznemi rzeczkami przypłynęły inne łodzie i zebrało się około sześćdziesięciu wojaków, widocznie uciekających z ostatniego powstania. Niejednego poznaczyły kule angielskie, a teraz wracali w swoje górzyste ustronia. Z łódek, płynących jedna za drugą, chwilami unosił się śpiew. Jeden z dzikich zaintonował patrjotyczną odę tajemniczego „Pike”:

Papa ra ti wati tidi,
Z dunga nei...

Jest tu początek hymnu narodowego, wiodącego Maorysów na wojnę o niepodległość. Głos śpiewaka, pełny i donośny, odbijał się echem w górach, a po każdej zwrotce krajowcy, uderzając się w piersi, z których wydobywał się odgłos niby bębna, powtarzali chórem wojowniczą strofkę. Poczem ze zdwojoną siłą wioseł łodzie zaledwie muskały powierzchnię wody, śmiałe stawiając czoło jej prądom.
Dzień ten zaznaczyło ciekawe zjawisko. Około czwartej łódź, kierowana silną ręką wodza, bez namysłu i zwalniania biegu puściła się wąskiem korytem. Bałwany rozbijały się z wściekłością o liczne wysepki, między któremi łatwo o wypadek. Tutaj trzeba było staranniej niż kiedykolwiek unikać przechylenia się łodzi, gdyż brzegi w tem miejscu były całkiem nieprzystępne i nie mogły dać żadnego schronienia; ktokolwiek odważyłby się stanąć nogą na wrzącym mule nic uniknąłby śmierci.

Rzeka płynęła pomiędzy gorącemi źródłami, o których oglądanie ubiegali się nieraz ciekawi turyści. Niedokwas żelaza mocno czerwienił muł nadbrzeżny, a noga ludzka nie znalazłaby ani jednej stopy ziemi, na której możnaby stanąć. Powietrze przepełnione było silną wonią siarki. Krajowcy znosili to łatwo, ale więźniom dokuczały mocno przykre wyziewy, wydobywające się szczelinami w postaci baniek, pękających pod ciśnieniem wewnętrznych gazów. Ale jeżeli powonienie cierpiało, to oczy mogły podziwiać wspaniały widok.
Na widnokręgu ukazywały się od czasu do czasu błyskawice...
Łodzie zapędziły się w gęstą chmurę białej pary, która lśniącem sklepieniem układała się ponad rzeką. Na brzegach setki tryskających wgórę gejzerów wyrzucały to masę pary, to rozlewając się w płynne kolumny, sprawiały wrażenie wodotrysków i wodospadów, urządzonych ręką ludzką. Zdawało się, że jakaś maszyna kieruje podług swej woli perjodycznemi rzutami źródeł. Wody i pary, zawarte w powietrzu, mieniły się w słońcu tęczowemi barwami.

W tem miejscu Waikato płynęła łożyskiem wrzącem bezustannie pod działaniem ogni podziemnych. Nieopodal jeziora Rotorua, od wschodu, wrzały gorące źródła i dymiące kaskady Rotomahana i Tetarata, dojrzane zdaleka przez podróżnikowo Okolica ta podziurawiona jest cała gejzerami, kraterami i solfaterami, któremi wydobywają się nadmierne gazy, jakie nie znalazły ujścia przez niedostateczne otwory Tongarino i Wekari, jedyne czynne wulkany na Nowej Zelandji.
Przez dwie mile łodzie krajowców płynęły pod tem sklepieniem z gazów. Ale nakoniec rozwiał się dym siarczany, a czyste powietrze, pobudzone gwałtownością prądu, orzeźwiło spragnione piersi. Przebyto okolice źródlisk mineralnych.
Jeszcze dwa wiry, Hipapotua i Tamatea, przepłynięto dnia tego, dzięki dzielnemu wiosłowaniu dzikich. Wieczorem stanął Kai-Kumu na nocleg o sto mil od zlewu Wajpy z Waikatą; rzeka, skręcając ku wschodowi wpadała do południowej części jeziora Taupo, jak ogromny wodotrysk do swego basenu.
Nazajutrz, Paganel, wpatrując się w mapę, poznał na niej górę Taubara, wznoszącą się o trzy tysiące stóp nad powierzchnią morza, na prawym brzegu rzeki.
O południu wypłynięto na jezioro Taupo; krajowcy okrzykiem namiętnym powitali płachtę, poruszaną wiatrem, tkwiącą na szczycie szałasu. Była to chorągiew narodowa.










  1. Żaglościg, największy z ptaków morskich.
  2. Len nowozelandzki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.