Dzieci kapitana Granta/LIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIX.

JEZIORO TAUPO.

Kiedyś, za czasów przedhistorycznych, rozwarła się niezgłębiona otchłań, długości dwudziestu pięciu a szerokości dwudziestu mil, przez zawalenie się grot wśród trachitowych law środka wyspy. Wody, pędzone z otaczających ją szczytów, zalały całe to ogromne wydrążenie. Otchłań, zamieniwszy się w jezioro, pozostała jednak przepaścią, której głębokości do dziś zmierzyć nie zdołano. Takiem jest to dziwne jezioro Taupo, wyniesione na 1250 stóp nad powierzchnię morza, otoczone półkolem gór wysokości czterystu sążni. Z zachodu wysokie śpiczaste skały, z północy kilka oddalonych wierzchołków, uwieńczonych drzewami, od wschodu szeroka płaszczyzna, przerżnięta drogą i przyozdobiona bryłami pumeksu, błyszczącego z pod pnących się krzaków, z południa ostrokręgi wulkaniczne, poza leżącemi na pierwszym planie lasami — obejmują majestatycznie tę rozległą przestrzeń wody, na której burze huczą odgłosem, nie ustępującym łoskotowi fal morskich.
Cała ta kotlina wre, jak niezmierny kocioł, zawieszony nad podziemnemi płomieniami. Ziemia drży pod wpływem wewnętrznego ognia, gorące błoto przeciska się mnóstwem szpar. Skorupa ziemi rozpada się z gwałtownym trzaskiem, jak zanadto wyrośnięte ciasto — i niewątpliwie całą tę przestrzeń pochłonęłoby rozżarzone ognisko, gdyby uwięzione gazy nie znalazły sobie w odległości dwunastu mil ujścia przez kratery Tongariro.
Od północy, ponad pagórkami ziejącemi ogniem, wulkan ukazywał się przystrojony dymem i płomieniami, jak piórami. Tongariro zdaje się należeć do systemu gór dosyć zawikłanego. Poza nią góra Ruapahou, oddzielnie stojąca na równinie, wznosi na dziewięć tysięcy stóp swoje czoło, ginące w obłokach. Żaden śmiertelnik nie stanął jeszcze nogą na jej niedostępnym szczycie, ni oko ludzkie nie zmierzyło głębi krateru, gdy tymczasem trzy razy w przeciągu dwudziestu lat Bidwill i Dyson, a świeżo Hochstetter, zmierzyli dostępniejsze szczyty Tongariro.
Wulkany te mają swoje legendy i przy każdej innej okoliczności Paganel nie omieszkałby zapoznać z niemi swoich towarzyszów. Opowiedziałby im ów spór o kobietę, jaki wiodły z sobą Tongariro i Taranaki, wówczas jeszcze jego sąsiad i przyjaciel. Tongariro, gorączka, jak wszystkie wulkany, uniósł się do tego stopnia, że uderzył Taranaki. Ten, pobity i upokorzony, uciekł doliną Whangenui, w drodze zgubił odłamy gór i doszedł nad brzeg morza, gdzie wznosi się samotnie pod imieniem góry Mont-Egmont.
Paganel nie był wcale usposobiony do opowiadania, ani jego przyjaciele do słuchania. Milcząc, przyglądali się północno-wschodniemu brzegowi jeziora Taupo, dokąd ich wiodła zwodnicza fatalność. Osada misjonarska, założona przez wielebnego Grace w Pukawie, na zachodnich brzegach jeziora, już nie istniała. Duchownego tego usunęła wojna daleko od głównego ogniska powstania. Więźniowie byli na łasce Maorysów, chciwych odwetu, i właśnie w tej dzikiej części wyspy, do której nie dotarło chrześcijaństwo.
Kai-Kumu, opuszczając wody Waikato, przepłynął małą przystań, stanowiącą początek rzeki, opłynął śpiczasty przylądek i przybił do wschodniej płaszczyzny jeziora w miejscu, gdzie pierwsze fale omywają podnóżek góry Monga, trzystasążniowego olbrzyma. Stamtąd ciągnęły się pola, okryte bujnem „phormium”, rodzajem drogocennego lnu Nowej Zelandji, nazywanego „harakeke” przez krajowców. Każda część tej rośliny jest użyteczna. Kwiat dostarcza doskonałego miodu; łodyga kleistej substancji, zastępującej wosk lub krochmal; liść, pożyteczniejszy jeszcze, daje się używać na różne potrzeby: świeży służy za papier, wysuszony staje się wyborną hubką; z pociętego robią się sznury, liny i sieci; rozdrobniony i zmiędlony przerabia się na okrycie; rogożę lub tunikę krajowca; ufarbowany na czerwono lub czarno, służy do stroju wykwintnisia maoryskiego.
To też wszędzie, na obu wyspach, można się spotkać z tą dobroczynną rośliną: nad brzegiem morza, wzdłuż rzek i nad jeziorami. Tutaj właśnie dzika ta roślina pokrywała całe pola; jej-ciemno-różowe kwiaty, podobne do kwiatu agawy, strzelały z pomiędzy gęstwy liściastej, splecionej jakby jakie trofeum z ostrzy mieczów. Zręczne miodniki, ptaki przywykłe do pól, porosłych tą rośliną, licznemi wzlatywały stadami, rozkoszując się słodkim sokiem kwiatów. Na powierzchni jeziora pluskały się łatwo przyswajane stada czarnopiórych kaczek, upstrzonych szaremi i zielonemi lotkami.
O ćwierć mili, na urwistej pochyłości góry ukazywał się „pah”, twierdza Maorysów, postawiona na niezdobytem miejscu. Więźniów, wysadzonych po jednemu i uwolnionych z więzów, zaprowadzili tam wojownicy. Ścieżka, prowadząca do twierdzy, szła przez pola okryte phormium i przez gaje pięknych drzew; były tam ,kaiketeas”, których liście nie opadają nigdy, a jagody są czerwone; „Dracenas australis”, zwane „ti” przez krajowców, których wierzchołek zastępuje wybornie palmową kapustę; „huious” używane do farbowania materyj na czarno. Za zbliżeniem się krajowców pierzchły ogromne gołębie o złoto-srebrnych piórach, oraz ciemno-popielate wróble i mnóstwo szpaków o czerwonych gardzielach.
Po przejściu dość krętej drogi, Glenarvan, lady Helena, Marja Grant i ich towarzysze weszli do wnętrza twierdzy. Pierwszą jej linję obronną tworzyły silne palisady, wysokości na piętnaście stóp; drugą — belki poprzecznie ułożone; ogrodzenie z łoziny ze strzelnicami zamykało okrąg czyli płaszczyznę, na której wznosiły się budynki Maorysów i ze czterdzieści szałasów, rozłożonych symetrycznie.
Na samym wstępie więźniowie ulegli strasznemu wrażeniu na widok głów, zdobiących słupy drugiego ogrodzenia. Kobiety odwróciły głowy ze wstrętu raczej niż z przerażenia. Były to głowy nieprzyjacielskich dowódców, poległych w walce, których ciała pożarte były przez zwycięzców. Tak dowodził geograf, wnioskując z pustych wklęsłości, z których oczy wyłupiono. I rzeczywiście, oczy z głowy zabitego dowódcy bywają tam zjadane, a głowa sama przyrządzona w sposób niezwykły. Wyjmują z niej mózg, odzierają ją z wierzchniej skóry a zostawiają nos, przytrzymując go patyczkami; w nozdrza napychają phormium, usta i powieki zaszywają, i tak spreparowaną głowę kładą w piec stosownie urządzony, by się przez trzydzieści godzin wędziła. Takie z nią postępowanie czyni, że może być przechowywana przez czas nieograniczony; nie ulega zepsuciu, nie marszczy się nawet i stanowi trofeum zwycięskie.
Maorysowie przechowują często głowy swoich własnych dowódców; ale w takim razie oczy pozostają w swej oprawie, wiecznie patrzące. Nowo-Zelandczycy z dumą pokazują te szczątki młodym wojownikom, aby je podziwiali, i urządzają na ich cześć obchody uroczyste. Ale w twierdzy Kai-Koumu tylko głowy nieprzyjaciół tworzyły to straszne muzeum i zapewne niejeden Anglik z wyłupionemi oczyma zwiększył kolekcję naczelnika Maorysów.
Szałas Kai-Kumu wznosił się w głębi twierdzy, pomiędzy mniejszemi szałasami. Przed nim roztaczała się płaszczyzna, którąby Europejczycy nazwali polem Marsowem. Ściany tego szałasu zrobione były ze słupów, przeplecionych gałęźmi, wewnątrz wybite rogożą z phormium. Długości dwudziestu, szerokości piętnastu, a wysokości dziesięciu stóp, tworzyły mieszkanie, obejmujące trzy tysiące stóp sześciennych. Wódz Nowo-Zelandczyków nie potrzebuje większego mieszkania. Jedno tylko było wejście do tego szałasu, rodzaj ruchomych drzwi, utworzonych z gęstej tkaniny roślinnej. Z ponad ścian wystawał dach jak parasol; zewnętrzną stronę szałasu zdobiły figury, umieszczone na końcach krokwi i „Wharepuni”, to jest podsienie, w którem przybysz mógł podziwiać liście, wycięte nożycami krajowego artysty w symboliczne figury, straszne potwory i inne tego rodzaju pomysły.
Wewnątrz szałasu ubita ziemia na grubość pół stopy nad poziom zwykły tworzyła podłogę; łóżka były z trzciny uplecione, a na nich leżały materace z wysuszonej paproci, okryte rogożami z giętkich i długich liści rośliny „typha”. W środku stał kamień wyżłobiony i służył za ognisko, a dziura w dachu zastępowała komin. Gdy się dymu dużo nazbierało, musiał wkońcu uchodzić tym otworem, pozostawiając wszakże na ścianach mieszkania powłokę czarną.
Obok szałasu stały składy, zawierające zapasy wodza: zbiór „phormium”, patatów, „taras”, paproci jadalnych oraz piece, w których przyrządzają się te pokarmy na kamieniach rozpalonych. Nieco dalej, w małych zagrodach mieściły się świnie i kozy, rzadko spotykane potomstwo tych użytecznych zwierząt, zaaklimatyzowanych tam przez kapitana Cooka. Psy biegały po wszystkich kątach, szukając pożywienia. Jak na zwierzęta, któremi zwyczajnie żywią się Maorysi, psy te wcale nieosobliwie były utrzymywane.
Glenarvan i towarzysze jego objęli wszystko to jednym rzutem oka, czekając przy jednym z pustych szałasów, co z nimi zrobi dowódca, i wystawieni tymczasem na obelgi tłumu starych kobiet. Jędze te otoczyły ich, groziły im pięściami, wymyślały i wrzeszczały; kilka wyrazów angielskich wywarło się z ich gęb ogromnych i jasno wskazywało, że domagały się zemsty natychmiastowej.
Pośród tych klątw i wrzasków lady Helena powierzchownie okazywała spokój, jakiego nie mogła mieć w duszy. Mężna ta kobieta robiła nadludzkie wysiłki, dla utrzymania zimnej krwi swego męża. John Mangles podtrzymywał biedną Marję, upadającą na siłach, gotów zginąć w jej obronie. Towarzysze ich różnie znosili ten potop obelg; major obojętnie, Paganel ze wzmagającem się rozdrażnieniem.
Glenarvan, chcąc uchronić żonę od napaści starych meger, podszedł do Kai-Kumu i, wskazując na wstrętną grupę, rzekł:
— Odpędź je!
Dowódca spojrzał bystro na swego jeńca, nic nie odpowiedziawszy; potem jednym gestem nakazał milczenie wyjącej hordzie. Na znak podziękowania, skłonił się Glenarvan wodzowi i wolnym krokiem powrócił między swoich.
W tym samym czasie ze stu Zelandczyków zebrało się w twierdzy; byli tam starcy, ludzie w sile wieku i młodzież. Jedni spokojni, choć chmurni, czekali rozkazów Kai-Kumu, na innych znać było gwałtowną boleść; rozpaczali po ojcach lub krewnych, poległych w ostatnich potyczkach.
Ze wszystkich dowódców, jacy powstali na wezwanie Williama Thompsona, jeden tylko Kai Kumu wracał do okręgów nad jeziorem i pierwszy ogłaszał swemu pokoleniu upadek narodowego powstania, zwalczonego na równinach niższej Waikato. Z dwustu wojowników, którzy podążyli pod jego rozkazami na obronę rodzinnej ziemi, stu pięćdziesięciu nie wróciło. Jeżeli kilku z nich dostało się w ręce najeźdźców, to o ile więcej było takich, którzy pozostali na polu walki i nie mieli nigdy oglądać ziem swoich przodków!
Tem się tłumaczy głęboka rozpacz, jaką dotknął pokolenie powrót Kai-Kumu; dotąd nie mieli wieści o ostatniej porażce i właśnie w owej chwili dowiedzieli się całej okropnej prawdy. U dzikich cierpienie moralne objawia się zawsze znakami zewnętrznemi. To też rodzina i przyjaciele, a nadewszystko żony poległych wojowników kaleczyli sobie twarze i ramiona ostremi muszlami. Krew tryskająca mieszała się ze łzami, głębokość ran oznaczała wielkość rozpaczy. Strasznie było patrzeć na pokrwawione i rozszalałe z boleści nieszczęśliwe Zelandki.
Inny jeszcze powód, bardzo ważny w oczach krajowców, przyczyniał się do zwiększenia ich rozpaczy. Nietylko że już nie było opłakiwanych krewnych i przyjaciół, ale jeszcze ich kości nie mogły być pochowane w grobach rodzinnych. W religji Maorysów posiadanie tych szczątków uważane jest za konieczne dla przyszłego życia; nie znikome ciała, ale właśnie kości zbierają starannie, czyszczą, skrobią, gładzą, pokostują nawet i składają w „oudoupa”, czyli domu czci. Groby te zdobi się posągami drewnianemi, na których jak najwierniej jest odwzorowane utatuowanie całego ciała nieboszczyka. A teraz groby będą próżne, nie odbędą się ceremonje religijne, a kości, któreby należało ochronić przed zębami psów dzikich, będą bielały na polu walki, bez pogrzebu.
Myśl ta zdwajała oznaki żalu; po pogróżkach kobiet nastąpiły przekleństwa mężczyzn, sypały się obelgi; ruchy stawały się gwałtowniejsze — groźby mogły się w czyn zamienić.
Kai-Kumu, lękając się, aby fanatycy nie wzięli nad nim góry, kazał odprowadzić jeńców do poświęconego miejsca w drugim końcu twierdzy, na urwistej płaszczyźnie. Stojący tam szałas przytykał do skały, wznoszącej się o sto stóp wyżej i kończącej tę stronę twierdzy prostopadłą spadzistością nazewnątrz. Wtem „Ware-Atona”, to jest świątyni, kapłani, zwani „ariki”, nauczali Zelandczyków o jednym Bogu w trzech osobach, ojcu, synie i ptaku czyli duchu. Szałas obszerny, dobrze zamknięty, zawierał wyborową świętą żywność, którą ustami kapłanów zjadał Maui Ranga Rangui.
W tem to miejscu, chwilowo zabezpieczeni od wściekłości krajowców, spoczęli więźniowie na rogożach z phormium. Lady Helena, wycieńczona na siłach, złamana cierpieniem moralnem, rzuciła się w objęcia męża.
Glenarvan, przyciskając ją do piersi, powtarzał:
— Odwagi, kochana Heleno, Bóg nas nie opuści.
Zaledwie ich zamknięto, Robert wspiął się na ramiona Wilsona i wsunął głowę w przedział między ścianą i dachem, pod którym wisiały amulety, nawleczone na sznurki, a stąd mógł objąć okiem cały obszar twierdzy aż do szałasu Kai-Kumu.
— Stoją wszyscy około dowódcy — mówił cichym głosem... — poruszają rękami... wrzeszczą... Kai-Kumu chce mówić.
Na chwilę chłopiec zamilkł, potem znów opowiadał:
— Kai-Kumu przemawia... Dzicy zdają się uspokajać... słuchają, co mówi...
— Widocznie — odezwał się major — wódz ma jakiś osobisty interes, broniąc nas; chce widać zamienić nas na dowódców swego pokolenia! Lecz czy oni przystaną?
— Przystaną, bo go słuchają... — rzekł Robert. — Rozchodzą się... Jedni wchodzą do szałasów... Inni opuszczają twierdzę...
— Doprawdy? — zawołał major.
— Doprawdy, panie Mac Nabbs — odpowiedział Robert. — Kai-Kumu pozostał tylko z tymi, którzy byli w jego łodzi... Ach, jeden z nich idzie ku naszemu szałasowi!..
— Zejdź, Robercie — rozkazał Glenarvan.
W tej chwili Helena podniosła się z siedzenia i schwyciła męża za rękę.
— Edwardzie — mówiła stanowczym tonem — ani Marja Grant, ani ja nie powinnyśmy się dostać żywe w ręce tych dzikich!...
Wymówiwszy to, podała Glenarvanowi rewolwer nabity.
— Broń! — zawołał lord i rozjaśniły mu się oczy.
— Maorysowie nie rewidują swoich więźniów! Ale ta broń nie dla nich, tylko dla nas, Edwardzie.
— Schowaj ten rewolwer — zawołał prędko major — jeszcze nic czas...
Zaledwie rewolwer znikł pod ubraniem lorda, rogoża, zamykająca wejście szałasu, podniosła się i ukazał się krajowiec.
Dał znak więźniom, aby szli za nim. Glenarvan ze swymi towarzyszami w ścieśnionej gromadce ruszyli przez twierdzę i stanęli przed Kai-Kumem.
Dokoła wodza zebrali się najznaczniejsi wojownicy pokolenia. Pomiędzy nimi widać było tego samego Maorysa, którego czółno złączyło się z łodzią Kai-Kumu przy ujściu Pohainhenay do Waikato. Był to człowiek czterdziestoletni, silny, o wejrzeniu dzikiem, okrutnem. Nazywał się Kara- Tete, co znaczy w języku krajowców „popędliwy”. Kai-Kumu obchodził się z nim z pewnemi względami, a po subtelności centkowania na ciele można było się dorozumieć, że Kara- Tete zajmował wysoką godność w okręgu. Ktoby miał sposobność do obserwacji, byłby dostrzegł, że dwaj dowódcy rywalizowali z sobą. Major zauważył, że Kai-Kumu niechętnie znosi wpływ swego kolegi w zwierzchnictwie; obaj równą mieli władzę nad znakomitem plemieniem, mieszkającem nad Waikato. Więc i teraz Kai-Kumu uśmiechał się niby ustami, ale oczy jego zdradzały głęboką niechęć.
Kai-Kumu zaczął badać Glenarvana.
— Jesteś Anglikiem? — zapytał go.
— Tak jest — odpowiedział lord bez wahania, bo czuł, że jego narodowość pohopniejszymi uczyni dzikich do wymienienia go na krajowca.
— A twoi towarzysze? — pytał dalej Kai-Kumu.
— Moi towarzysze są tak, jak ja, Anglikami; jesteśmy podróżni i rozbitki. Lecz jeżeli ci co na tem zależy, to wiedz, że nie mieliśmy żadnego udziału w wojnie.
— Mało nas to obchodzi — odpowiedział brutalnie Kara-Tete — każdy Anglik jest naszym nieprzyjacielem. Twoi najechali naszą wyspę! Skradli nam pola, spalili nasze wioski!
— Źle postąpili — odpowiedział poważnie Glenarvan. — Mówię ci to dlatego, ze takie jest moje przekonanie, a nie dlatego, żem jest w twojej mocy.
— Słuchaj — ciągnął Kai-Kumu. — Tohonga, arcykapłan Nui-Atona (bożka Zelandczyków), dostał się w ręce twoich braci. Jest więźniem Pakeków (Europejczyków); nasz Bóg kazał nam go wykupić. Wolałbym wydrzeć ci serce, wolałbym twoją głowę i głowy twoich towarzyszy zatknąć na wieki na słupach tej palisady, ale, Nui Atona przemówił.
Umiejący panować nad sobą Kai-Kumu trząsł się z gniewu, gdy to mówił; a na twarz jego wystąpił wyraz uniesienia namiętnego.
Po kilku chwilach zaczął chłodniejszym tonem.
— Czy myślisz, że Anglicy wydadzą Tohonga za ciebie?
Glenarvan wahał się z odpowiedzią i przyglądał się uważnie naczelnikowi Maorysów.
— Nie wiem — odpowiedział po chwili milczenia.
— Powiedz — mówił z naciskiem Kai-Kumu — czy twoje życie warte życia naszego Tohonga?
— Niewarte — odpowiedział Glenarvan. — Pomiędzy swymi nie jestem ani naczelnikiem, ani kapłanem.
Paganel osłupiał na taką odpowiedź i patrzył z głębokiem zdziwieniem na Glenarvana.
Kai-Kumu zdawał się również zdziwiony.
— A zatem powątpiewasz? — zapytał go znowu.
— Nie wiem — powtórzył Glenarvan.
— Więc twoi nie przystaną na zmianę naszego Tohonga za ciebie?
— Za mnie jednego nie przystaną — odpowiedział Glenarvan — ale za nas wszystkich, to może.
— U nas — odrzekł Kai-Kumu — idzie głowa za głowę.
— Zaproponuj im te dwie kobiety wzamian za kapłana — mówił Glenarvan, wskazując lady Helenę i Marję Grant.
Lady Helena chciała zbliżyć się do męża, ale major zatrzymał ją.
— Te dwie damy — mówił Glenarvan, pochylając się z uszanowaniem przed lady Heleną i Marją Grant — zajmują w swoim kraju wysokie stanowisko.
Wojownik spojrzał zimno na więźnia. Po jego ustach przebiegł złośliwy uśmiech, ale powstrzymał go i, miarkując głos, mówił:
— Przeklęty Europejczyku! Czy sądzisz, że oszukasz Kai-Kumu kłamstwem? Czy myślisz, że moje oczy nie umieją czytać w sercach?
A wskazując na lady Helenę, zawołał:
— To twoja żona!
— Nie, to moja! — krzyknął Kara-Tere i, rozpychając więźniów, oparł rękę na ramieniu lady Heleny, zbladłej pod tem dotknięciem.
— Edwardzie! — jęknęła nieszczęśliwa kobieta, straciwszy przytomność.
Glenarvan, nie wymówiwszy ani słowa, podniósł rękę; rozległ się wystrzał i Kara-Tere legł nieżywy.
Na huk strzału wybiegł z szałasów tłum krajowców, twierdza napełniła się w jednej chwili. Sto rąk podniosło się na nieszczęśliwych; wyrwano rewolwer z ręki Glenarvana.
Kai-Kumu dziwnym wzrokiem spojrzał na niego i, zasłaniając jedną ręką zabójcę, drugą powstrzymał tłum, rzucający się na Europejczyków.
— Tabu! Tabu! — zawołał głosem potężnym.
Słowa powyższe powstrzymały tłum przed Glenarvanem i jego towarzyszami, osłoniętymi chwilowo jakąś siłą nadmierną. W kilka chwil potem odprowadzono ich do Ware-Atona, mającego służyć im za więzienie. Nie było jednak pomiędzy nimi Roberta i Paganela.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.