Dziecię Europy/Marzenia senne Kacpra

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Zwierciadło mówi
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Marzenia senne Kacpra.

Nazajutrz rankiem Daumer doręczył tajemniczy list urzędowi policyjnemu, który naturalnie nic w tej sprawie nie wyśledził. Baron Tucher doniósł o tym wypadku swemu przyjacielowi, członkowi Sądu Apelacyjnego, Hermannowi, i otrzymał odeń list, w którym znajdowała się następująca rada: „Należałoby nieznacznie śledzić Kacpra. Musi on wiedzieć coś więcej o wypadkach, związanych z jego osobą, niż chce wyjawić.“ Tucher pokazał ten list Daumerowi. Ten pogardliwie wzruszył ramionami. Poczem jął mówić, ważąc każdy wyraz:
— Tkwi w tem wszystkiem misterjum. Nie odsłonią go żadne ordynarne środki. Wybadałem chłopca do ostatnich granic; zdobyłem, co zdobyć było można. W każdym razie delikatny organizm Kacpra wymaga obecnie, aby go niezmiernie oszczędzano. Wypada go traktować, jak dziecko. Przejście do nowego rodzaju pożywienia stanowi dlań szok niebezpieczny. Już przyzwyczaiłem go do mleka i ciepłych zup. Mięsa nie zamierzam mu dawać.
— Czemu? — przerwał Tucher.
— Chodzi mi o zachowanie czystości krwi. Zdaje mi się, że jego cudowne zdolności opierają się na tem, że jest on wyrazem niezmąconej natury ludzkiej, dalekiej od krwiożerczości zwierząt drapieżnych. Tak jest, Kacper jest cudem. Niestety, płaski rozum dzisiejszego świata nie uznaje cudów. Inaczej wiedziałby o tem, że... wszystko dokoła nas jest cudem, jak rozumie to mój niezwykły uczeń. Powietrze, ziemia i woda pełne są demonicznych sił, z któremi duch jego obcuje... i poznaje prawdę bytu!
— Lękam się, że raczej ucieka od rzeczywistości. Nic użytecznego z tych źródeł przesądnego entuzjazmu nie obiecuję sobie dla świata.
— Przeciwnie!... To jest materja, z której wytwarza się geniusz, niosący światu najwyższe korzyści.
— Istota bez przeszłości — czyliż może mieć przyszłość?!
— Czemu nie?... Mnie właśnie raduje, że mam przed sobą duszę nieskrępowaną — goły instynkt, uzbrojony we wszelkie możliwości, niepopsuty jeszcze pokusą węża i smakiem owocu powszedniego poznania. Być może, mylę się; ale w takim razie... musiałbym ogłosić bankructwo moich ideałów!
Rozeszli się pod wrażeniem nieporozumienia; tak różne były ich poglądy.

Za powrotem Daumer dowiedział się od matki, że od pewnego czasu chłopiec śpi niespokojnie; budzi się często i uskarża na jakieś „strachy“. Wczoraj opowiadał, że „coś nocą siedzi na lampie i ryczy“. Ta przemiana duchowa — dawniej Kacper sypiał snem kamiennym — mocno zdziwiła profesora.
Nazajutrz rankiem chłopiec przybiegł doń ledwo wpółubrany i jakby w gorączce jął rozpytywać go, kim był ów piękny wysoki pan, który przychodził doń w białym płaszczu, nic nie mówił, jeno zdjął z głowy wianek i położył go na stole — a wianek cały błyszczał.
— To ci się śniło, chłopcze!
Nie rozumiał. Wypadło mu wyjaśnić, że „w ciele żyje czuwająca dusza, która z przeżyć dziennych układa fantazyjne senne obrazy”. I to nie było jasnem. Musiał nauczyciel uciekać się do popularnych paraleli o łączni duszy i ciała „nawzór wody z winem.
— Woda z winem? — kręcił głową Kacper. Przecież to psuje wodę!
Daumer mimowoli roześmiał się. Gdy został sam, uderzyła go pewna myśl: senne obrazy chłopca mówiły o rzeczach, których nie widział od chwili swego wyzwolenia, nie mógł widzieć w uprzedniej ciemni. Skąd szły one?.... Czyżby z dalekiej dziecięcej przeszłości?
Myśl tę potwierdzały dalsze, coraz częstsze sny nocy następnych. Były to obrazy urwane, o których Kacper wypowiadał się z trudem. Ale tworzyły jakąś nić logiczną i coraz wyraźniej napomykały o jakichś rzeczach, wskrzesających nagle w niewiadomej pamięci — tak obcych jego obecnemu życiu, że Kacper ledwo długim opisem potrafił je oznaczyć, nie znając ich nazwy.
Powtarzające się stale sny owe mówiły o jakimś ogromnym domu, w którym Kacper leżał w malutkiem łóżeczku. Budziła go jakaś dama — prowadziła za rękę do sali, której ściany wyłożone były lustrami w złotych ramach. Potem dama pociągała go do wielkiej komnaty, w której znajdowało się wiele — wiele książek. Później szedł z nią po jakichś wspaniałych schodach, które wiodły do sali, gdzie znajdowało się mnóstwo rycerzy z kamienia i pięknie malowanych obrazów. A na obrazach tych byli też rycerze na koniach, mieli na głowach żelazne szyszaki z pióropuszami; patrzyły nań, także z ram strojnie ubrane kobiety... Z opowieści Kacpra wynikało, że widział fontannę: „taki srebrny słup wody, świecący w słońcu”. Śnił mu się również pan w zbroi. Dama rozmawiała z nim pocichu. Potem były jakieś wielkie drzwi, do których dama pukała napróżno. Za drzwiami działo się coś strasznego. Kacper płakał i krzyczał...
W tem miejscu sen się urywał.
Wyjaśnienia Daumera nie zadowalniały Kacpra. Rycerz, którego lękał się — sen? I dobra dama — sen? I bibljoteka i fontanna — wszystko sen? Ale dlaczego on to wszystko widzi?!... Daumer zakłopotany milczał.
— Czy wszyscy ludzie mają ojca i matkę? — nagle spytał chłopiec.
— Tak.
— A gdzie jest twój ojciec?
— Umarł! — odparł smutno Daumer.
— Ach!... A mój?
Daumer milczał. Chłopiec nalegał:
— Czy to był ten, u którego mieszkałem? Tamten „ty?“.
— Nie wiem!
— Jakto?! Ty taki mądry — wiesz wszystko! A czy ja miałem matkę?
— Napewno!
— Dlaczego nie przychodzi do mnie?
— Może umarła!
— Ach!... Więc i matki mogą umierać?... Nie! Nie! — jestem pewny, że nie umarła. To ona stoi za drzwiami!
— Za jakiemi drzwiami?
— No, temi... we śnie!
— Ba! We śnie — uśmiechnął się smutnie Daumer.
— To nie szkodzi, że we śnie! Na przyszły raz muszę je otworzyć.
Dom nieraz powtórzył się w snach następnych i pojawiły się znowu wielkie drzwi. Ale przy nich sen urywał się zawsze. Raz jeden śniły się Kacprowi w wielkim ogniu — obudził się wówczas przestraszony. Zmieniały się w snach postaci. Przez salę miast damy prowadził go jakiś pan — potem przyszedł inny o twarzy surowej, który podał mu coś, co się rozpłynęło w ręku. To znowu brzęczały w uszach Kacpra podczas snu jakieś dźwięki — wyrazy słodkie niezrozumiałej dlań na jawie mowy. Wszystko to zjawiało się w zarysach mglistych i znikało nagle przy obudzeniu.
Pewnej nocy zdziwił Daumera szmer, dochodzący z sypialni Kacpra. Zerwał się z łóżka i wszedł do sąsiedniego pokoju. Chłopiec siedział przy stole z oczyma wpółzamkniętemi i pisał.
— Kacprze! co ty robisz?
— Dama kazała mi spojrzeć w okno. Przed oknem stał ładny pan. Obudziłem się i chciałem napisać, co mi powiedzieli.
— Ależ to są znaki bez sensu! — rzekł Daumer, spojrzawszy ma zapisany papier.
— We śnie jednak rozumiałem to! O tutaj jest jeden wyraz, który brzmiał tak ślicznie.
W istocie śród nieczytelnych bazgrot dawało się wyróżnić słowo, brzmiące: „dukatus“.
Powiadomiony przez dręczonego zagadką Daumera o wszystkiem, co zaszło, burmistrz radził zasięgnąć w tej sprawie zdania doświadczonego Feuerbacha. Na razie zaproponował nauczycielowi, aby Kacpra najbliższej niedzieli poprowadził na zamek.
— A to po co?!
— Może realny zamek pobudzi go do ściślejszych wspomnień. Mam wrażenie, że chłopiec do jakiegoś czwartego roku życia żył w otoczeniu, które przeżywa teraz we śnie.
— Nader prozaiczne wyjaśnienie. Więc za tem wszystkiem miałaby się kryć jakaś ordynarna awantura?
— Proza?!... Ordynarność?!... Niech i tak będzie... Przecie pański pupil nie spadł z księżyca!
— Ach! — westchnął Daumer — to, co mnie pociagnęło ku niemu, było właśnie owo jedyne, nieokreślone, ogólnoludzkie... cudowne w samem sobie — idące w przyszłość bez więzów przeszłości... A pan chcesz mi to odrazu wykrzywić i skierować na drogę jakichś ścisłych faktów, ostatecznie pospolitych!... To znaczy zabijać poezję!
— Dziwaczysz, drogi profesorze! Ciebie interesuje jakieś unicum Kacper Hauser. A my... mamy obowiązki wobec społeczeństwa. Tu musi kryć się jakaś zbrodnia!... Szukamy winowajcy, aby go ukarać!
— Obawiam się, że to śledztwo nie wyjdzie na dobre Kacprowi. Chcecie przylepić go do jakiejś grudy ziemskiego błota, które obciąży młodą duszę.
— Czyń pan z Kacprem to, co wskazuje twój obowiązek. Ja pełnić będę swój — jestem urzędnikiem!
Odwiedziny na zamku w towarzystwie Kacpra dały Daumerowi i burmistrzowi wiele do myślenia. Zanim klucznik zdołał otworzyć wielkie zamkowe wrota, Kacper, jak olśniony, przystanął przed nimi, powtarzając bezustannie: „Takie same, takie same drzwi!”
Gdy ukazały się wielkie marmurowe schody, był jakoby rażony piorunem. Stanął bezmowny. Potem biegł przez sale, galerje — w dziwnem upojeniu rzucał oczyma po obrazach i posągach — wyprzedzał klucznika i towarzyszy. Na pytania ich nie dawał odpowiedzi. Niby stracił mowę. Coś kotłowało się w jego wnętrzu; twarz świadczyła o wielkiej pracy myśli. Dopiero gdy znaleźli się znowu przed zamkiem, szepnął: „Miałem kiedyś taki sam dom. Co się z nim stało?“
To były jedyne jego słowa na temat tych odwiedzin. Poczem zamknął się w sobie.

Zaszło następnie coś niepojętego. Sporządzony przez burmistrza i profesora przy udziale barona Tuchera komunikat o powyższych zdarzeniach — jak się okazało — nie doszedł do rąk adresata, prezesa sądu Feuerbacha. Wypadło go napisać ponownie i wysłać przez umyślnego. Nie udało się wyśledzić na poczcie, czyja ręka skonfiskowała poprzedni referat. Daumer doznawał lęku. Byłaż to ta sama tajemnicza dłoń, co podrzuciła list z pogróżką?
Feuerbach odpisał: „Na razie powstrzymuję się od wyrażenia na piśmie zdania o podanych mi faktach. Ponieważ lekarz okręgowy doniósł mi, że Kacper Hauser, mimo naogół dobrego stanu zdrowia, jest blady, przypisuję to brakowi ruchu na świeżem powietrzu. Zalecam, aby pobierał lekcje konnej jazdy od koniuszego Z. Rumplera — po trzy godziny tygodniowo. Komisarz miejski ma nadesłać mi rachunki wydatków na ten cel.“
Bladość Kacpra tłómaczyła się męką jego snów. Pewnej nocy ujrzał w marzeniu na tle zamku tę samą damę, otuloną w biały płaszcz. Welon jej powiewał na silnym wietrze. Twarz odsłoniła się — miała wyraz okrutnego smutku. U nikogo nie widział tak wielkiej troski. Przywoływała go do siebie. Jej wargi szeptały jego imię. Nie brzmiało ono: „Kacper“ — lecz wiedział z pewnością, że to jest jego imię.
Obudził się z twarzą zalaną łzami. Pobiegł do Daumera i zawołał, szlochając napół gorzko, napoły radośnie: „Widziałem mamę! Mówiła zemną!“ Daumer wsparł głowę na rękach i odparł smutno:
— Mój chłopcze! nie oddawaj się szalonym snom. Chciałem ci to już dawno powiedzieć. Czy mądrze czyni ten, kto w ogrodzie, miast upajać się wonią i barwą kwiatów, dziurawi ziemię i wygrzebuje korzenie? A ty tak postępujesz! Zrozumiej mnie: Bynajmniej nie zaprzeczam ci praw do twej przeszłości. Ale tą sprawą zajmują się już ludzie kompetentni, doświadczeńsi od ciebie: prezes trybunału i burmistrz. A ty winieneś patrzeć — nie w mrok rzeczy przeszłych, lecz... w światło przyszłych. Zrób mi przyjemność, staraj się zapomnieć o swoich snach. „Sen mara“ — nie więcej!...
Kacper był do żywego dotknięty. Jakto, ma nie wierzyć w wartość swoich snów?! Po raz pierwszy w życiu jego pewność wewnętrzna sprzeciwiła się poglądowi ukochanego mistrza. Wcale nie odczuwał stąd przyjemności. Przeciwnie — zdjął go żal wielki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.