Przejdź do zawartości

Dzień ś. Józefa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dzień ś. Józefa
Podtytuł Wspomnienie
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 62-63
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEŃ Ś. JÓZEFA.
(WSPOMNIENIE)
przez
Klemensa Junoszę.





Na ustroniu, poza wsią na wzgórzu, stał biały dworek szlachecki...
Widać go było zdaleka, gdyż śnieżne jego ściany malowały się wyraźnie na tle ciemnego boru. U stóp wzgórza rozciągał się staw szeroki, po brzegach trzciną zarosły, a wypływająca ze stawu rzeczułka poruszała młynek, który warczał nieustannie i przysposabiał ludziom mąkę na czarny chleb powszedni.
Za stawami widać było szerokie błonie i pola, a tuż przy dworku rozsiadły się poważnie stare, zgarbione stodoły, podobno jeszcze za dziadków pamięci stawiane...
Nie widziałeś tam ani gór niebotycznych, ani kaskad spadających na skały, ani uroczych panoram; okolica była, jak to zwyczajnie u nas, smutna jakaś, tęskna, a nawet grusze na polach i sosny, co niby na pikiety przed duży las się wysunęły, szumiały jakieś smętne dumy, niby pieśni ukraińskie...
Ot jak zwykle: lasek, za laskiem piasek, za piaskiem znów lasek... a przy drodze Boża Męka...
W dworku zazwyczaj cicho było: czasem tylko wieczorem odzywały się tęskne przeciągłe tony ligawki, lub téż zabrzmiała piosnka rozmarzonéj dziewczyny, biegnąc w las i roztrącając się o poważne konary drzew wysokich...
Była tak zwana szara wiosna, która tém jest między zimą i wiosną, czém świt między nocą i jutrzenką... Śniegi stopniały, pola czerniały zdala, tylko ciemna zieleń ozimin świadczyła, że matka ziemia nie zamarła zupełnie w surowéj zimy objęciach. Staw rozlał szeroko, rzeczka wystąpiła z brzegów, a drogi były trudne do przebycia...
Jeszcze w owych czasach zaledwie o kolejach słyszano i opowiadano sobie nie bez pewnéj trwogi o tych straszliwych maszynach, co mają oddech diabelski i skrzydła od sokolich bystrzejsze.
Poczciwe nasze babki przepowiadały blizki koniec świata, widząc w owym wynalazku nie co innego, tylko straszliwy piec Antychrysta, mający spopielić ludzkość na proszek. Jeżdżono staroświeckim obyczajem, tak jak kogo stać było: landarą, bryką lub wózkiem, z popasami, noclegami i furą wszelakiéj prowizyi na zapas.
Gdy noc zaskoczyła, landara lub wózek stawały przed pierwszą lepszą karczmą, a gospodarz jéj zazwyczaj uprzejmy, Srul lub Jankiel, wynosił z izby swoje (penaty, czyli ściśléj mówiąc piernaty) i odstępował fajn stancyę z całym inwentarzem żywym i martwym, na użytek jaśniego podróżnego państwa.
Otóż o szaréj wiośnie koło 19 marca, dużo takich wózków i landar ciągnęło w stronę Białego Dworu, gdyż pan Józef Rymsza był niejako patryarchą rodziny, był poważanym i kochanym przez bliższych i dalszych sąsiadów... Kochali go sąsiedzi, bo był człowiek zacny. Kochali krewni, bo... w okutym kufrze było podobno dukatów jak maku. Ale nietylko sam pan Józef był solenizantem w dniu swojego patrona — była i solenizantka w Białym Dworze — była Józia.
Osiemnastoletnia wnuczka pana Rymszy, przedmiot westchnień nietylko sąsiadów, ale nawet bliższych kuzynów, piękną była jak poranek. Wesoło patrzyła na świat habrowemi oczami, a śmiała się do życia jak dziecko do cacka, które mu pokazują zdaleka...
Już tam dziadek obmyślił dla niéj przyszłość i miał upatrzonego szczęśliwca, któremu z całém zaufaniem chciał powierzyć skarb swój jedyny — ale Józia jakoś niebardzo chętnie na tego szczęśliwca spoglądała, dziadek nie naglił i sprawa szła w odwłokę...
Co tam roiło się w owéj jasnéj główce, co działo się w młodém budzącém się dopiero serduszku — któż wie; wszakże to można było spostrzedz bez trudności, że były pewne chwile, w których oczy habrowe zwracały się w przestrzeń, jakby szukając w niéj jakiegoś wymarzonego obrazu; pieśń przerywała się w połowie nuty, a rumieniec wykwitał jak róża na świeżych policzkach.
Zdarzało się to najczęściéj w obecności pana Jana, zwanego pospolicie Jankiem, ubogiego krewniaka, sieroty, który przy dziadku odbywał gospodarską praktykę, aby potém pójść w służbę i dorabiać się ciężką pracą chleba, który gorzkim bywa niekiedy w szaréj doli sierocéj...
Ale któżby tego biednego Janka na seryo traktował? Nawet zacny dziadek, jakkolwiek widział w nim człowieka, nie widział jednak partyi. Nie zważano więc nawet, jak ten cichy, małomówiący Janek, patrzył godzinami całemi w modre oczy Józi, a kiedy przyszedł 19 marca, pierwszy ucałował jéj rączkę w milczeniu, nie siląc się na czcze komplementa, ani téż nie wyrażając uczuć, których może sam się obawiał...
Zjechało się mnóstwo gości, landary i wózki zabłocone po osie stały na dziedzińcu, wąsaci stangreci czyścili je, klnąc tego co wymyślił mycie w szczególności i porządek w ogóle.
Siostrzeńcy, siostrzenice, wnuki, wnuczki, jedném słowem cała familia z kilkudziesięciu osób złożona, zasypywała siwowłosego dziadka życzeniami setnych lat, a tak się starali wszyscy w tych życzeniach prześcignąć, że gdyby setna część została spełnioną, to życie pana Rymszy zamieniłoby się w wieczność, co jak sądzić należy, niezupełnie było zgodném z interesami krewnych.
Był i szczęśliwiec, w którego ręce pan Józef chciał złożyć losy pięknéj Józi. Na podwójną uroczystość przybył ów pan Adam aż z Warszawy, pomimo dróg fatalnych i czasu, który mu wcale nie przypadał do gustu.
Pan Adam lubił komfort, życie jego podobném było do doskonałego zegarka: o jednéj i téj saméj godzinie wstawał, chodził do biura, jadał, pijał, kładł się spać. Co rano chodził do kościoła, a co wieczór odwiedzał wesołe przybytki sztuki nie zawsze pięknéj. Nie licowało to bardzo jedno z drugiém, ale pan Adam był zręcznym dyalektykiem i usprawiedliwiał wszelkie kazusy. Powiadano o nim, że miał w sobie coś z Tartuffa i coś z Donżuana. Z obydwóch wybierał to tylko, co mu było potrzebném. Rano spuszczał oczy jak pierwszy, wieczorem przewracał niemi jak drugi. W kole dewotek był świętym, w kole bachantek bachusem. Jeżeli popełniał czyn mniéj harmonizujący z teoryami które wygłaszał, czynił to „z obrzydzeniem” i tym sposobem zmniejszał sobie połowę winy, drugą połowę odpościł i dusza jego była zawsze téj saméj niepokalanéj czystości co i kołnierzyki.
Zresztą był to bardzo porządny człowiek, nie brakowało mu ani jednego guzika u tużurka, frak miał zwykle prosto z igły, uśmiech pełen uprzejmości i słodyczy. Czegoż żądać więcéj? Aniołów nie ma dziś na świecie — a pan Adam był przynajmniéj kandydatem na anioła...
Dziadek Józi protegował go z dwóch zasad: raz, że w czasach upadającéj moralności widział w nim człowieka nabożnego, zacnego i konserwatystę, a powtóre dostrzegał w nim pewien zmysł praktyczny, ten szacowny zmysł, który potrafi pogodzić interesa dóbr doczesnych z wiecznemi i zapewnić posiadanie i ziemi i nieba i wszelkiéj rzeczy, która jego jest.
Ciotka Krochmalska, zarządzająca całym domem pana Józefa, kobieta silna w cnocie i bogobojna, kobieta, która zresztą była tém w gastronomii, czém w astronomii Kopernik, zaszczycała również pana Adama swoją szczególną protekcyą. W wolnych chwilach prowadzili oni z sobą dysputy treści moralnéj i spożywali doskonałe konfitury. Pan Adam podziwiał słodycz tych konfitur. Ciotka podziwiała słodycz wymowy pana Adama. Admirowali się wzajem.
Obiad, z którym wystąpiła pani Krochmalska, był arcydziełem w swoim rodzaju. Jedzono i podziwiano, podziwiano i jedzono. Po wypiciu zdrowia solenizanta i solenizantki, gospodarz wniósł toast na cześć człowieka, który aczkolwiek młody, umiał jednak ustrzedz duszę swoję od szpetnych naleciałości wieku i pozostać czystym jak Serafin wśród szkaradzieństwa i brudów tego świata.
Od samego początku długiéj mowy, młody człowiek rumienił się jak panienka, spuszczał oczy, a złożywszy ręce w pensyonarski pierożek, wyglądał niby posąg skromności... z serwetą zawieszoną na piersiach.
Podziękował w słowach wymownych, chociaż także skromnych, spojrzał na pana Józefa i na Józię i rzekł, że teraz dopiero nabierać zaczyna wyobrażenia o szczęściu, którego dotychczas szukał w duszy własnéj, w umartwieniach i w całym szeregu ćwiczeń, nie cielesnych, bo tych ból jest głupstwem... ale w całym szeregu tych ćwiczeń, które...
Głośny wiwat przerwał mowę, wycałowano szanownego męża i półgłosem winszowano mu szczęścia.
Janek na szarym końcu siedział i milczał. Spoglądał wkoło siebie obojętnie, niby zimno, ale pragnął żeby już jak najprędzéj wstano od stołu, bo go ten obiad niewymownie męczył i gdyby nie przelotne wejrzenie Józi, byłby uciekł z téj dużéj komnaty, w któréj tyle godzin przemarzył.
Gwarno było, wesoło, panny śmiały się, młodzież nadskakiwała im, dziadek rozmawiał ze wszystkiemi, rady dawał, pomoc przyrzekał, a pana Adama ciągle przy sobie trzymał, żeby się jak najdłużéj jego miłém towarzystwem nacieszyć.
Niebo jakby harmonizując z weselem biesiadników, wypogodziło się, chmury znikły z horyzontu, a marcowe słońce zajaśniało w swym blasku młodzieńczym.
— Ach, jak ładnie! — zawołała Józia, — żebyśmy téż wyszli, w ogrodzie powinno być sucho... panie Janku, wszak prawda, że sucho w ogrodzie?
— O, już od kilku dni obeschło na wzgórku.
— I z tamtéj strony rzeczki pewnie sucho, chodźmy dziaduniu, wszyscy.
— No, chodźmy, już chodźmy, kiedy solenizantka prosi, — ozwał się dziadek.
— Tak całą zimę przesiedziałam jak w więzieniu, czemuż nie korzystać z téj odrobiny słońca, co tak dziś na nas łaskawe.
Wyszli wszyscy. Pan Adam włożył angielski pled, angielskie palto, bo człowiek ten w ogóle cierpiał na angielską chorobę...
Szli razem z dziadkiem, a za niemi w pewném oddaleniu szedł zamyślony, zadumany Janek.
Panny śmiały się i goniły po żwirowéj alei, ogród napełnił się gwarem, nawet ciotka Krochmalska opowiadała starszym paniom coś tak zabawnego, iż te śmiały się na cały głos. O ile sobie przypominam, była to mowa o wielkim białym kogucie, który miewał fanaberye i grymasy, o jakich ani się śniło filozofom.
Józia nuciła półgłosem jakąś wesołą piosenkę, patrzyła czy prędko ulubione jéj lipy rozwijać się zaczną, to znów szeptała coś któréj z panien do ucha, a śmiech dźwięczny rozlegał się po całym ogrodzie.
Dziadek rozmarzony był trochę. Raz na rok, w uroczystym dla całéj rodziny dniu św. Józefa, sam chodził do piwnicy i przynosił kilka flasz zapleśniałych z zapasu, który dziadkowie tego dziadka gromadzili.
Ożywczy, stary a odmładzający napój, rozgrzał mu piersi. Starowina był w szczególném usposobieniu. Czuł się młodym, radby do zacnego swego serca przytulić świat cały, otarłby wszystkie łzy, przebaczył wszystkim wrogom, a cóż dopiero uczyniłby dla tych, których kochał...
Gdybyż mógł dostać ręką do nieba, czy nie wziąłby ztamtąd gwiazd dla swéj wnuczki? czy nie oddałby jéj z ochotą téj resztki dni jaka mu pozostała na świecie, aby jéj tylko szczęście zapewnić.
Zdawało mu się, że to szczęście już niedalekie, że tuż właśnie, obok niego kroczy człowiek, któremu z ufnością, z zupełną wiarą, będzie mógł oddać istotę, którą całém niewystygłém w burzliwych przejściach życia sercem ukochał.
O! bo nie wierzcie wy temu, że tylko młody kochać potrafi; są serca co już długo biły i nieraz krwią się oblewały w życiu, są piersi skołatane jak okręt co burze liczne przebywał i rozdzierał się o skały podwodne, ale w tych piersiach, w tych sercach, ileż nieprzebranych skarbów uczuć i czystszéj nad każdą inną, świętszéj nad wszystkie — rodzicielskiéj miłości. To ciepło, wolne już od płomienia, dymu i sadzy — ale ciepło które nie stygnie i nie umiera, a da się tylko porównać z jedném najwyższém ciepłem jasnego słońca.
Oparty na ramieniu młodego człowieka dziadek, chciał go jakoś ośmielić, zachęcić, dawał mu do zrozumienia, że chętnie widziałby go synem swoim.
— Bo tobie tylko jednemu — mówił — mógłbym zostawić to...
Nie dokończył.
Krzyk rozpaczy wyrwał się z piersi starca...
Środkiem ogrodu płynął wartki strumień, który wpadał niedaleko do rzeczki, co po deszczach wiosennych szerokiém płynęła korytem.
Ponad strumieniem rzucona była kładka na wpół spruchniała.
Na téj to kładce ujrzał dziadek Józię, jak wołała na swe towarzyszki:
— Zobaczycie, że przejdę...
— Józiu! Józiu! — zawołał starzec — wróć się...
Lecz Józia nie słyszała już tego, upadająca kłoda wyrzuciła miliony brylantowych kropel, a bystra woda unosiła szybko śmiałą dziewczynę...
— Ratuj ją! — krzyknął Rymsza.
— Mogę tylko modlić się za nią — szepnął przerażony pan Adam.
— Módl się, ty... babo! — krzyknął starzec i rzucił się ku rzeczce...
Już miał skoczyć z wysokiego brzegu, gdy w tém dłoń jakaś silna schwyciła go za ramię i odrzuciła daleko, tak, że starzec potoczył się i padł na ziemię wilgotną. Goście oniemieli z przerażenia.., ale już na powierzchni wody widać było czyjąś głowę i dwie silne ręce walczące z prądem.
Na brzegu była cisza, któréj nawet westchnieniem nikt przerwać nie śmiał.
A Janek walczył z wodą... Strumień uniósł już Józię aż do rzeczki wezbranéj. Wir wody zakręcił ją jakby w jakim tańcu śmiertelnym... Zniknęła pod wodą. Jednocześnie zniknął i Janek.
Rozpacz starca nie miała granic.
Po chwili, która wydała się rokiem, Janek zapanował nad falą. Wypłynął, trzymając jedną ręką bezprzytomną dziewczynę, drugą zaś walcząc z prądem i starając się dostać do brzegu.
Posłano po ludzi — zanim jednak pomoc nadbiegła, już Józia leżała na brzegu ocalona, a Janek powoli odchodził ku swojéj stancyjce na folwarku. Nie czekał na podziękowania — spełnił swój obowiązek...
Józię przeniesiono do jéj pokoiku... Przebrana już, siedziała w głębokim fotelu i zapewniała dziadka, że jest zupełnie zdrową...
— Dziecko moje jedyne, cały majątek oddam twemu zbawcy. Sam w służbę pójdę, bylem cię tylko miał przy sobie.
— Niech dziadzio mnie to zostawi — mówiła Józia, któréj rumieńce wracały pod wpływem wzruszenia. — Niech tu przyjdzie Janek.
Zawołano biednego chłopca, który jak delikwent stanął nieśmiało, zaledwie śmiąc spojrzéć na Józię.
— Panie Janku — rzekła do niego poważnie — ocaliłeś mi życie...
— Nie.
— Jakto nie?
— Ja panią tylko z wody wyciągnąłem...
— Więc ponieważ to na jedno wychodzi... chodź tu...
Zbliżył się o dwa kroki.
— Tu bliżéj... tak. Teraz klęknij przy tym fotelu... dobrze — a teraz dziękuję ci za życie. — To mówiąc, objęła głowę jego rączkami i pocałowała go w czoło. — Teraz możesz poprosić dziadka o co chcesz, nic ci nie odmówi...
Można sobie wyobrazić o co Janek dziadka poprosił.
Nastała chwila ogólnego rozczulenia. Kochano się, płakano i śmiano.
Co do mnie — nie lubię takich scen — jestem nerwowy i gotówbym płakać razem z temi kochankami, uszczęśliwionym dziadkiem i czeredą kuzynów, pocałunkiem zdradzających syna człowieczego.
Kazaliśmy zaprządz i odjechali z panem Adamem.
Udając że śpię, wysłuchałem taki monolog mego towarzysza:
— Panna stracona, ale idzie o zasadę. Czym dobrze uczynił, czy źle? Oto kwestya. Nie ratowałem bliźniéj i to ładnéj bliźniéj, która tonęła, więc zrobiłem źle. Lecz nie. Co innego jest spełnienie obowiązku, co innego zaś poświęcenie się. Obowiązki spełniać jest obowiązkiem — poświęcać się, aktem dobréj woli. Więcéj nawet, poświęcać się z krzywdą własnego zdrowia, jest grzechem. Tamten chłop zdrów jak koń: skoczył w wodę i spełnił swój obowiązek; ja delikatny z natury i skłonny do zapalenia płuc, nie poświęciłem się — bo nie mogłem. Tamten ocalił życie panny i jemu dziękowano, ja ocaliłem droższe dla społeczeństwa życie własne i pies mi za to ogonem nie kiwnął. Tamtego nagrodzono, mnie skrzywdzono — z czego jasno płynie, że nigdy jeszcze prawdziwa cnota nie odniosła nagrody, na tym padole przewrotności i plugastwa.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.