Dziadunio/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


List Dziadunia doszedł dopiero nazajutrz rano do Krymna. — Dostrzegłszy posłańca, Apollinary którego oku nic w domu nie uchodziło, poszedł zaraz do żony dopytywać o treść jego. Spotkał Justynę w progu pokoju z twarzą rozpromienioną, śpieszącą się z nim podzielić dobrą wiadomością. Spodziewała się że mąż będzie nią zachwycony, ale Szymbor list raz i drugi odczytawszy, brew zmarszczył, usta wykrzywił i oddając go żonie, rzekł zimno:
— Po czasie!! nie potrzebuję pieniędzy od starego kutwy, odmówił mi ich stanowczo, dwa razy prosić nie zwykłem... Nie jest to ani zmiłowanie nad nami, ani lepsze uczucie, ale rachuba szczwanego lisa. — Rozumiem dobrze starego filuta... ofiara to obelżywa uczyniona po namyśle, ze strachu i wiem z jakiego powodu! Ma mnie za parszywą owcę i boi się bym mu jedynaka nie zaraził... Nie zje mnie w kaszy tak łatwo! Stary po niewczasie mądry... dobrze! Jedź waćpani do niego, jedź... bierz pieniądze na podróż ale — dla siebie. Ja nie jadę... posłuszny wnuczek będę na razowym chlebie oszczędności robił.
Rozśmiał się sucho zacierając ręce.
Dla pani Justyny ta podróż... a jeszcze bez męża... z marzeniami... swobodna, tak była ponętną niestety, że się uszczęśliwiona samą jej myślą zarumieniła... Dla przyzwoitości wszakże wypadało się nieco opierać; poczęła go namawiać z sobą... Szymbor rozśmiał się cynicznie.
— Droga pani moja! zawołał półgłosem, po co te krzyki — nie pierwszy rok żyjemy z sobą, znamy się dobrze... pocóż... te ceremonie, w które wiesz że nie uwierzę, boby to było nienaturalnem, ażebyś życzyła sobie za towarzysza nieznośnego prawowitego małżonka. Ręczę ci, że będziesz bardzo rada podróżować sama... Jedź! jedź! baw się, używaj, a mnie zostaw przy moich strategicznych planach... Ja na tym starym, który mnie nienawidzi, którego ja nie cierpię — pomścić się muszę... zagryzę go.
— Tego wszystkiego nie chcę wiedzieć, ani się domyślać — odpowiedziała Justyna. Bolesne czasem są twe żarty... gdybym do nich oddawna nie nawykła... Nie dyktuję panu jego postępowania, bo wiem, że chyba na przekór żądaniu byś zrobił, ale życzę pamiętać, że od Dziada nasza przyszłość zależy.
Szymbor zaświstał.
— Właśnie w imię tej przyszłości walczę... proszę mi to zostawić.
— Nie pojedziesz więc ze mną?
— Nie — przybędę później... może — to zależy... nie wiem...
Tak się rozstali. Szymbor tylko śmiejąc się znowu szepnął coś na ucho żonie, wywołał rumieniec, gniew i oburzenie — i uciekł.
Justyna pojechała do Rajwoli, zastała tam już Halinę, Władka, Siekierkę, ale Beniowskich nie było, wnuczka odzyskanego starca zawiozła do domu.
Znalazła się chwila, w której Dziadek mógł zaprosić ją do swego pokoju.
— Mąż twój, rzekł podając jej krzesło, daruj mi — jest do zbytku niepoprawnym rozrzutnikiem, ty także lekceważysz grosz, który ci trudno przychodzi. Nie dziwuj mi się, że w pierwszej chwili, podraźniony odmówiłem. Po wyjeździe waszym żal mi się ciebie zrobiło, chcę pomódz do kuracyi, powiedz ile wam pieniędzy na tę nieszczęsną wędrówkę potrzeba.
— Ja... prawdziwie nie wiem — odpowiedziała Justyna. Mój mąż uczuł i wziął do serca wczorajszą Dziadka odmowę, podróży się wyrzeka i jechać nie myśli... ja chyba sama bym musiała...
Dziadek dźwignął ramionami i cofnął się o krok zdziwiony...
— Jak to? chciałby się zastósować do mojej — rady?
— Tak jest Dziaduniu.
— A ciebie samą jednę, chorą z domu wyprawić — to nie może być!
— Zdawało mu się, że to było życzeniem Dziadka, choćby dla samej oszczędności.
— Ale tu idzie o przyzwoitość, o ludzi! o ciebie — przerwał stary... Nie wiedzieć dla czego... porzucić cię nie wypada, nie godzi się — nie można...
A po chwili dodał ciszej:
— Znasz go dobrze... niepoprawny szaławiła, babiarz... pewnie już sobie jakie bałamuctwo namotał i napiął jakąś sprawkę... Cóś to jest! cóś to jest... uważaj, nie bez kozery!
— Ja na to nic nie poradzę, z chłodną rezygnacyą odpowiedziała Justyna, tu czy gdzieindziej, gdy zechce, znajdzie sobie z kim się bałamucić. — Przyznam się Dziaduniowi, że otrzaskana z tem, prawie wolę to bałamuctwo, w jego wieku nie bardzo groźne, niżeli pokusę zielonego stolika u wód.
Dziadek się smutnie zadumał.
— Niech lepiej jedzie, niech jedzie rzekł, namów go, poproś, tak każe przyzwoitość.
— Wątpię żeby mi się dał namówić... gdy sobie co postanowi jest uparty...
Stary widocznie wypadkiem rozmowy był podraźniony, rozumiał on co to znaczyło; i jeszcze groźniej przedstawiał się upór Szymbora; postanowił więc dać tyle pieniędzy żeby szaławiłę skusić niemi do podróży.
— Jak ci się zdaje, zapytał — wiele wam obojgu potrzebaby na tę drogę?
— A! prawdziwie nie wiem, teraz wszędzie wszystko tak kosztowne... a szczególniej u wód... zdzierstwo jest niesłychane.
— Gdybym wam dał tysiąc talarów? cicho odezwał się Dziadek.
— A! kochany Dziaduniu! na nas dwoje... Ja sama muszę się cokolwiek ubrać, nic nie mam, na wsi się opuściłam, przejazd, pobyt — powrót.
— No! nie będę żałował, dam ci dwa... Bóg z tobą — przerwał stary... ale mi to zrób żeby z tobą mąż jechał, nie lubię tego żeby on cię rzucał samę. Ludzie patrzą, wnoszą, gadają... Jedźcie razem.
Justyna z lekka się zarumieniła, Dziadek żywo poszedł do biurka, dobył z niego dwie paczki stutalarówek pruskich i wcisnął je bez dalszych wywodów w ręce Justyny...
— Daj Boże na zdrowie — odezwał się. Czasem sobie od ust odejmuję, byle wam więcej zostawić... tylko daremnie trwonić nie trzeba... oszczędzajcie, proszę.
Nie słuchając podziękowań, nie czekając odpowiedzi — powtórzył:
— A jedźcie razem — jedźcie razem... ty jak zechcesz dokazać tego powinnaś.
Tak się skończyła poufna rozmowa z wnuczką, która krótko zabawiwszy odjechała. Halina ze swem towarzystwem pozostała dłużej... Dziadek od rana czyhał na Władka... nareście pod pozorem pokazania mu jakiejś książki pochwycił go do swojego gabinetu na konferencyą.
Wiedzieli wszyscy, że gdy Dziadunio brał kogo do pokoju osobnego, albo mu podarek dał lub burę... a zawsze był to wypadek niemałej wagi, jak prywatna audyencya na królewskim dworze...
Zamknąwszy drzwi stary go naprzód uścisnął serdecznie... — Słuchajno Władku, rzekł... pogadajmy my z sobą trochę na cztery oczy, od przyjazdu cię złapać nie mogłem... a potrzebuję cię wyspowiadać...
— Stoję przygotowany choćby do najściślejszej spowiedzi...
— Lubisz naukę?
Władek się uśmiechnął.
— Bez namysłu a szczerze... dodał Dziad...
— Lubię — odparł młody chłopak — ale namiętnie jej nie kocham...
— Taki jak wszyscy wy dzisiejszego wieku urodzeni pod tym jakimś wpływem gwiazd, który usposobienie zmienił.
— Lubię ją jako potrzebną do życia.
— Rozumiem, propter utilitatem ale nie dla niej samej.
— A Antek? spytał Dziad...
— Nie wiem, zdaje mi się że on mnie w tem przechodzi.
— Poczciwy jesteś... niech cię pocałuję... A z nauk wszak te lubisz które najmniej kosztują mozołu?
— Zapewne... nie będę się przechwalał... rzekł Władek... nauka dla nauki nie jest mojem powołaniem...
— Taki tak... a bodaj i całego waszego pokolenia — westchnął stary. Radbyś się co rychlej rzucił na burzliwe fale czynnego życia... co będziesz robił?
— Zdaje mi się że los mi wyznaczył zajęcie, gospodarstwo... życie obywatelskie.
— Tak, przyzwoite próżniactwo... otium sine dignitate, chociaż z pretensyami do wielkości. Tak! tak! obywatelstwo! powołanie obywatelskie! chociaż żal mi cię na to... ale i tu użytecznym być można.
— Czyby Dziadunio życzył sobie co innego?
— A cóż to pomoże gdyby sobie życzył, jeśli ci natura nie dała popędu do czego innego!! Jesteś skazany na bezmyślne brodzenie w tym obywatelskim żywocie... spodziewam się że przynajmniej pojmiesz jakiej wagi rolę i tu młody, pracowity człowiek odegrać może i powinien... Z czasem... obszerniej o tem, na dziś dosyć.
Mam ci mówić o rzeczy draźliwej dodał Dziadunio. — Nie jesteś już dziecko, spodziewam się że mnie zrozumiesz tak jak ja pojętym być żądam... Trudno mi nieco wytłumaczyć ci dla czego nie życzyłbym sobie, ażebyś zbyt blisko, nadto często i poufale zadawał się z Szymborem. Jest to właśnie wzór obywatela jakim ty być nie powinieneś... Nie ma tak dalece nic przeciwko niemu, człek gładki jak moneta wytarta co zbyt długo chodziła po rękach — świata wąchał, ludzi zna, w głowie nie źle choć mu to się na nic nie zdało... w gruncie... brak mu zasad, sceptyk we wszystkiem, a gawędy jego nie są zdrowym dla młodego pokarmem. Mówią że górale przywykają do arszeniku, do wszystkiego można przywyknąć... ale niekoniecznie potrzeba zbyt się oswajać z trucizną. Nie dawaj mu się ani poufalić z sobą, ani zbyt powodować...
Wierz staremu — najświeższy owoc przy nadgniłym leżąc psuć się musi. Nie mówię żeby on tak znów... miał być zepsutym... ale lekkomyślny jest, zużyty, skwaśniały... bodaj czy duszą nie starszy odemnie, cobym mógł być ojcem jego... Przy tem bałamut, kobieciarz... czego nie lubię... bo kobieta świętą być powinna dla uczciwego człowieka... Otóż mój Władku... lękam się by cię lekkością swoją nie zaraził.
— Kochany Dziaduniu — odpowiedział Władek — za przestrogę wdzięczen bardzo jestem i zastosuję się do niej o ile się to da uczynić nie uchybiając wujowi... Z drugiej strony zdaje mi się że na mnie podziałać nie łatwo.
Dziadek uśmiechając się ucałował go znowu.
— Dziecko moje kochane — każdemu się tak zdaje, a wszyscy wpływom ulegamy złym i dobrym bezwiednie. Musimy oddychać powietrzem które nas otacza, myślami które się cisną, bronimy się, krztusim i połykamy. Nie trzeba w życiu żadnego kroku lekceważyć sobie — bo najmniejsza rzecz ma częstokroć największe dla przyszłości znaczenie.
O tych aksyomatach starość wie tylko, młodzi je lekceważą i padają ofiarą zuchwalstwa swego.
Zresztą mój Władku, dokończył, ufam że ci się nic złego nie stanie... Bądź mi przyjacielem, miej ufność we mnie, w złym razie nie wstydź się przyznać do błędu i żądać rady... znajdziesz w tej piersi zawsze serce ojca...
Władek pocałował go w rękę rozczulony.
— Tacy ludzie jak Szymbor, dodał z cicha Dziadek... im większą w młodych widzą wiarę, szlachetność, tem ich goręcej starają się podobnemi do siebie uczynić... a przyznam ci się że gdybyś nawet miał razem odziedziczyć cały dowcip Szymbora... nie życzę sobie abyś jego lekkość, płochość nabył, sybarytyzmu i cynizmu...
Wasze pokolenie lepszem być powinno moralnie, choćby nawet naukowo niżej stanąć miało... Po encyklopedystach co to umieli wszystko, nic w istocie nie umiejąc, przychodzicie wy ludzie specyalniejsi, mniej świetni, mniej z ogółem rzeczy oświadomieni... ale na dzisiejszy czas potrzebni...
Nic ci więcej nie mam do powiedzenia Władku — tylko, bądź ostrożny, nie zbyt ufny... zachowaj dlań przyzwoite względy... ale myśl zawsze czy to co ci doradzi istotnie dobrem dla ciebie...
To mówiąc Dziadek drzwi otworzył i wyprowadził Władka do salonu...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.