Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A po chwili dodał ciszej:
— Znasz go dobrze... niepoprawny szaławiła, babiarz... pewnie już sobie jakie bałamuctwo namotał i napiął jakąś sprawkę... Cóś to jest! cóś to jest... uważaj, nie bez kozery!
— Ja na to nic nie poradzę, z chłodną rezygnacyą odpowiedziała Justyna, tu czy gdzieindziej, gdy zechce, znajdzie sobie z kim się bałamucić. — Przyznam się Dziaduniowi, że otrzaskana z tem, prawie wolę to bałamuctwo, w jego wieku nie bardzo groźne, niżeli pokusę zielonego stolika u wód.
Dziadek się smutnie zadumał.
— Niech lepiej jedzie, niech jedzie rzekł, namów go, poproś, tak każe przyzwoitość.
— Wątpię żeby mi się dał namówić... gdy sobie co postanowi jest uparty...
Stary widocznie wypadkiem rozmowy był podraźniony, rozumiał on co to znaczyło; i jeszcze groźniej przedstawiał się upór Szymbora; postanowił więc dać tyle pieniędzy żeby szaławiłę skusić niemi do podróży.
— Jak ci się zdaje, zapytał — wiele wam obojgu potrzebaby na tę drogę?
— A! prawdziwie nie wiem, teraz wszędzie