Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znalazła się chwila, w której Dziadek mógł zaprosić ją do swego pokoju.
— Mąż twój, rzekł podając jej krzesło, daruj mi — jest do zbytku niepoprawnym rozrzutnikiem, ty także lekceważysz grosz, który ci trudno przychodzi. Nie dziwuj mi się, że w pierwszej chwili, podraźniony odmówiłem. Po wyjeździe waszym żal mi się ciebie zrobiło, chcę pomódz do kuracyi, powiedz ile wam pieniędzy na tę nieszczęsną wędrówkę potrzeba.
— Ja... prawdziwie nie wiem — odpowiedziała Justyna. Mój mąż uczuł i wziął do serca wczorajszą Dziadka odmowę, podróży się wyrzeka i jechać nie myśli... ja chyba sama bym musiała...
Dziadek dźwignął ramionami i cofnął się o krok zdziwiony...
— Jak to? chciałby się zastósować do mojej — rady?
— Tak jest Dziaduniu.
— A ciebie samą jednę, chorą z domu wyprawić — to nie może być!
— Zdawało mu się, że to było życzeniem Dziadka, choćby dla samej oszczędności.
— Ale tu idzie o przyzwoitość, o ludzi! o ciebie — przerwał stary... Nie wiedzieć dla czego... porzucić cię nie wypada, nie godzi się — nie można...