Dwie przechadzki po Paryżu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Dwie przechadzki po Paryżu
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
DWIE PRZECHADZKI PO PARYŻU.

I. Po lewym brzegu Sekwany.

Szedłem brzegiem Sekwany, po t. zw. Quai des fleurs. Jedna to z najbardziej malowniczych ulic Paryża, a nawet dzi­wić się trzeba, że żadnego z malarzy paryskich, których prze­cież mieszka tu około 20.000, nie uderzył przepyszny obraz, jaki się stąd roztacza przed oczyma, gdy np. idąc od strony katedry Notre Dame, przystanie się na Quai des fleurs, o jakich 150 kroków od t. zw. tour carrée, która, zwana także la tour de César, stanowi róg średniowiecznego Pałacu Sprawiedliwości. Jako widok, jako pejzaż, jest to arcydzieło w swoim rodzaju, a przypatrując mu się — jak to ja czyniłem w tej chwili — żałuje się, gdy się jest literatem, że się nie jest malarzem.
Jeśli wybrzeże to nazwano Quai des fleurs, to dlatego, ponieważ w pewnych godzinach odbywa się na niem targ kwiatów, jeden z największych w Paryżu. Cały szeroki trotoar, ciągnący się wzdłuż granitowej balustrady bulwaru, bywa wtedy na bardzo znacznej przestrzeni zastawiony tysiącami doniczek z najróżnorodniejszymi kwiatami, krzewami etc., co, jako impresyonistyczna orgia kolorów i woni, stanowi prawdziwą rozkosz dla wzroku. Otyłe i typowe postacie niemłodych prze­kupek, nic niemających wspólnego z poetycznemi »kwiaciarkami« z pism illustrowanych, grają rolę prozaicznego sztafażu na tle tej wspaniałej fantazyi Flory, a to samo trzeba powiedzieć i o kupujących... Po drugiej stronie ulicy, wzdłuż przeciwległego chodnika, ciągnie się przepyszny renesansowy front Pałacu Municypalnego, w głębi zaś, na Quai de l’horloge, pełnej ulicznego ruchu, szarzeje posępny gmach Pałacu Sprawiedliwości. We frontowej ścianie poważnej, kwadratowej wieży, stanowiącej narożnik tej najstarożytniejszej ze wszystkich budowli paryskich, mieści się sławny zegar Walezego, a zegar ten, w wielu miejscach złocony, odcinając się od ciemnego tła poczerniałych murów, pstrzy się nadzwyczaj efektowną plamą na ich tle. Za zegarem, za całym szeregiem okien, wychodzących na Sekwanę, widać dwie okrągłe baszty średniowieczne, zakończone szpiczastymi dachami w formie stożków. Archaiczność tych ponurych baszt, zdobnych jedynie kilkoma niewielkiemi i okratowanemi oknami więziennemi (do dziś dnia znajduje się w nich więzienie de la Conciergerie) stanowi nadzwyczaj oryginalny kontrast z nowoczesnym charakterem poblizkiego krajobrazu: na prawo wije się Sekwana, poprzerzynana szeregiem mostów, pod którymi co chwila przepływają statki parowe, w głębi zaś, po drugiej stronie rzeki, ciągnie się pyszna fasada Louvre’u. Jeszcze dalej zielenią się drzewa Ogrodu Tuilleryjskiego, a z poza nich wyzierają wyższe piętra i dachy domów Rue de Rivoli. Na moście du Châtelet, którego łagodna arkada przecina cały obraz, krzyżuje się mnóstwo omnibusów i dorożek, a wszystko kąpie się w słońcu, w potokach światła i ciepła.
Minąwszy targ kwiatów, skorom się znalazł na Quai de l’horloge, nie omieszkałem się przyjrzeć zegarowi, który, wmurowany za panowania Henryka III Walezego, gdy ten był także królem polskim, tem jest interesujący dla nas, Polaków, że go oprócz burbońskich lilij zdobią także herby Polski i Litwy.
Historya tego zegaru, słusznie uchodzącego za jedną z największych ozdób i osobliwości Paryża, jest następująca. Pierwszym twórcą jego — jak utrzymuje Auguste Vitu — był artysta niemiecki, Henryk de Vicposa, któremu Karol V zlecił wykonanie podobnego czasomierzu. Był to pierwszy zegar w tym rodzaju, jaki widziano w Paryżu. Istnieje podanie, że na uderzenie tego zegaru w d. 24 sierpnia 1572 r. rozpoczęła się rzeź protestantów. Za Henryka III, którego inicyał H widnieje pod herbami Francyi i Polski, rzeźbiarz Germain Pilon nadał zegarowi temu charakter dzieła sztuki w stylu najwytworniejszego renesansu francuskiego. W roku 1852 zostało to arcydzieło zegarmistrzowskiego i ornamentacyjnego kunsztu odrestaurowane przez dwóch znanych architektów, pp. Duc i Dommery, którzy mu przywrócili wygląd pierwotny, ściśle trzymając się rysunków Pilona.
Jest to z pewnością jeden z najpiękniejszych, a bezsprzecznie najoryginalniejszy ze wszystkich zegarów wieżowych. Pod okrągłym daszkiem w formie łuku, na tle niebiesko-turkusowej ściany, gęsto usianej złotemi liliami, widać okrągły cyferblat turkusowego koloru, otoczony misternemi ozdobami architektonicznemi, przeważnie ze złoconego brązu. Całość robi wrażenie pstrej mozajki, złożonej z różnokolorowych marmurów i majolik. Wskazówki, zakończone białymi kwiatami lilii, są złocone; cyfry rzymskie, oznaczające godziny — kolorowane. Z boków, po obu stronach zegaru, widać dwie prześliczne statuetki alegoryczne[1]: jedna wyobraża Siłę, druga — Prawo; pierwsza trzyma w ręku tablicę z napisem łacińskim: Sacra Dei celerare pius regale time jus; druga dzierży wagę i miecz. Powyżej nich, u góry, widać tarczę i koronę królewską: na tarczy, podzielonej na dwie równe połowy, po jednej stronie bielą się lilie Burbonów, po drugiej widać orła i pogoń. Poniżej znajduje się napis łaciński, pióra Passerata: Qui dedit ante duas, triplicem dabit ille coronam. Pod zegarem, na tablicy z czarnego marmuru, czytamy:

Machina quae bis lex tam juste dividit horas
Justitiam servare monet legesque tueri.

Wysłuchawszy, jak na zegarze wybiła godzina dziesiąta, raz jeszcze rzuciłem okiem na herby Francyi i Polski, »ożenione« na jednej tarczy, poczem zwróciłem się w kierunku fontanny świętego Michała, za którą ciągnie się sławny bulmisz t. j. Boulevard Saint Michel. Przechodząc tym wspaniałym bulwarem, będącym główną arteryą w ruchliwym organizmie Quartier Latin, mimowoli przypomniałem sobie lata 1890 i 1891, w ciągu których mieszkałem tutaj, jako student Sorbony i Collège de France, i tak się dałem zaabsorbować tym wspomnieniom, że nie spostrzegłem się nawet, jak minąwszy sławne Café Vachette, w którem niegdyś bywałem stałym gościem, znalazłem się na pięknej Rue des Ecoles, przed żelaznemi sztachetami Collège de France, przy pomniku Claude Bernarda.
Wszedłszy na piękny dziedziniec Kollegium, na którego bocznych ścianach, na długich marmurowych tablicach wyryto nazwiska wszystkich profesorów tej najwyższej instytucyi naukowej francuskiej — w tej liczbie i naszego Mickiewicza — trudno nie pomyśleć o nim, który tędy od roku 1840 do 1844 przechodził po parę razy na tydzień. Jest to dziedzińczyk niewielki, w najszlachetniejszym stylu renesansowym, z marmurową kolumnadą pośrodku, przed którą wznosi się gustowny pomnik założyciela tej świątyni wiedzy. W głębi, za kolumnadą, bieli się jeszcze kilka alegorycznych figur — wszystkie z najcudniejszego alabastru — wszystko zaś, jako całość, oglądane z pod muru Nowej Sorbony (której wspaniały renesansowy gmach ciągnie się po drugiej stronie ulicy), odznacza się taką grecką harmonią linij — zwłaszcza w oświetleniu słonecznem — że malarzowi np. mogdoby posłużyć za przepyszne tło do obrazu w rodzaju Szkoły Ateńskiej Rafaela.
...Ze wszystkich sal wykładowych w Collège de France, dla nas, Polaków, największy urok posiada ta właśnie, w której przed laty wykładał Mickiewicz, a w której obecnie, we wklęsłej, półokrągłej niszy, znajdują się trzy medaliony pamiątkowe, z popiersiami Mickiewicza, Micheleta i Quineta. Przypatrując się im, mimowoli myślałem o tej epoce, kiedy tu rozlegała się wymowa autora Dziadów; kiedy Mickiewicz, w surducie brązowym, w czarnym halsztuku na szyi, ze swoją dużą a już szpakowatą czupryną, stał za tą podłużną i nizką katedrą; kiedy tę niewielką, źle oświetloną salkę zapełniał kwiat inteligencyi francuskiej i polskiej; kiedy w tych ławkach zasiadali tacy ludzie, jak książę Adam Czartoryski, Michelet, Quinet, George Sand, Fr. Chopin (który zawsze po wykładzie odwoził panią Sand do domu w swoim powozie), Juliusz Słowacki, Feliks Wrotnowski (który notował każde słowo profesora); i kiedy te prelekcye poruszały całą opinię paryską i emigracyjną, oburzając jednych, jak OO. Zmartwychwstańców np., zachwycając drugich, np. Micheleta i Quineta. Wnosząc z zewnętrznego widoku tej sali (należącej do najmniejszych w Collège de France) nie trudno przypuścić, że w czasach, kiedy w niej rozlegała się litewsko-emigrancka francuzczyzna Mickiewicza (od której podobno uszy puchły Francuzom), wszystko tu musiało wyglądać tak samo zupełnie, jak obecnie, z tą różnicą, że ci, których profile dzisiaj ogląda się na medalionach, wtedy na tem samem miejscu stawali żywi, w całej aureoli tej wielkości, jaka ich otaczała w oczach natłoczonego audytoryum.
Tymczasem upłynęły lata, a oni spoczęli w mogile. W proch rozsypały się ich ciała, lecz nie zaginął »siew szlachetnych myśli«, które tu głosili z tej katedry; dowodem zaś, że myśli te, nacechowane podniosłym liberalizmem, zapadły w serca następnego pokolenia, są te medaliony, które tu wmurowano przed 25-ciu laty.
Było to dnia 12 kwietnia 1884 roku. Niewielka salka zapełniła się wybranym tłumem weteranów Kolegium, literatów różnych narodowości, członków Akademii i Instytutu, profesorów Sorbony etc. Z Polaków byli obecni: rodzina Adama Mickiewicza, Seweryna Duchińska, Gadon i kilku innych. Zebrano się na uroczystość odsłonięcia medalionów Mickiewicza, Micheleta i Quineta, które, świeżo wmurowane w górnej części niszy, zakrywała ciemna zasłona. Tym, który ją ściągnął w odpowiedniej chwili, był Ernest Renan, godny następca wielkiej trójcy profesorów. Mowa jego, wypowiedziana podczas tej uroczystości, należy do najwspanialszych arcydzieł nowoczesnej wymowy (co można z równą słusznością powiedzieć i o jego mowie na pogrzebie Mickiewicza). »Nous resterons incorrigibles, nous Vous le promettons, illustres Maitres! mówił między innemi, obiecując — imieniem całej generacyi — zawsze wstępować w ślady tych Mistrzów, których pamięć święcono w danej chwili. Słowa podobne, mówione z uniesieniem i dobrą wiarą, musiały czynić wrażenie. To też (jak opowiada korespondent Kłosów, opisujący tę uroczystość) »widok sali był elektryzujący, wrażenia zaś, jakich obecni w niej, a szczególniej ziomkowie Mickiewicza, doznawali, trudne są do oddania słowami«[2].
Z Collège de France ma się bardzo niedaleko do kościoła św. Seweryna. Świątynia ta, jedna z najstarożytniejszych w Paryżu, należąc do najpiękniejszych gotyckich nad Sekwaną, znajduje się przy ulicy św. Seweryna, ukryta wśród brudnych, wązkich i ciemnych uliczek, w otoczeniu starych 6-piętrowych kamienic, zamieszkanych przez ludność — złodziejską. Dlaczego złodzieje paryscy upodobali sobie tę dzielnicę właśnie, powiedzieć nie umiem; co pewna, to, że najwięcej kradzionych rzeczy odnajduje się — przy pomocy policyi — w tych niechlujnych zaułkach w pobliżu kościoła św. Seweryna.
W kościele tym, cieszącym się szczególnymi względami Towiańczyków, znajduje się — w lewej nawie — kopia obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, malowana przez Walentego Wańkowicza, a w dniu 8 grudnia 1841 r. wmurowana z polecenia Mistrza ich, Andrzeja Towiańskiego »w jednej z kaplic za wielkim ołtarzem«.
Tegoż dnia wyszło pierwsze pismo Towiańskiego, w którem »Mistrz«, zwracając się do emigracyi, zapewniał swych braci-wygnańców, iż »przenajświętsza Królowa Korony Polskiej podobała sobie w starożytnej opuszczonej kaplicy, w stronie najmniej okazałej Paryża, i tam w cudownym obrazie wileńskim Ostrobramskim ku ratunkowi ludu swojego pospiesza«. Charakterystyczny w tej mierze jest list Stefana Witwickiego do ks. Edwarda Duńskiego, pisany z Fontainebleau d. 16 czerwca 1842 r., list, w którym między innemi znajduje się taki ustęp: »Mnie bardzo to na sercu, żeby proboszcza St. Severin objaśnić, żeby przez niewiadomość nie szedł z nimi (t. j. Towiańczykami) niejako do spółki; stosunki, jakie Towiański z tym kościołem zawiązał, są rzeczą najniebezpieczniejszą; bez nich np. ani Falkowski, ani drudzy, którzy, jak on, uczęszczali do św. sakramentów, nie wdaliby się w Towiańszczyznę... Dziś proboszcz St. Severin, a przez niego władza kościelna w ogólności, staje się niejako uczestnikiem i współrobotnikiem wszystkiego, co Towiański robi. Niechby proboszcz wiedział aby jedną z tych herezyj, jakie on głosi, a zobaczyliby, jakby się im postawił; czy przyjmowałby np. obraz N. Panny od człowieka, który twierdzi, że N. Panna nie była kobietą i t. p.« Tymczasem, niezależnie od tego oburzenia w stronnictwie katolików emigracyjnych, Towiańczycy, z Mickiewiczem na czele, modlili się w kościele St. Severin, a klęcząc przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, zapominali w swej mistycznej ekstazie, że ten »cudowny« obraz jest kopią tylko, nie oryginałem[3].
W roku 1866 odrestaurowano i przerobiono część kościoła św. Seweryna, tę właśnie, która się znajduje za wielkim ołtarzem. Stąd poszło, że musiano poruszyć płótno Wańkowicza, co pewno równało się wielkiej przykrości dla Towiańczyków. Jakoż umieszczono je w ścianie jednej z bocznych naw. Niestety, część świątyni, gdzie się obecnie znajduje rzeczony obraz, jest tak ciemną, że chciałoby się tu widzieć przynajmniej lampę niegasnącą, której słaby płomyk oświetlałby te zbolałe rysy »Panny świętej, co jasnej broni Częstochowy i w Ostrej świeci bramie«. Z drugiej strony, kto wie, czy nie dobrze się stało, że się to malowidło ogląda w takim mroku: może oglądane w jasnej kaplicy, w świetle promieni słonecznych, zabarwionych przez różnokolorowe szyby, nie czyniłoby tak głębokiego wrażenia, jak teraz, w tej mrocznej nawie, w której wyłaniając się z cienia, ma w sobie coś dziwnie tajemniczego, a przytem, jeśli mu się przypatrywać z pewnego punktu, czyni takie wrażenie, jak gdyby było przesłonięte krepą (jak ów przepiękny Chrystus w katedrze na Wawelu, tak świetnie przeniesiony na płótno przez Wyczółkowskiego). Pod obrazem znajduje się napis: O Pani, ku ratunkowi naszemu pospiesz się! w górze zaś, pośrodku gotyckiego ostrołuku, widać dwie tarcze z herbami Polski i Litwy. Samo płótno zajmuje środkową część pięknego dębowego tryptyku w stylu gotyckim. Dokoła, na kamiennych ścianach, widać mnóstwo marmurowych tabliczek z napisami: są to vota i podziękowania różnych osób — Polaków i Francuzów — które doznały opieki i łaski tej litewskiej Bogarodzicy.
Z kościoła św. Seweryna, w którym podobno do dziś dnia modli się co niedziela wielu Polaków, udałem się w kierunku Panteonu, ale jeżelim się udał w tamtą stronę, to dlatego wyłącznie, żeby raz jeszcze przyjrzeć się zewnętrznemu frontonowi gmachu Biblioteki Św. Genowefy. Po Bibliothèque nationale jest to największa z bibliotek paryskich, gmach zaś, w którym się mieści, tem jest ciekawy, że na jego ścianach, zamiast ozdób architektonicznych, znajduje się szereg ogromnych tablic, na których wykuto nazwiska wszystkich największych poetów i uczonych całego cywilizowanego świata, począwszy od Homora i Hezyoda, a skończywszy na nowoczesnych poetach i filozofach francuskich. Byłem ciekawy, czy też tu znajdę jakie nazwiska polskie. Znalazłem dwa: Konarskiego i Naruszewicza. Tylko dwa! Odczytując je, nie mogłem zrozumieć, dlaczego, skoro pamiętano o Naruszewiczu i Konarskim, zapomniano o Koperniku, o Kochanowskim, o Sarhiewskim, o Mickiewiczu, o Śniadeckich. Bądź co bądź, trzeba być zadowolonym i z tego co jest...
Nie zawsze jest to dobra zasada i dlatego nie trzymał się jej nigdy Hotel Lambert, odkąd w nim, od r. 1843 począwszy, zamieszkiwał książę Adam Czartoryski.
Jest to starodawny pałac arystokratyczny. Wzniesiony w r. 1640 według planów słynnego królewskiego architekta Le Veau, dla pierwszego prezydenta parlamentu francuskiego za Ludwika XIV, Nicolas Lambert di Thorini (stąd nazwa jego Hotel Lambert ), aż po dziś dzień uchodzi za jedno z arcydzieł architektury XVII wieku: nie pod względem zewnętrznym, gdyż na zewnątrz jest dosyć skromny i nieokazały, ale jako wnętrze, jako wspaniałe salony. Jako taki, jest ciekawy nietylko dla nas, ale i dla Francuzów, dla których nadto przedstawia interes jeszcze, jako dawne mieszkanie Woltera. Nas interesuje przedewszystkiem, jako arka przymierza — jeśli się tak wyrazić wolno — pierwszej t. z. starej emigracyi, jako stała siedziba emigracyjna Adama i Władysława Czartoryskich.
Poszedłem obejrzeć ten pałac, a idąc ku niemu, myślałem o doniosłej roli politycznej, jaką Hotel Lambert odegrywał aż do roku 1864. Możnaby całe wielotomowe dzieło historyczno­‑dyplomatyczne napisać na ten temat... To bowiem, co o Hotelu Lambert pisze St. Koźmian w swojej Rzeczy o roku 1863, jest zaledwie jednym rozdziałem z tej nienapisanej książki. Było dwóch łudzi, którzy mogli napisać historyę Hotelu Lambert, a nawet nosili się z myślą napisania czegoś w tym rodzaju; to Waleryan Kalinka w epoce Wiadomości polskich, kiedy marzył o napisaniu Historyi emigracyi (nad którą w tej chwili pracuje Ludomir Gadon), i Bronisław Zaleski, autor niedokończonego a zamierzonego w wielkim stylu Żywota Adama Czartoryskiego. Niestety, Kalinka poniechał swego pierwotnego zamiaru, a Bronisław Zaleski umarł przedwcześnie... Był jeszcze jeden człowiek, któryby taką Historyę Hotelu Lambert mógł napisać tak, jakby na to zasługiwała: to Julian Klaczko. Niechby ją był nawet napisał po francusku... Tak, jak Klaczko mógłby napisać podobne étude de diplomatie contemporaine, już go nikt nie napisze nigdy, choćby dlatego tylko, że znakomity autor Wieczorów florenckich sam był magna pars w dziejach tego pałacu...
Minąwszy żelazny Pont de la tournelle, skąd roztacza się jeden z najwspanialszych widoków na Sekwanę i tylną część katedry Notre Dame, nie spostrzegłem się nawet, gdy się znalazłem na wyspie św. Ludwika, na ulicy Saint-Louis-en-l’Ile, przed poważną bramą Hotelu Lambert, z której wychodził właśnie p. Józef Korzeniowski[4]. Dowiedziawszy się, że przyszedłem obejrzeć tę emigracyjną siedzibę Czartoryskich, był tyle łaskaw, że odrazu sam ofiarował mi się na cicerone ’a. Zaczęliśmy od dziedzińca, który, z ładną fontanną pośrodku, odznacza się pewną arystokratyczną powagą, a w tej powadze jest coś, czego np. z pewnością nie posiada pałac Rotschilda. Tą samą właściwością odznacza się również i frontowa fasada pałacu, co sprawia, że pałac ten, acz skromny, należy do najbardziej stylowych gmachów w Paryżu, przyczem, jako taki, figuruje we wszystkich klasycznych wzorach architektury. W górnej części »hotelu«, nad kolosalnemi oknami głównej klatki wchodowej, zwisa tarcza, a na niej widnieją trzy nazwiska: Le Brun, Le Sueur, Le Veau. Są to nazwiska artystów, których prace zdobią wnętrze tych poważnych murów. Miałem je zobaczyć za chwilę. Tymczasem weszliśmy na olbrzymie schody. Schody te, do niedawna jeszcze, bo przed założeniem Muzeum Czartoryskich w Krakowie, były galeryą obrazów; obecnie są tylko wspaniałym przedsionkiem. Wyobrażam sobie, jak musiały być piękne podówczas, skoro i teraz jeszcze, choć ogołocone z arcydzieł starych mistrzów włoskich i francuskich, imponują jakąś dziwną okazałością, czemś, co się określić nie da, choć mimowoli narzuca się każdemu zwiedzającemu ten książęcy przybytek. Tem czemś są między innemi także i wspomnienia dawnych mieszkańców Hotelu Lambert, którzy tędy chadzali przed laty... Albowiem patrząc na te schody, nie trudno sobie wyobrazić na nich Voltaire’a, idącego razem z piękną margrabiną du Châtelet, u której tu mieszkał przez czas dłuższy; a prócz autora Alzyry i Kandyda widzi się tu zgrzybiałą postać księcia Adama Czartoryskiego, jak wchodzi po tych kamiennych stopniach, wsparty na ramionach swych synów, Władysława i Witolda. Jednocześnie myśli się także o jenerale Wł. Zamoyskim, który tu bywał częściej, niż ktokolwiek inny, tudzież o całem stronnictwie Trzeciego Maja, które księcia Adama Czartoryskiego uważało za swego moralnego i politycznego wodza i przewodnika. Kiedy nadeszła Wielkanoc, pól emigracyi ciągnęło temi schodami na Święcone do księstwa, a bywali na tem Swięconem, i Mickiewicz, i Słowacki, i Chopin, po latach zaś, kiedy ci zmarli, zastąpili ich młodsi, Kalinka, Klaczko, Br. Zaleski, Leon Kapliński, Zofia Węgierska i w. i. A dziś? Dziś spokój panuje na tych schodach, a cisza ich, równająca się pewnej obumarłości, od czasu śmierci ks. Władysława Czartoryskiego zakłócaną bywa niezmiernie rzadko... Poruszając właśnie ten temat, znaleźliśmy się wśród apartamentów książęcych, o których wystarczy, gdy powiem, ze są przepyszne. Przechodząc tymi ogromnymi salonami, nie wie się, na co patrzeć pierwej: czy na sufity, malowane przez Le Sueura lub Le Bruna, czy na wspaniałe portrety familijne Czartoryskich i Działyńskich, wiszące na ścianach (zwłaszcza kilka portretów księcia Adama Czartoryskiego jest nadzwyczajnych), czy na drogocenne sprzęty, stylowe meble, atlasowe obicia ścian etc., etc. Minąwszy kilkanaście komnat, ujrzeliśmy sie w wielkiej sali balowej t. z. Sali Herkulesa, która jest arcydziełem stylu XVII wieku. Salą Herkulesa nazywa się dlatego, ponieważ freski Le Bruna, którymi jest ozdobiona, wyobrażają bohaterskie czyny legendowego małżonka Dejaniry. Piękniejszych salonów nie widzi się ani w Louvrze, ani w Wersalu. Powiadają, że sala ta jest największem arcydziełem Le Bruna. Z okien jej roztacza się śliczny widok na Sekwanę i okoliczne guais. Oglądając wszystko, co Hotel Lambert posiada ciekawego — a jest tego mnóstwo — nie omieszkaliśmy też obejrzeć pokoju Yoltaire’a, który w ostatnich czasach był pracownią hr. Działyńskiego. W tym pokoiku, a raczej w tem mieszkanku, złożonem z dwóch niewielkich pokoików, pisał Voltaire swoje studya o Newtonie, a w przerwach między jednym rozdziałem i drugim romansował z piękną i uczoną margrabiną du Chatelet, którą Fryderyk W. nazywał Venus-Newton. Z kolei zeszliśmy do ogrodu pałacowego, zajmującego narożnik dwóch ulic, poczem, podziękowawszy dystyngowanemu kamerdynerowi, który nas oprowadzał po pałacu, wyszliśmy na ulicę, zmierzając w stronę Quai d’Orleans ku Bibliotece polskiej[5].

2. Po prawym brzegu.

Było to w niedzielę, rano, przed godziną 10‑tą, d. 20 września 1896 roku. Siedziałem w moim pokoju, w hotelu de Vile de France, i czytałem dzieło o pieczęciach p. Lecoy de la Marche. Z książki tej, opatrzonej mnóstwem prześlicznych rycin, dowiedziałem się między innemi, iż w paryskiem Musée publique des archives nationales znajduje się pieczęć państwowa polska z XV wieku, z czasów panowania Władysława Warneńczyka, i że ze wszystkich pieczęci, jakie rzeczone muzeum posiada z danej epoki, ta jest najpiękniejsza, najartystyczniejsza. Opisując ją, p. Lecoy de la Marche nie tai swego zdziwienia z tego powodu, zdziwienia, że królowie polscy, którzy — w jego przekonaniu — w XV wieku musieli być prawie barbarzyńcami, więcej dbali o artystyczne piękno swych pieczęci królewskich, aniżeli inni królowie europejscy, nie wyłączając francuskich i angielskich. »Na tej dwunasto­‑centymetrowej przestrzeni — pisze wspomniany autor — niema ani jednego pustego miejsca: rylec pracował nawet w najmniejszych kącikach. Jestem pewien, że niktby się nie spodziewał znaleźć dzieła takiej cierpliwości i talentu, jakiem jest to właśnie, w głębi kraju tak oddalonego, kraju, który w XV wieku jeszcze był blizkim barbarzyństwa (rencontrer une oeuvre de patience et d’ingéniosité, comme celle-là, au fond d’un pays ainsi reculé et qui, au XV siècle, confinait encore a la barbarie). Przypuszczam, że będzie to najstarsza z pamiątek polskich paryskich[6]. Tymczasem, choć mię bardzo interesowały wywody p. Lecoy de la Marche, który na str. 157 swego dzieła podaje wierną reprodukcję tej pięknej pieczęci (istotnie bardzo pięknej), musiałem zamknąć książkę, bo wybiła godzina 10‑ta, a o wpół do 11‑ej chciałem być w kościele de l'Assomption. Jest to godzina bowiem, o której tam rozpoczyna się nabożeństwo polskie, a nabożeństwa tego — mojem zdaniem — nie powinno się, będąc w Paryżu, opuszczać. Zgodnie z tem przekonaniem, wyszedłem na ulicę. Po chwili znalazłem się na Wielkich Bulwarach, minąłem Plac Opery, Grand Hôtel, aż w końcu po przez pożółkłe liście drzew, ciągnących się wzdłuż szerokich trotoarów, i po przez tłum omnibusów, karet, dorożek, wozów, przechodniów etc., etc. ujrzałem klasyczną kolumnadę kościoła św. Magdaleny, której heleński spokój stanowi efektowny kontrast z gorączkowym ruchem ulicznym dookoła.
Kiedy się chodzi po Paryżu z myślą o tutejszych pamiątkach polskich, to mimowoli, kiedy się przechodzi koło kościoła św. Magdaleny, myśli się o dwóch wielkich pogrzebach, które w swoim czasie wyruszały z pod tej kolumnady, o dwóch trumnach, które były wystawione w tej świątyni, a z których jedna w r. 1849 zawierała śmiertelne szczątki Chopina, druga zaś, w r. 1856, kryła zwłoki Mickiewicza, przywiezione z Konstantynopola.
Jakże uroczystą i wzruszającą musiała być ta chwila w dniu 30 października 1849 r., kiedy pośrodku tego kościoła, pod wspaniałem mauzoleum, otoczona wybranym tłumem wielkiego i artystycznego świata Paryża, tłumem, który stanowiło 3000 osób, stała trumna Chopina, a orkiestra i chór Konserwatoryum paryskiego, umieszczone w półokrągłej niszy za wielkim ołtarzem, rozbrzmiewały niebiańskimi dźwiękami Mozartowskiego Requiem, kiedy taż sama orkiestra grała Chopinowskiego Marsza żałobnego, kiedy takie śpiewaczki, jak Vardot­‑Garcia i Castellan, i tacy śpiewacy, jak Lablache i Dupont, ukryci za czarną kotarą, śpiewali Solo, i kiedy, podczas nabożeństwa, Lefébure­‑Vely grał na organach dwa smętne preludya Chopina... Cóż za nastrój musiał wtedy panować w tym kościele, przy takiej muzyce, wobec tej trumny![7]
Niemniej podniosłego wrażenia musiał dostarczyć pamiętny poniedziałek d. 21 Stycznia 1856 r., gdy tu, w pośrodku świątyni, stała trumna ze śmiertelnymi szczątkami wie szcza Dziadów. »Nabożeństwo w kościele św. Magdaleny — pisały Wiadomości polskie — rozpoczęło się przed 11‑tą, skończyło się nieco po południu. Wielka trumna skrzyniasta, pokrywająca dwie inne, drewnianą i cynkową, zbyt ciężka do postawienia na katafalku, stała niżej, przed nim, również, jak on, otoczona światłem rzęsistem. Niemal wszyscy Polacy, znajdujący się w Paryżu, pospieszyli oddać ostatni hołd zmarłemu; znajdowało się przytem wielu cudzoziemców, przyjaciół i wielbicieli jego; kościół był pełen«. Pod wrażeniem tego pogrzebu, obecny na nim Zygmunt Krasiński napisał wspaniały list do Sołtana...
Z wyobraźnią, wypełnioną owymi dwoma pogrzebami dwóch największych geniuszów polskich XIX stulecia, minąłem wspaniałe sztachety żelazne, które otaczają kościół św. Magdaleny, a ponieważ miałem jeszcze chwilę czasu, więc wstąpiłem na słynny targ kwiatów, ciągnący się wzdłuż lewej kolumnady kościoła. Jest to niezawodnie jedna z najpiękniejszych rzeczy w Paryżu: te szare kolumny, wystrzelające nad istną orgią róż, chryzantem, fijołków, narcyzów, kamelij, etc. etc., to istotnie wymarzony temat dla malarzy, temat, który wyzyskał Pankiewicz w swoim obrazie, jakkolwiek go może wyzyskał niedostatecznie...
Na to bowiem, aby go w całej sile przenieść na płótno, trzeba być co najmniej takim kolorystą pędzla, jakim był np. Słowacki, gdy chodziło o koloryt słowa. A propos Słowackiego, to i o nim myśli się także, gdy się przechodzi przez ten arcykolorystyczny targ kwiatów: przypomina się ów ranek d. 15 czerwca 1841 r., kiedy to autor Beniowskiego szedł o godz. 5‑ej rano na pojedynek z Ropelewskim. Oto ustęp z listu do pani Bobrowej, zawierający opis tej dramatycznej chwili w życiu poety: »Przechodząc koło kościoła Magdaleny, przez targ kwiatów, kupiłem za grosz różę, abym ją przez ten ranek w ręku trzymał i mógł potem zwiędłą posłać... Komu? Pani to odgadniesz. Idąc dalej, zaszedłem do kościoła Assomption, i tam właśnie trafiłem, że ksiądz, kończący msze, żegnał; schyliłem pokornie przed błogosławieństwem głowę — i wyszedłem. Pani nie wiesz, co to jest iść samotnie, bez przyjaciela, z różą w ręku, przez cały Paryż, niepożegnanemu przez nikogo, w tej pewności, że nikt nie drży o życie hazardowane i może żałować nie będzie?...«
Myśląc o tej chwili w życiu Juliusza, poszedłem tą samą drogą, którą on musiał iść w ów pamiętny ranek, mianowicie: przeszedłszy przed frontonem kościoła św. Magdaleny, zapuściłem się w nieszeroką ulicę St. Honoré. Wszedłszy w nią, po przejściu kilkudziesięciu kroków zaledwie, ujrzałem nieopodal, przy prawym trotoarze, poczerniałe mury i kopułę kościoła de l’Assomption, tego samego, do którego wstępował Słowacki. Po chwili znalazłem się za żelaznemi sztachetami, na niewielkim dziedzińcu przed kościołem, przed niewielką poczerniałą kolumnadą, stanowiącą ładny renesansowy fronton tego »kościoła polskiego«. Że ta nazwa kościoła polskiego — choć wogóle jest to kościół francuski — słusznie mu się należy, przynajmniej w pewnych godzinach, mianowicie między godziną wpół do 11‑tej a południem każdej niedzieli, o tem przekonałem się zaraz przy wejściu: od chwili bowiem, gdy się minęło sztachety, ma się wrażenie, że się jest w Polsce, nie W Paryżu. Na schodach, pod jedną z kolumn stoi żebrak, który żebrze po polsku, a jest... emigrantem. Na dziedzińcu, gdym wszedł, stała grupa złożona z kilku panów i pań, a wszyscy rozmawiali po polsku. Była między nimi i Seweryna Duchińska...
Co się tyczy samego kościoła, to jest on niezbyt wielki, raczej mały, okrągły, z górnem światłem, wpadającem przez kilka okien w koronie kopuły. Naprzeciw drzwi wchodowych, za dwoma szerokimi rzędami ławek i krzeseł, znajduje się wielki ołtarz w stylu renesansowym, poważny, acz nie bogaty; po bokach, z obu stron, widać dwa skromne ołtarze; na gładkich ścianach wisi kilka obrazów, kilka kandelabrów, nieco wotów; w jednem miejscu, w blizkiem sąsiedztwie wejścia, stoi zwykły drewniany konfesyonał: i to jest wszystko. Żeby nie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, widny w ołtarzu po prawej stronie, możnaby na pierwszy rzut oka, wszedłszy do tego kościoła, nie przypuszczać, że to jest kościół polski.
Lecz na tem skromnem i niepozornem tle, widzi się obraz, który, jako temat, mógłby Matejkę, a zwłaszcza Grottgera, na tchnąć do prawdziwego arcydzieła w rodzaju Nieszporów; z cyklu Warszawy, a nawet w rodzaju Kazania Skargi ! Bo iluż to naszych wielkich ludzi modliło się w tym kościele! Wszak tutaj, pod tą kopułą, przed tym ołtarzem, słuchali mszy św. i kazań polskich: Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, książę Adam Czartoryski, Lelewel, Niemcewicz, Kniaziewicz i tylu, tylu innych aż do Kalinki i Klaczki! Nie należy zapominać, że od 65‑ciu lat kościół ten co niedziela gromadził w swoich murach znaczną część całego wychodztwa, które, powaśnione i podzielone na stronnictwa, tutaj, przed majestatem Bożym, biło się w piersi, mówiąc: Mea culpa, mea maxima culpa! Tutaj, w tym kościele, odbywały się uroczyste nabożeństwa, któremi Towarzystwo historyczno­‑literackie poprzedzało swe doroczne zgromadzenia... Kiedy się pamięta o tem wszystkiem, z podwójnem wzruszeniem przekracza się próg tej świątyni, z podwójnem wzruszeniem rozgląda się po tych ścianach, wśród których tak niedawno jeszcze modlili się oni...
Dzisiaj, po latach, żadnego z nich nie stało: wymarli jedni po drugich. »Przeszłość ich zagarnęła, nikt ich nie wydrze przeszłości«. Spoczywają na tutejszych cmentarzach, na Montmartre, na Père Lachaise, albo na małym cmentarzyku w Montmorency, a tymczasem w tym kościele Zmartwychwstania wciąż odbywają się, jak dawniej, polskie nabożeństwa, choć garstka tych, co się tu modlą teraz, nie jest ani tak liczną, ani tak niepospolitą, jak owa z przed pół wieku... Mimo to nastrój, panujący tu w każde święto przed południem, jest szczerze polski i niepowszedni.
Tej niedzieli, skorom wszedł do kościoła, ksiądz stał już przed ołtarzem. Zaczęła się msza. Nie było więcej, niż jakieś 30 osób. Po lewej stronie, nieopodal przedsionka, ujrzałem kilka sióstr z Domu św. Kazimierza, których białe czepce dziwnie pięknie wyglądały wśród szarych sukienek wychowanie tego zakładu: otaczały zwykłe fisharmonium, przy którem — obrócona profilem — siedziała Matka przełożona Siwicka (która, przyjeżdżając tu omnibusem co niedzielę ze swemi wychowankami z ulicy Chevaleret, zawsze pełni obowiązki organisty). Jest to śliczny obrazek w stylu Grottgerowskim, pełen jakiegoś niewypowiedzianego sentymentu. Dziwię się nawet, że tylu malarzy­#8209;Polaków mieszka w Paryżu, a żaden nie wymalował tej idealnej grupy, która obok całego modernizmu i realizmu ma w sobie coś z Fra Angelica i prerafaelitów. Ta Siostra bowiem, w białym czepcu o szerokich skrzydłach, o niezmiernie delikatnych i uduchowionych rysach twarzy, z wzniesionemi oczyma, śpiewająca i grająca na organkach, w otoczeniu tych sierot i Sióstr, które, z nutami w ręku, śpiewają na chwałę Bogu: to temat do obrazu, jakby stworzony dla malarza, któremu spać nie daje współczesne malarstwo angielskie... Wyobrażam sobie, jakby podobny temat można wyzyskać w stylu Burne Jonesa, Niestety, malarze­‑Polacy, mieszkający nad Sekwaną, nie bywają na nabożeństwach polskich w kościele l’Assomption. Wielu nie wie nawet (jakem się o tem przekonał osobiście), że się odbywają podobne nabożeństwa.
Tymczasem msza odbywała się w dalszym ciągu... Gdy się skończyła, odśpiewano znany hymn: Święty Boże, Święty mocny! Pieśń ta, ongi śpiewana przez rycerstwo, słyszana w Paryżu, a śpiewana przez dziatwę polską, przez małe dziewczynki­‑sieroty, przyprawia o niekłamane rozrzewnienie. Dziwny kontrast! Dawniej rozbrzmiewał hymn ten na polach bitew, śpiewany przez skrzydlatych husarzy, a teraz śpiewają go dzieci, sieroty!
Po pieśni tej, odśpiewanej bez zarzutu (każdej niedzieli śpiewaną bywa inna pieśń religijna polska), przyszła kolej na kazanie. Wygłosił je od ołtarza, nie wchodząc na ambonę, ksiądz Witkowski, przełożony Misyi polskiej w Paryżu.
Skoro mowa o kazaniu polskiem nad Sekwaną, mimowoli przychodzą na myśl słynne kazania księdza Hieronima Kajsiewicza, jakie ten emigracyjny Skarga miewał w r. 1842 i 1843 w tutejszym kościele św. Rocha, w kaplicy Męki Pańskiej, a które, o ile porywały jednych, o tyle oburzały drugich; bo wielki ten, choć młody kaznodzieja, zamiast pochlebiać, karcił, zamiast wygłaszać popularne hasła, prawił gorzkie prawdy. Pięknie pisze o kazaniach tych prof. St. Tarnowski: »Bo z kim to miał się młody ksiądz spotkać i zmierzyć? Ze zbiorem słuchaczów, częścią niewiernych, częścią niechętnych Kościołowi, częścią niechętnych i niedowierzających jemu samemu, jego powołanie uważających za fałsz i hipokryzyę, jego kapłaństwo za środek intrygi lub ambicyi. I z czem przed nimi stawał? Ze słodkiem i głaszczącem słowem użalenia i pociechy, pochwały i nadziei? Nie! on inaczej i głębiej rozumiał swój obowiązek kapłański i obywatelski, i wiedział, że kiedy go Bóg na ambonie postawił, to nie po to, by prawdę cukrować i obwijać w bawełnę; więc szedł z postanowieniem, by ją powiedzieć całą, szczerą, nagą niech boli, jako chce, by nie darować słuchaczom żadnego wyrzutu, żadnego upokorzenia. Ludziom cierpiącym, nieszczęśliwym, bez tego dość upokorzonym i poniewieranym — co za przykrość, co za gorycz dla niego! A z drugiej strony znów: karcić i gromić Polaków — w jakiej chwili! W tej samej, kiedy Mickiewicz uczył ich, że w nich i przez nich zbawienie świata, kiedy Krasiński prawie się zabierał do pisania Przedświtu, ludziom, upojonym tą wielkością, rozmarzonym tą pięknością, kołysanym tą słodką nadzieją, którą im głoszono, powiedzieć, że są występni i grzeszni, i własnego zbawienia, dusz czy sprawy, niepewni, nie dopiero, żeby mieli zbawiać innych, co za przepaść, co za rozdźwięk między myślami tych słuchaczy, a słowem, które na nich spaść miało z ambony! Gdyby ks. Kajsiewicz nie był w życiu swojem zrobił nic innego, tylko to jedno, że Polsce »dymem kadzideł obwianej i wonią poklasków« śmiał powiedzieć gorzkie prawdy, byłby tem jednem dał dowód największej odwagi i zdobył sobie tytuł do obywatelskiej korony«[8].
Po obejrzeniu kościoła St. Roche, który oczywiście zwiedza się z myślą o Kajsiewiczu i jego Kazaniach przygodnych, udałem się na Place Vendome popatrzeć na dom pod nr. 12, dom, a ra czej miejsce, gdzie d. 17 października 1849 roku, między 3‑cią a 4‑tą rano, wyzionął ducha Fryderyk Chopin. Dom ten już nie istnieje, a raczej istnieje przebudowany. Nadmienić winienem, że ostatnimi czasy — dzięki inicyatywie Lucyana Rydla — powstała myśl umieszczenia na fasadzie domu tego tablicy pamiątkowej dla Chopina. Tablicę ofiarował znany artysta­‑rzeźbiarz, Cypryan Godebski, medalion zaś, z prześlicznym profilem twórcy Nokturnów, wykonał bezinteresownie p. Trojanowski[9].
Z placu Vendome udałem się na Rue de Rivoli, gdyż tamtędy przechodzi omnibus, jadący w kierunku kościoła St. Philippe du Roule. Chodziło mi o dostanie się na Rue de Pontieu, albowiem zdawało mi się, że po obejrzeniu domu, gdzie umarł Chopin, najbardziej zajmującą rzeczą może być tylko dom, w którym przeżył swe ostatnie lata i skonał Juliusz Słowacki. A dom ten znajduje się właśnie przy Rue de Pontieu pod numerem&bnsp;34.
Słowacki i Chopin! Są oni w poezyi polskiej jakby Dioskurami, a dziwny przypadek sprawił, że te dwa wielkie a tak pokrewne sobie duchy artystyczne, nietylko żyli w tym samym czasie, będąc synami tego samego narodu, ale co szczególniejsza, iż żyli jednakową liczbę lat, obaj nie przekroczywszy czterdziestki, i że obaj, prawie równocześnie przyszedłszy na świat, w jednym i tym samym roku rozstali się z tym światem. Urodzony d. 23 kwietnia 1809 roku, Słowacki był nie o cały rok zaledwie starszy od Chopina, urodzonego d. 22 lutego 1810 r. Słowacki umarł d. 3 kwietnia 1849 r., Chopin zaś przeżył go tylko o pół roku zaledwie, wyzionąwszy ducha w nocy z dnia 16 na 17 października tegoż roku 1849. Obaj umarli z suchot, będąc suchotnikami przez całe życie, obaj zmarli w stanie bezżennym, jako starzy kawalerowie, obaj zmarli w Paryżu, jako emigranci, obaj zostali pochowani na paryskich cmentarzach, skąd obaj w tych czasach mają być — staraniem młodzieży sprowadzeni do kraju, do Krakowa, na Wawel, by tam spocząć obok Mickiewicza, w najbliższem sąsiedztwie grobów królewskich, Kościuszki i księcia Józefa[10]. Zjawiwszy się jednocześnie, niby dwie świetne gwiazdy, na firmamencie polskiej poezyi (Chopin bowiem, choć się wypowiadał w muzyce, tak samo należy do poezyi, jak Mickiewicz i Słowacki), nietylko byli z powierzchowności do siebie podobni, ale mieli nawet życia podobne. W roku 1830 nietylko obaj przebywali w Warszawie, ale gdy w tym czasie obaj opuścili kraj, by już go nigdy nie ujrzeć, by przez resztę życia »deptać obcych ludzi łany«, to stało się to w ciągu jednego półrocza: Chopin wyjechał z Warszawy w listopadzie roku 1830, Słowacki zaś opuścił tenże mazowiecki gród w marcu roku 1831. Chopin jechał na Wrocław i Drezno, i Słowacki również, a we Wrocławiu stali nawet w tym samym hotelu. W końcu roku 1831 znaleźli się obaj »na paryskim bruku«, ażeby tu osiąść na stałe, by tu przeżyć cala drugą połowę swego niedługiego życia, by tu wśród burzliwej atmosfery emigracyjnej, wśród nieustannych »zapóźnych żalów, potępieńczych swarów« stworzyć swe najcelniejsze dzieła, by tu tęsknić za krajem, smucić się, kochać, i to kochać się w jednej i tej samej kobiecie, którą była panna Marya Wodzińska, a którą obaj, nie mogąc poślubić jej (choć obaj nosili się z myślą o tem), unieśmiertelnili w końcu: Chopin swym rzewnym Walcem F‑moll i piosnką Gdybym ja była słoneczkiem na niebie; Słowacki swym poematem W Szwajcaryi i kilkoma wierszami lirycznymi, jak Stokrotki i Rozłączenie. Co także podkreślić należy, to, iż obaj kochali się w niej prawie równocześnie, bo pomiędzy rokiem 1835 a 1837, poczem Chopin znalazł swoją Egeryę w osobie pani Sand, Słowacki zaś zakochał się nieszczęśliwie w pani Bobrowej. Na obu wpłynęły miłości te rozstrajająco... Poza tem byli nawet z powierzchowności podobni do siebie: obaj wątli, niewielkiego wzrostu, i jeden i drugi zwracali niesłychaną uwagę na strój, ubierając się z wyszukaną elegancyą. Słowacki, zdając sobie sprawę z tego fizycznego podobieństwa do Chopina, pisał raz wyraźnie o tem do matki: »Mówią ludzie, że Chopin do mnie jak dwie krople wody podobny«. Chopin zaś, który, jako należący do innej koteryi, mianowicie do Mickiewiczowskiej, nie lubił Słowackiego, był doń uprzedzony niechętnie, nie lubił także, by mu wspominano o tem jego podobieństwie do autora Kordyana. Słowacki nie lubił go także, a choć w nim uznawał pierwszorzędny talent muzyczny, to jednak do osoby Chopina, choć się z nim spotykał w niejednym domu polskim, również nie był bez uprzedzeń... Mimo to, jako artyści, mieli wiele cech wspólnych, a przedewszystkiem czysto słowiańską rzewność i tęskność, które owiewają zarówno całą poezyę Słowackiego, jak i całą muzykę Chopina. Stąd zachodząca między nimi Wahlverwandschaft, która sprawia, że Słowacki jest tem samem w poezyi, czem Chopin na zawsze pozostanie w muzyce, że jeżeli Chopinowi słusznie przystoi tytuł »Ariela muzyki«, to do Słowackiego najlepiej przypada nazwa »Ariela poezyi«. Nadto mieli to z sobą wspólnego, że obaj znacznie wyprzedzili swoją epokę, że obaj wnieśli, jeden do muzyki, drugi do poezyi, całkiem nowe pierwiastki, że jak Słowacki w wielu swoich utworach wyprzedził dzisiejsze poetyckie kierunki, reprezentowane przez Maeterlincka, Verlaine’a, Rambaud, Nietschego i Przybyszewskiego, tak Chopin wprowadził do muzyki wiele z tego, np. posługiwanie się dysonansami, co dziś świat przypisuje Wagnerowi i jego szkole. Dziś, w pięćdziesiątą rocznicę śmierci, obaj są słusznie oceniani przez wszystkich, a choć sława ich obecnie większą jest bez porównania, niż była przed półwiekiem, to jednak nie znaczy to wcale, by już skończyła się jej ewolucya. Owszem, jak sława Chopina rośnie z dniem każdym, tak i dla Słowackiego przyjdzie czas, gdzie go naród postawi na takich wyżynach, na jakich go w tej chwili jeszcze się krytyka postawić waha. Lecz przyjdzie czas...[11]
Tymczasem siedząc na imperial ’u paryskiego omnibusu, z myślą zajętą Słowackim i Chopinem, minąłem ulicę Pentièvre, a ponieważ przy ulicy tej, w domu pod nr. 22, do niedawna jeszcze należącym do Branickich (obecnie zwalonym i zastąpionym innym nowym) umarł późnym wieczorem d. 23 lutego 1858 roku Zygmunt Krasiński, więc mimowoli, kiedy omnibus zatrzymał się na placu przed kolumnadą kościoła Saint Philippe du Roule, nie mogłem nie myśleć i o autorze Irydyona, a głównie o jego ostatniej chorobie, podczas której pani Krasińska informowała w przedpokoju naprzykrzającą się Delfinę Potocką o stanie zdrowia twórcy Przedświtu...
Kościół świętego Filipa du Roule ma wiele podobieństwa z warszawskim kościołem Wizytek: nie pod względem zewnętrznego wyglądu, gdyż w tym razie wspomniany kościół warszawski — jeden z najpiękniejszych w Warszawie — ma niezaprzeczoną wyższość nad wspomnianym paryskim, bardzo skromnym od frontu, ale pod względem atmosfery, która w nim panuje najczęściej:jest to kościół arystokratyczny par excellence.Położony w najbardziej arystokratycznej dzielnicy Paryża, jest on parafią znacznej większości tutejszego high life ’u, a jako taki słynie ze swych bogatych ślubów i pogrzebów; poza tem nie należy do ciekawych. Oto, co o nim pisze jeden Francuz: St. Philippe du Houle a vraiment du bonheur d’habiter un quartier aristocratique où la religion est a la mode; c’est à sa station que l’église doit de voir de belles céremonies et de beaux mariages, car, par elle méme, elle ne merite guère l’empressement qu’on lui temoigne; a voir quelques peintures de Chasseriau et de Degeorge, mais c’est tout« Polak przecież, świadomy dziejów naszego romantyzmu, nie może obojętnie przechodzić koło tego kościoła, tutaj bowiem, za temi kolumnami, były wystawione trumny Słowackiego i Krasińskiego.
Dnia 4 kwietnia 1849 r. Polacy, przebywający w Paryżu, otrzymali następujące zaproszenie, wydrukowane na arkusiku papieru listowego in 4‑to, z wązką czarną obwódką:

Uprasza się Szanownych Rodaków, aby raczyli oddać chrześcijańską posługę Juliuszowi Słowackiemu, zmarłemu w Paryżu, dnia trzeciego kwietnia. Zgromadzenie będzie miało miejsce w mieszkaniu zmarłego, przy ulicy Pontieu nr. 30, d. 5 kwietnia o godzinie 11‑tej z rana. Nabożeństwo pogrzebowe odbędzie się w kościele Saint Philippe du Roule, o godzinie 12‑tej, skąd zwłoki odprowadzone zostaną na cmentarz Montmartre.

Nazajutrz, d. 5 kwietnia, w samo południe, ubogi karawan 9‑ej klasy, wiozący prostą czarną trumnę z białym krzyżem na wieku, wyruszył z przed domu przy Rue de Pontieu nr. 34. Karawan otaczała nieliczna garstka przyjaciół zmarłego, około 30‑tu osób wynosząca, co było dziwnem niesłychanie, zważywszy, iż tym zmarłym był Juliusz Słowacki. Skoro orszak zatrzymał się przed kościołem św. Filipa du Roule poczęto się krzątać około zdjęcia trumny, którą — według przyjętego zwyczaju — wniesiono do kościoła, ustawiono na katafalku, obstawiono płonącemi świecami, poczem, po krótkiem nabożeństwie żałobnem, odprawionem przez miejscowego proboszcza, znów wyniesiono na karawan, by już jej nie zdjąć pierwej, aż u wrót cmentarza Montmartre.
W niespełna dziesięć lat później, d. 26 lutego 1858 r., nierównie świetniejszy orszak pogrzebowy zajechał przed tenże sam kościół Saint Philippe du Roule. Tym razem karawan był 1‑ej klasy, trumny nie było widać pod wieńcami i kwiatami, za karawanem postępowało mnóstwo osób, których większość należała do wysokiej arystokracyi polskiej i francuskiej, a za niemi ciągnął się długi sznur powozów i karet. Był to pogrzeb Zygmunta Krasińskiego. Wniesiona do kościoła, trumna znalazła się na tym samym katafalku, na którym niegdyś spoczywała trum na Słowackiego.
Cypryan Norwid, który był na obu pogrzebach, nie przeoczył tego dziwnego zbiegu okoliczności, a w kilka lat później, pisząc swoją mistyczną książeczkę O Słowackim, tak pisał o tym szczególnym fakcie: »W roku 1840 ta część Paryża, co jest parafią św. Filipa du Roule, nie miała jeszcze pięknych gmachów, które ją teraz zdobią. W końcu 1839 r. Juliusz Słowacki mieszkał tam i pisał Lillę Wenedę, w kwietniu zaś 1840 r. kończąc list do Zygmunta Krasińskiego, który jej za wstęp służy, tak się odzywa: »Niech ta postać — Lilii Wenedy — do nas obojga należy. A tych dwóch wodzów (Lelum i Polelum)? Czy ty myślisz, Irydyonie, że tworząc ów myt jedności i przyjaźni, nie łudziłem się słodką nadzieją, że kiedyś i nas tak we wspomnieniach ludzie powiążą i na jednym stosie postawią... ty mnie wtenczas umarłego będziesz trzymał na piersiach i mówił mi do ucha słowa nadziei i zmartwychwstania, albowiem za życia słyszałem je od ciebie jedynie«. Jeżelibyśmy teraz (pisze dalej Norwid) obyczaj palenia na stosie usunęli, zobaczylibyśmy, że tak w rzeczywistości, jak we wspomnieniach, wypełniło się Juliusza przepowiedzenie: zwłoki bowiem jego postawiono w kościele parafialnym św. Filipa. A gdy wiele lat upłynęło i gmachy okazalsze tam w tej części miasta stanęły, jeden z tych gmachów nabyty został przez rodzinę Zygmunta Krasińskiego, gdzie też wielki poeta umarł, a zwłoki jego, iż wedłe prawa w parafialnym wystawione musiały być kościele, położono przeto na tychże deskach, gdzie lat temu kilka Juliusza spoczęła trumna. Trzeba było wszelako, aby wpierw cała ta część miasta przebudowaną została i aby tamże, nie gdzieindziej, wśród ogromnego Paryża stał gmach, w którym Irydyona autor skonał. Wiersze, do których w tragedyi (Słowackiego) odnosi się ten wypadek, są następne: »O patrz, zabity brat na piersiach mi śpi. Czy rozciąć łańcuch między wami dwoma?« »Nie rusz łańcucha«. »Gdzie stos dla umarłych? Masz zgliszcze, burza zgasiła pochodnie«. Kończąc czytać te wiersze i wiedząc, jakiego to wypadków składu trzeba było, aby się te rzeczy z sobą powiązały, chce się powiedzieć słowo Amen[12].
Z placu, przy którym znajduje się kościół św. Filipa du Roule, na Rue de Pontieu, przy której w domu pod Nr 34 mieszkał od roku 1842 aż do śmierci Juliusz Słowacki[13], jest bardzo blizko: wystarcza przejść kilkaset kroków, ażeby się znaleść na tej ulicy, którą tyle razy przechodzić musiał autor Króla Ducha, a na której duży dom 4 piętrowy, oznaczony Nr 34, nic się nie zmienił od czasów, kiedy to na 5‑em piętrze, na poddaszu, mieszkał i tworzył wielki poeta.
Jest to dom, jak wszystkie inne, o kilkunastu oknach frontu, niczem nie odznaczający się na zewnątrz, chyba tem, że wszystkie okna mają okiennice. Na dole, oprócz bramy, parę sklepów, nad drugiem piętrem zaś, pod oknami trzeciego, biegnie długi balkon żelazny. Piąte piętro, na którem mieszkał Słowacki, ma także podobny balkon, ciągnący się przez całą szerokość domu. Na balkonie widać dużo zieleni: widocznie, że lokatorzy tego mansardu, podobnie, jak niegdyś Słowacki, chodują kwiaty, mają ogródki przed oknami. Wyżej sterczą kominy o długich blaszanych rurach.

Zarówno tej niedzieli, jak i każdego innego dnia, kiedym stał przed tym domem, lub kiedym wchodził do jego bramy, na podwórze, miałem uczucie, jakby on tu mieszkał jeszcze. Bo wystarcza przyjrzeć się temu domowi, zewnątrz i wewnątrz, ażeby nabrać przekonania, że od r. 1849 musiało się tu zmienić bardzo niewiele, prawie nic.

Nic się nie zmieniło,
Tylko się ku starości nieco pochyliło.


Drewniane, olejno malowane schody, prowadzące na 5‑te piętro, robią wrażenie, jak gdyby wyglądały tak samo, jak wówczas, gdy po nich, przez siedm lat zrzedu, wchodził on, często przystając i odpoczywając. W bramie, na prawo, znajduje się mieszkanie consierge ’a, to samo najniezawodniej, w którem do roku 1849 mieszkał portier Millet. Niestety, o dzisiejszym portierze w tym niepowszednim domu, a zwłaszcza o jego żonie, bardzo nieuprzejmej i nieużytej, nie mogę wypisać takich pochwał, jak te, które Słowacki w swoich listach wypisywał o Millet’cie i jego rodzinie... Zresztą cały dom znajduje się w takim stanie, że mniej więcej musiał wyglądać tak samo, kiedy tu pisał się Król Duch, wiersz Do autora trzech psalmów etc. etc, kiedy na tem poddaszu rodziły się pomysły do poematów i dramatów, kiedy przez te dwa pokoiki przeciągały całe korowody mar i fantastycznych postaci i kiedy autor Beniowskiego zamiast ścian swych skromnych pokoików, swoich kwiatów na balkonie, widział cudne obrazy poetyczne, które później, zgarbiony nad stolikiem, przenosił na papier. Dziś wszystko to pierzchło, skończyło się: już żadne schwankende Gestalten nie nawiedzają tych ścian, a ten, co obecnie mieszka w pokoikach po Słowackim, nie wie z pewnością, że zajmuje tak historyczne mieszkanie. Bo czyż ten dom przy Rue de Pontieu Nr 34 nie należy do naszej historyi, do naszej historyi literatury?

Na to, ażeby z Rue de Pontieu przejść na Pola Elizejskie, na t. z. Rond point, przy którym w r. 1845 mieszkał Zygmunt Krasiński, nie potrzeba nawet pięciu minut czasu; kto mieszka na ulicy de Pontieu, może tych wszystkich, co mieszkają na Polach Elizejskich, nazywać swymi najbliższymi sąsiadami. Za dowód może posłużyć Słowacki, który, jako mieszkaniec Rue de Pontieu, dom na Polach Elizejskich, gdzie mieszkała pani Bobrowa, nazywał »sąsiedzkim domem«. Nazywał go także »Elizejskim domem«, nie znaczyło to jednak, by tu kosztował elizejskiego spokoju. Miało się całkiem przeciwnie, nastrój bowiem, w jakim dumny Juliusz, po wyjściu od swej »dręczycielki«, spoglądał na wznoszący się nieopodal Łuk Tryumfalny, najczęściej równał się zwątpieniu i rozpaczy...
Co do mnie, to, patrząc na tę architektoniczną Heroikę epopei Napoleońskiej (bo taka nazwa najlepiej odpowiada paryskiemu l’ Arc de Triomphe ), przedewszystkiem nie mogłem się opędzić refleksyi, że nasz schyłek XIX wieku z pruską hegemonią tak się ma do jego początku z polityczną przewagą Francyi, jak brzydka berlińska Siegessäule do tego przewspaniałego Łuku; a następnie, w miarę, jakem się zbliżał do jego imponujących arkad, czułem jakby bohaterski powiew epoki Napoleońskiej, gdy to ów mąż, bóg wojny,

Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,
Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych,
Od puszcz Libijskich latał do Alpów podniebnych,
Ciskając grom po gromie, w piramidy, w Tabor,
W Marengo, w Ulm, w Austerlitz....


i kiedy to ów Mickiewiczowski legionista, siadłszy za stołem, otoczon czeladką i rodziną ziemiańską, opowiadał, jak jenerał Dąbrowski

rodaków zbiera na Lombardzkiem polu,
Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu,
I zwycięzca, wydartych potomkom Cezarów
Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów...


Ozdobiony płaskorzeźbami, wyobrażającemi tytaniczne, boje napoleońskie, oraz szeregiem napisów, które, wyryte na wewnętrznych ścianach arkad, przypominają wiekopomne bitwy i jenerałów­‑zwycięzców, Łuk tryumfalny, nazywany również l’Arc de l’Etoile, głosi nieśmiertelną sławę czasów z przed Kongresu Wiedeńskiego, czasów, gdy wielki Korsykanin budował i obalał państwa, nie przeczuwając ani Waterloo, ani Świętej Heleny.
Wśród napisów, zdobiących ten kamienny hymn na cześć francuskiego oręża, nie brak i nazw miejscowości polskich, upamiętnionych zwycięstwami wielkiej armii, jak np. Pułtusk, Gdańsk, Ostrołęka, Mohylów i Smoleńsk, tudzież nazwisk wodzów­‑polaków, wsławionych pod »małym kapralem«, jak Poniatowski (książę Józef), Kniaziewicz, Chłopicki (którego nazwisko przekręcono na Klopisky), Sułkowski, Zajączek (który się tu nazywa Zayonschek) i Dąbrowski.
Przechadzając się pod kolosalnemi arkadami Łuku Tryumfalnego, kiedym tu, z oczyma wzniesionemi do góry, wypatrywał nazwisk polskich, przypomniałem sobie jeden koncert w Paryżu, w Cirque d’eté na Polach Elizejskich, koncert, na którym znakomita orkiestra p. Lamoureux wykonała trzecią symfonię Beethovena. Myśląc o tym koncercie, prawie równocześnie zacząłem marzyć o innym, o koncercie mianowicie, który by się odbył pod arkadami tego Łuku, a na którym olbrzymia — ustawiona pośrodku — orkiestra odegrałaby tylko jeden utwór: trzecią symfonię Beethovena, symfonię, którą sam Beethoven nazwał Heroiką, albowiem została napisana gwoli uczczenia Napoleona, na wieść o jego śmierci... Czyż ta symfonia nie powinna być zagraną tutaj, pod temi arkadami? Wyobrażam sobie, jakie wrażenie czyniłaby na słuchaczach, jak przejmująco rozlegałyby się jej patetyczne dźwięki, obijając się o te ściany!
Ale marzenia, o które tak nietrudno pod sklepieniami tego Łuku, i tu mogą być narażone na prozaiczną walkę z rzeczywistością, nic z niemi najczęściej nie mającą wspólnego. Bo jakiż związek może mieć z Napoleonem, Beethovenem, Heroiką i zwycięstwami wielkiej armii, pan Stanisław Koch, właściciel restauracyi polskiej przy Rue de la Glacière 20, zwanej także Pension des Etudiants, restauracyi, gdzie można dostać wszystkiego, co się nazywa potrawami narodowemi, począwszy od kapuśniaku i barszczu, a skończywszy na kołdunach litewskich i zrazach z kaszą hreczaną. Ze jednak podobna »assocyacya idei« nie jest niemożliwą, doświadczyłem tego na sobie, kiedy, stojąc pod majestatycznemi arkadami Łuku Tryumfalnego, uczułem nagle prawdziwie wilczy apetyt... Ponieważ jadłodajnia p. Kocha także da się podciągnąć pod kategoryę rzeczy polskich w Paryżu, więc nie zdawało mi się, bym popełnił herezyę, udając się na Rue de la Glacière. Nie doznaje się tam wprawdzie tak podniosłych wrażeń, jak np. na widok grobu Napoleona w kościele Inwalidów, ale bądź co bądź jest to także wrażenie nie banalne, będąc w Paryżu, stołować się w restauracyi, gdzie ze służbą można się rozmówić po polsku, gdzie przed jedzeniem można się napić starki litewskiej, przegryść ją serem polskim lub kiełbasą krakowską, a gdzie co czwartek można dostać takich samych flaków gospodarskich, jak w Warszawie. Nie jest to restauracya wykwintna, ale zdrowa, atmosfera zaś, która w niej panuje, zaostrza apetyt, bo jest antidotem na nostalgię, na to uczucie, które natchnęło pierwsze wiersze Pana Tadeusza...
W galeryach Louvre’u, w oddziale rzeźby nowożytnej, również znajduje się nieco rzeczy polskich. Najznaczniejszą z nich, najbardziej rzucającą się w oczy, jest posąg królowej Maryi Leszczyńskiej, która, jako żona Ludwika XV, zasłużyła sobie na miano Męczennicy na tronie — męczennicy dlatego głównie, że nie była piękną, że miała rysy nieregularne, a małżonek jej, nieodrodny syn Ludwika XIV, lubił tylko piękne kobiety. Stąd dysonanse, które o ile były obojętne rozpustnemu królowi, o tyle zatruwały życie szlachetnej córce Leszczyńskiego. Zdaje się, że Wilhelm Coustou, kiedy rzeźbił jej posąg, postanowił uwydatnić smutny wdzięk tej pięknej duszy, której tragedyą stało się to, że jej cielesna powłoka nie była tak ponętną, jak ciała różnych kochanie tego rozpustnika na tronie... Jest to wielce udatna rzeźba, a lubo ją od stóp do głów cechuje maniera XVIII wieku, to jednak z wielką łatwością można pogodzić się z tą manierą, jeżeli się wspomni obrazy i sceny pasterskie Watteau.
O posągu Maryi Leszczyńskiej pod postacią Miłosierdzia, wykonanym przez Pajou, a znajdującym się w tejże »Sali Coustou«, co i poprzednia rzeźba, można powiedzieć to samo: jest to typowy barok w rzeźbie, równie zmanierowany, jak nieszczery, pełen sentymentalizmu i jakiejś teatralnej emfazy, jednem słowem, absolutny kontrast prostoty w sztuce[14].
Minąwszy sale konwencyonalnych i afektowanych rzeźb XVII i XVIII stuleci, wstępuje się do prawdziwej świątyni rzeźby nowoczesnej, prawie współczesnej. Tutaj też, w sali Rude’a, którą właściwie należałoby nazwać salą wielkiego Carpeaux, znajduje się kompletna kolekcya słynnych medalionów Davida d’Angers, kolekcya, będąca królewskim darem syna wielkiego rzeźbiarza, a która, rozwieszona w pięknych orzechowych ramach, zawiera także i kilka medalionów polskich: Tadeusza Kościuszki, sąsiadującego z jenerałem Bonapartem i Mussetem, Joachima Lelewela z r. 1844 i Adama Mickiewicza.
Ostatni medalion, jak świadczy napis z boku, został wykonany w Weimarze, w r. 1829, gdy podróżujący z A. E. Odyńcem twórca Konrada Wallenroda, bawił w odwiedzinach u Goethego. Tam to poznali się z Davidem, który właśnie przyjechał do Weimaru, by zrobić portret sędziwego Jowisza poezyi. Zabrawszy znajomość z Mickiewiczem, tak nim był zachwycony, jako człowiekiem, że prędzej zabrał się do robienia jego medalionu, aniżeli medalionu Goethego. Oto, co w tej mierze pisze Odyniec w swoich Listach z podróży pod datą d. 25 sierpnia 1829 r.: »Wróciwszy nad wieczorem do hotelu, za stałem go (Davida właśnie) już robiacego sylwetkę Adama; jutro zaś ma rozpocząć modelowanie biustu Goethego. Z pierwszych rysów można już poznać, że będzie bardzo podobna. Materyałem, z którego ją robi, jest kawał jakiejś czerwonej masy, nalepiony na miedzianej tabliczce; narzędziem zaś — prosta drzazga, oderwana od drewna do palenia, złożonego za piecem. Trafiłem na kontynuacyę obiadowej rozmowy, bo David nie wymaga w pozującym milczenia: owszem, chce i żąda koniecznie, aby on sam o pozowaniu zapomniał«. Tak pisze Odyniec, a trzeba mu oddać sprawiedliwość, że wszystko w tych listach, co jest o pobycie w Weimarze, o Goethem i Davidzie d’Angers w stosunku do Mickiewicza, jest nietylko interesującem w najwyższym stopniu, ale i wiarogodnem... Nadmienić się godzi, że medalion Mickiewicza, sąsiadujący z medalionami lorda Byrona, Horacego Verneta i Piotra de la Roche’a, sąsiaduje również z wielkim medalem, wyobrażającym profil Goethego, a wiszącym o kilka kroków dalej, we framudze ogromnego okna. Dobrze by tu było mieć z sobą Listy z podróży Odyńca...
Z Louvre’u udałem się do kościoła Notre Dame de Victoire, a że obrałem najbliższą drogę, więc wypadło mi przejść przez ulicę i pasaż Radziwiłłowski. Ulica ta — Rue Badziwill — znajduje się niedaleko gmachu świątyni Moliere’a, dom zaś, który się nazyrwa »pasażem Radziwiłła«, uchodzi za najwyższy w calem mieście: jest dziewięcio­‑piętrowy“. Oto, jak go opisuje nasz warszawski Wędrowiec: »Dom ten został wzniesiony około r. 1640 przez jednego z książąt Radziwiłłów, którzy w tych stronach już przedtem nabyli znaczne przestrzenie. Ulica pierwotnie zwała się: »rue Neuve-des Bonts-Enfants«. Oprócz domu wspomnianego stały tu liczne hotele i zajazdy. Niegdyś był to punkt bardzo ruchliwy. Podczas rewolucyi rezydencya radziwiłłowska została zniesioną, a na jej miejscu postawiono właśnie dom, należący obecnie do najwyższych w Paryżu. Główną oryginalnością domu tego są schody wewnętrzne, spiralnie wznoszące się dwiema kondygnacyami. Na jedne wchodzi się od ul. de Valois, na drugie zaś od ul. Radziwiłła. Dwie osoby, wchodzące równocześnie, na każdem piętrze mijają się, lecz nie mogą podać sobie ręki, w środku bowiem między obu kondygnacyami znajduje się przestrzeń próżna, zakończona u góry wielką latarnią, wznoszącą się na dachu, a dostarczającą światła na owe dziwne schody. Urządzenia podobnego niema w żadnym innym domu paryskim. Fronty od jednej i drugiej ulicy nie odznaczają się niczem charakterystycznem. Ściany ich są proste, gładkie, nawet otwory okien pozbawione są zwykłych gzemsów. Pasaż Radziwiłła zaliczonym jest w Paryżu do osobliwości budowlanych«.
Wspomniawszy o ulicy Radziwiłła, nie mogę przemilczeć i o dwóch innych ulicach paryskich, także noszących polskie nazwy: o Boulevard Poniatowski i Rue Copenick. Pierwszy z nich, dochodzący do Sekwany, ciągnie się pomiędzy Quai de Bercy i Avenue Daumesnil', stanowiąc część t. zw. bulwarów obwodowych, które tworzą granicę Paryża; druga ciągnie się pomiędzy Avenue Kleber a placem d’Eylau.
Przeszedłszy ciemnym pasażem Radziwiłłowskim, popatrzywszy na owe osobliwe schody, którym podobnych niema nigdzie podobno, znalazłem się na Place des petits Pères przed frontonem kościoła Notre Dame de Victoire.
Jest to jeden z najsławniejszych kościołów we Francyi, a sławę swą zawdzięcza cudownemu obrazowi Matki Boskiej, obrazowi, który, wnosząc z niesłychanej liczby tabliczek dziękczynnych, pokrywających całe ściany wnętrza, musi istotnie posiadać jakąś moc cudotwórczą... Sam kościół nie odznacza się niczem osobliwem, chyba tem jedynie, że o ile inne świątynie paryskie zwykle bywają puste, o tyle ten, o każdej porze dnia, od rana do wieczora, bywa przepełniony pobożnymi, cisnącymi się przed cudownym obrazem Bogarodzicy. Gdyby się nie znało innych kościołów paryskich, tylko ten, możnaby mniemać, że Paryżanie są najnabożniejszymi ludźmi, że nawet w dnie powszednie lubią przesiadywać po kościołach, palić świece przed obrazami, klęczeć przed ołtarzami, całować relikwie Świętych, spowiadać się przy konfesyonałach. Takie wrażenie robi ten wyjątkowy dom boży...
Dla nas jest on interesujący przez to, że w jednej ze ścian niedaleko wielkiego ołtarza wmurowano tu w roku 1854 piękną tablicę z białego i brązowego marmuru, nad którą się pali wspaniała lampa złota niegasnąca. Złote serce, przeszyte mieczami, zdobi górną część tablicy, a poniżej widać napis łaciński, zakończony pięknym odlewem brązowym, przedstawiającym herby Polski i Litwy. Sam napis brzmi, jak następuje: 28. Decembris a. d. 1854. declarata. pronuntiata. Definita et. in. corde. ejus. semper. sperantium. Votum. Polonorum. Hi‑In‑curribus et‑hi‑in‑equis: nos. autem. in. nomine. Mariae. invocabimus.
Ponieważ z kościoła Notre Dame de Victoire ma się nie więcej, niż pięć minut drogi na Plac Komedyi Francuskiej, więc udałem się w tamtą stronę, na kawę czarną do Café de la Regence. Jest to najstarsza z kawiarni francuskich, a jako kawiarnia szachistów, cieszy się rozgłośną sławą nawet poza obrębem Paryża. Bo kto tu nie grywał w szachy! Dość wymienić Napoleona i Mickiewicza... Po za tem jest to lokal, ac którym od bardzo daAvna dają sobie zawsze rendez-vous Polacy. Jest to sława zasłużona, bo niema takiej pory dnia, żeby wpadłszy do Café de la Regence, nie zastać kogoś zaczytanego w Czasie lub Dzienniku poznańskim. Po tem poznaje się Polaków. Oczywiście, że do każdego z takich czytelników, choć się go nie zna osobiście, można podejść i poprosić — po polsku — o jedną z tych gazet »po przeczytaniu«.
O godzinie 5‑ej wsiadłem na imperial omnibusu, jadącego na Batignolles, a po upływie pół godziny znalazłem się na ulicy Lamandé, przy której pod Nr 15 mieści się jednopiętrowy gmach szkoły polskiej, z napisem nad żelazną bramą: Ecole polonaise.
Brama była zamknięta. Zadzwoniłem. Otworzył mi woźny Francuz, który, zapytany o p. Lasockiego, inspektora szkoły, odrazu zaprowadził mię na pierwsze piętro domu, stanowiącego lewe skrzydło niewielkiego dziedzińca. Pan Henryk Lasocki, emigrant z roku 1848, siwy staruszek o typowo polskiej fizyognomii, z wąsami, z goloną brodą, w granatowej rogatywce na głowie, kiedym, przedstawiwszy się, oświadczył mu, co mię tu o tej porze sprowadza, był tyle uprzejmym, że odrazu ofiarował się sam pokazać mi wszystko, co szkoła posiada interesującego. Nie przypuszczałem nawet, ze mu wizytą swą sprawię niezwykłą przyjemność. Okazało się jednak, że pan Lasocki, choć od szeregu lat pełni urząd inspektora szkoły, nie jest przyzwyczajony do podobnych odwiedzin, takich bowiem, coby, przyjechawszy do Paryża, byli ciekawi obejrzeć tutejszą szkołę polską, nie trafia się wielu... Pod tym względem zdaje się nie ulegać wątpliwości, że stoimy o wiele niżej, aniżeli nasi ojcowie i dziadowie, którzy założyli tę szkołę. Nam się nawet jej oglądać nie chce!... Rozmawiając na ten smutny i upokarzający temat, zeszliśmy na niewielkie podwórko, ozdobione pięknym pomnikiem d‑ra Seweryna Gałęzowskiego. Pomnik ten, pomysłu i roboty Cyprjana Godebskiego, stoi pośrodku dziedzińca, wśród klombu bluszczów, paproci i kwiatów, w cieniu pięknego jaworu. Jest to prawdziwe dzieło sztuki. Na wysokiej kamiennej podstawie, uwieńczonej herbami narodowymi, stoi bronzowe popiersie twórcy szkoły; na froncie pomnika zaś, na sporym kamiennym występie, widać dwóch nagich chłopczyków z bronzu, ślicznych, jako pomysł rzeźbiarski: gdy pierwszy siedzi z książką w ręku, drugi, uniósłszy się na palcach, z nogą na kupce kajetów i książek, jedną ręką wsparty o ścianę pomnika, drugą pisze na niej:
Młodzież polska we Francyi wychowana Dobroczyńcom swoim.
Na kamiennym gzymsie, na którym widzimy tych dwóch chłopczyków, wyobrażających dziatwę polską, czerni się napis francuski: La France hospitalière.
Kiedyśmy stali przed tym pomnikiem, p. Lasocki opowiadał mi historyę tej szkoły.
— Pierwszym zawiązkiem jej — mówił — było Towarzystwo narodowego wychowania dzieci wychodźców, założone w roku 1841 przez jenerałów Dwernickiego i Sznajdego, przez posłów Biernackiego, Tyszkiewicza, Chelmickiego i Nakwaskiego, oraz przez byłego wizytatora szkół w Królestwie polskiem, Wincentego Kraińskiego. Oni założyli tę instytucyę. Dar posła Ledóchowskiego, wynoszący 50.000 złp., umożebnił umieszczenie najpierw 18, a potem 276nbsp;uczniów w zakładzie francuskim w Châtillon‑sous‑Bagneux, gdzie stanowili osobny oddział polski. Nareszcie w r. 1844 otworzono w Paryżu samym, przy ulicy Fosses‑Saint‑Jacquqs, obok Panteonu, wyłączną szkołę polską, pod dyrekcyą Ksawerego Bronikowskiego. W roku 1845 szkoła ta została przeniesioną na Batignolles, a ofiary prywatne, tudzież spory zasiłek ze strony rządu francuskiego, zapewniały byt szkole. Jakoż rozwijała się pomyślnie. Kierownikiem był Alojzy Biernacki, prezes rady szkolnej. Tak przebyto krytyczny rok 1848. Od tej chwili zaopiekował się szkołą doktór i były profesor uniwersytetu wileńskiego, Seweryn Gałęzowski. Zawdzięczając jego energii, gorliwości i osobistym poświęceniom, nabyto w r. 1852 za fundusz 264.827 franków osobny dom przy bulwarze des Batignolles, a w r. 1859 za sumę, niemniejszą od poprzedniej, zakupiono jeszcze i przyległe place, tak, iż szkoła, licząca w owym czasie przeszło 300 uczniów, z drobnego zakładu wychowawczego stała się poważną instytucyą naukową, z majątkiem, wynoszącym dwa miliony franków z górą. Opiekunem i protektorem szkoły został książę Napoleon, który, gdy został cesarzem Napoleonem III, uznał ją w r. 1865 dekretem cesarskim za instytucyę użyteczności publicznej. Tymczasem zmieniali się dyrektorowie szkoły. Po księdzu Dąbrowskim pełnił ten urząd Hipolit Klimaszewski, od roku zaś 1853 był dyrektorem niedawno zmarły Stanisław Malinowski. Do rady szkolnej należeli najznakomitsi mężowie, począwszy od jen. Dwernickiego i Mickiewicza, a skończywszy na Bohdanie Zaleskim, Karolu Sienkiewiczu i Feliksie Wrotnowskim. Do r. 1867 wyszło z tej szkoły 918 uczniów. Z tych 237 otrzymało nagrody w Sorbonie i Liceum Bonaparte, 816 otrzymało nominacye, a 97 uzyskało wyższe naukowe stopnie. Z tej epoki pochodzi liczny zastęp byłych uczniów tej szkoły, zajmujących wybitne stanowiska w świecie, lekarzy, nauczycieli, urzędników i t. d. Po wojnie prusko­‑francuskiej, zarówno jak i po roku 1863, kwitnący dotychczas stan szkoły pogorszył się znacznie. W roku 1865 liczyła już 270 uczniów tylko, a w r. 1870 zaledwo 165. W końcu w r. 1874 okazała się konieczność sprzedania pięknych gmachow szkolnych przy bulwarze des Batignolles, które zastąpiono znacznie szczuplejszą posesyą obecną. Od tego czasu liczba wychowańców szkoły znowu wzrasta. W roku szkolnym 1887—1888 mieliśmy 81 uczniów. Oczywiście, że i program nauk został po r. 1870 znacznie uszczuplony. Mimo to jest nasza szkoła i teraz jeszcze, jak i dawniej, rodzajem liceum, w którem elementarne nauczanie 5‑klasowe rozkłada się na dwa równoległe kursy: klasyczny i realny. Rozumie się samo przez się, że na pierwszem miejscu jest nauka języka i historyi polskiej. Zresztą wszystkie wykłady odbywają się w języku fraucuskim. Głównym opiekunem szkoły jest w tej chwili dr. Gałęzowski.
Tak opowiadał p. Lasocki. Gdy skończył, przeszliśmy na drugi dziedziniec, znajdujący się za gustownemi żelaznemi sztachetami, o które się opiera pomnik. Tył tego dziedzińca, znacznie większego aniżeli pierwszy, stanowi długa oficyna poprzeczna, która, ozdobiona dwoma marmurowemi popiersiami Czackiego i Konarskiego, jest właściwym gmachem szkolnym. Tutaj znajdują się klasy, biblioteka, sale rysunkowe, gabinet fizyczm etc. etc., a także mieszkania internów. Ostatnich, prócz uczniów przychodzących, szkoła liczy kilkudziesięciu. Wszystko to oglądałem kolejno, oprowadzany przez p. Lasockiego, a jakiego uczucia doznawałem, zwiedzając te sale patrząc na mapę Polski lub szereg obrazów, wyobrażających najgłówniejsze epizody z dziejów naszego narodu, widząc portrety królów od Mieczysława do Stanisława Augusta, w chronologicznym porządku porozwieszane na ścianach, to niech sobie czuły słuchacz w duszy swej dośpiewa...






  1. Odtworzone według rysunku Pilona przez p. Toussaint.
  2. Kłosy z d. 22 maja 1884 r.
  3. Zob. ks. Paweł Smolikowski, Historya Zgrom. Zmartw. Pańskiego, IV, 48,49.
  4. Hotel Lambert zwiedzałem w czerwcu r. 1896, kiedy pan Korzeniowski (wnuk powieściopisarza) piastował urząd delegata krakowskiej Akademii Umiejętności przy Bibliotece polskiej w Paryżu.
  5. Z powodu pory wakacyjnej nie mogłem zwiedzić Instytutu panien polskich w Hotelu Lambert. Jest to wyższy zakład naukowy dla kobiet, założony w r. 1844 dzięki ofiarności Anny z Sapiehów księżny Czartoryskiej. Obecnie (1896) Instytut utrzymywany jest staraniem i kosztem hr. Działyńskiej. Za drugiego Cesarstwa posiadał on zapomogę rządową, cofniętą po r. 1870. W Instytucie tym kształci się zawsze po kilkanaście panien, które, kończąc kurs, są należycie przygotowane do składania wyższych egzaminów rządowych. Wykłady są prowadzone w języku francuskim, oprócz wykładów historyi i literatury polskiej. Pierwszą dyrektorką Instytutu była pani Szokalska, profesorem języka polskiego jest p. Rustejko. Uczennice, zapisane do Instytutu, mają prawo słuchania wykładów w Sorbonie i Collège de France.
    NB. Z powodu śmierci hrabiny Izabeli z ks. Czartoryskich Działyńskiej, zmarłej niedawno (18 marca 1899) w Mentonie, Instytut ten zostaje zwinięty... Zob. Kuryera Codziennego nr. 152 z r. 1899.
    W nr. 151 Czasu znalazłem wiadomość, że książę Witold Kazimierz Czartoryski, młodszy syn ś. p. księcia Władysława, odziedziczywszy po rodzicach i zmarłej niedawno ciotce swej, hr. Działyńskiej, Goluchów w Księstwie Poznańskiem i Hotel Lambert w Paryżu, oddał roboty przy odnowieniu tegoż pałacu paryskiego artyście Polakowi z Gołuchowa, p. Kopczyńskiemu, malarzowi.
    W parę miesięcy po śmierci hrabiny Działyńskiej pomieściło warszawskie Słowo następującą, z Dziennika Poznańskiego poczerpniętą, wiadomość: »Dowiadujemy się z poważnego źródła, że znany Zakład wychowania młodych Polek w Hotelu Lambert w Paryżu istnieć przestaje z końcem bieżącego roku szkolnego, t. j. z dniem 26 lipca 1899 r. W społeczeństwie naszem wiadomość ta będzie przyjęta z wielkim żalem. Zakład istniał przez lat 55. Ile dobrego wyświadczył rodzinom polskim, tak na emigracyi, jak w kraju, wiedzą dobrze jego dawne uczennice, których liczba przechodzi sześćset. Do roku 1870 Instytut panien polskich, jako poświęcony wychowaniu córek emigrantów, był wspomagany przez rząd francuski i wtedy liczba uczennic dochodziła do 50. Po klęskach Francyi, ś. p. hrabina Działyńska nie uważała za właściwe starać się o subwencyę rządową i wzięła wyłącznie na swój koszt wychowanie 17 uczennic. Znanem jest powszechnie, jakiem staraniem i miłością do końca życia otaczała swe wychowanki. Z bólem widziała, że to dzieło, podtrzymywane jej ofiarnością, upadnie wraz z jej zgonem; nie było jednak na to rady i nie miała pomiędzy spadkobiercami żadnej osoby, którejby mogła polecić Zakład, wymagający troskliwej i rozumnej opieki kobiecej«.
    W krakowskim Czasie z d. 1 sierpnia 1899 r. znajduję (już w chwili druku niniejszej książki) następującą wiadomość z Paryża: »Hotel Lambert w Paryżu, instytut wychowawczy panien polskich, przestał istnieć w roku bieżącym. Dnia 25 b. m. odbyło się w polskim kościele Wniebowzięcia za duszę ś. p. Izabeli z książąt Czartoryskich hr. Działyńskiej żałobne nabożeństwa, urządzone przez stowarzyszenie b. uczennic Hotelu Lambert. Celebrowrał przełożony misyi polskiej O. Orpiszewski, mowę miał kapelan instytutu O. Chauvin, Oratoryanin. Instytut istniał 54 lata. Założyła go ks. Adamowa Czartoryska, a następnie utrzymywała go dalej jej córka ks. Izabela. Obchodowa przewodniczyła panna Rouquayrol, dawna długoletnia dyrektorka zakładu. O. Chauvin zagaił uroczystość przemową, po której przełożona zakładu panna Glaudin odczytywała nazwiska nagrodzonych uczennic. Z powodu żałoby nie było popisu z muzyki. Po rozdaniu nagród jedna z uczennic odczytała mowę pożegnalną. W końcu profesor historyi i literatury polskiej p. Gasztowt wygłosił piękne przemówienie okolicznościowa, z powodu zamknięcia sławnego i tyle pożytecznego zakładu.
    Korespondent paryski Kraju tak pisze pod datą 29 lipca 1899 r. o zamknięciu Hotelu Lambert: »Robił on (ten ostatni akt szkolny) wrażenie bolesnego pogrzebu. Wszyscy mieli łzy w oczach... A gdy na zakończenie p. Gasztowd, prof. historyi i literatury polskiej, przemówił do zebranych, z piersi dziewcząt wyrwało się głośne łkanie. I wydało mi się, że w tym płaczu i żalu tkwił ból nietylko z powodu zamknięcia Szkoły panien polskich; wydało mi się, że niejedni z obecnych żegnają jednocześnie ów stary Hotel Lambert, który się łączył w ich sercach z tyloma wspomnieniami i tradycyami, a który teraz przekształca się w zwykłą wielkopańską siedzibę«.
  6. Z powodu powyższego ustępu pracy p. Lecoy de la Marche wystosował p. Edmund Diehl »List otwarty do Redaktora Kraju «, O pieczęciach królewskich, z którego to listu pozwolę sobie na tem miejscu przytoczyć następujący urywek:
    Nie miałem możności zapoznać się jeszcze z tą pracą i nie chodzi mi o krytyczny pogląd na dzieło; nie mogę jednak pominąć milczeniem wyrażonego w sprawozdaniu zadziwienia uczonego francuskiego, poświęcającego swą pracę sfragistyce, na widok artystycznej pieczęci Władysława Warneńczyka z pierwszej połowy XV wieku, i wyrażającego zdanie, że królowie polscy którzy w tym wieku musieli być barbarzyńcami prawie, więcej dbali o artystyczne piękno swych pieczęci królewskich, aniżeli inni królowie europejscy.
    Jakkolwiek przysłowiową jest prawie w naszym kraju opinia o nieświadomości francuzów w kwestyach geograficzno­‑historycznych narodów słowiańskich, przypuszczaćby jednak należało, że w pracach specyalnych studya ograniczać się nie będą na powierzchownej ocenie jednego wyrazistego i imponującego okazu pieczęci polskich, oraz wnioskach osobistych o danym narodzie.
    Gdyby p. de la Marche zechciał się bliżej zapoznać z naszą sfragistyką polską z prac: Teofila Żebrawskiego (»0 pieczęciach dawnej Polski i Litwy«, Kraków, 1865 r.), Kajetana Kielisińskiego, który zasilał wydawnictwo Vossberga (Siegel des Mittelalters, 1854) i Tytusa Działyńskiego (»Zbiór praw litewskich«, 1841, oraz Lites ac Res gestae, 1885), z prac Kazimierza Stronczyńskiego (»Kilka słów o dawnych pieczęciach«, 1881—1882, »Przegląd Bibliograficzno­‑Archeologiczny« i »Pomniki książęce Piastów«, 1888), wreszcie z kodeksu dyplomatycznego wielkopolskiego Raczyńskiego (1840), oraz dorywczego przyczynku do sfragistyki polskiej, drukowanego w wiadomościach archeologiczno­‑numizinatycznych od r. 1890, wreszcie z wielu innych materyałów sfragistycznych naszego kraju, zapewne przyszedłby do przekonania, że sfragistyka nasza narodowa poszczycić się może okazami nierównie cenniejszymi, z wcześniejszej jeszcze epoki.
    Pieczęcie naszych królów i książąt z epoki piastowskiej, w porównaniu z równoczesnemi innych państw, według p. de la Marche, więcej ucywilizowanych, nie grzeszą zaniedbaniem form estetycznych, a śmiem sądzić, iż pieczęć Jadwigi i Władysława Opolskiego, wraz z »contrsigillacyą« z końca XIV w. nie powstydzi się być wzorem oznak pieczętarskich.
    Epoka Jagiellońska rzeczywiście w naszej sfragistyce celuje bogactwem form, estetyką wykończenia i majestatycznem przedstawieniem powagi królewskiej, ale odnosi się to nietylko do wyjątkowej pieczęci Władysława Warneńczyka, ale zarówno do bardzo zbliżonych formą pieczęci majestatowych Władysława Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka, a nawet do artystycznie wykonanych pieczęci koronnych i litewskich Olbrachta, Aleksandra i braci Jagiełły — Witolda.
    Nie będąc historykiem, nie śmiem opowiadać p. de la Marche o barbarzyństwie naszego narodu z tej epoki historyi, mogę tylko odwołać się do wywodów historycznych jego własnego narodu z r. 1572. Niech osądzi i porówna.
  7. Nabożeństwo to opisałem wyczerpująco w artykule p. t. Schyłek życia i śmierć Fryderyka Chopina, drukowanym w majowym zeszycie Ateneum z r. 1899.
  8. St. Tarnowski, Ksiądz Hieronim Kaysiewicz, w Przeglądzie Polskim 1873, III, 182, 183.
  9. W r. 1897 uchwaliła Rada Municypalna Paryża nazwać jeden z placów w dzielnicy de la Muette (w pobliżu Lasku Bulońskiego) Placem Chopina. Naturalnie, że Francuzi, nazywający Chopina notre grand maitre, nie przypuszczają nawet, że Chopin mógł nie być Francuzem... W tymże czasie powstał w Paryżu projekt wystawienia pomnika Chopinowi na którym z placów publicznych paryskich.
  10. Pierwotnie był wielce niefortunny projekt sprowadzenia zwłok ich na... Skałkę! Byłaby to jednak największa krzywda, jakaby się stać mogła zarówno Słowackiemu, jak Chopinowi. Jeśliby nie dało się złożyć ich śmiertelnych szczątków na Wawelu, to w takim razie nie należy ich ruszać; niech sobie spoczywają w gościnnej ziemi francuskiej, pomiędzy emigrantami, bo te groby są zaszczytniejsze dla nich, niż Grób zasłużonych na Skałce. Grób ten, odpowiedni dla Kraszewskiego, Szujskiego, Lenartowicza, Pola, Siemieńskiego i Asnyka, jest zbyt skromnym dla takich Tytanów, jak Chopin i Słowacki. Trzeba nie mieć pojęcia o tem, czem byli ci dwaj ludzie, jako chwały swego narodu, by myśleć o uczczeniu ich... grobem na Skałce!
  11. Źe to zestawienie Słowackiego z Chopinem coraz bardziej zyskuje sobie prawo obywatelstwa wśród naszej opinii publicznej, dowodem drukujący się w Wiadomościach artystycznych lwowskich (od kwietnia r. 1899) »szkic z profilu« o Fryderyku Chopinie przez p. Adolfa Strzeleckiego, szkic, w którego wstępie czytamy między innemi, co następuje:
    — Było to o godzinie trzeciej rano w dniu 17 października 1849 roku. Chopin »przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatniem tchnieniem wymówił te słowa: Jestem u źródła szczęścia! I skonał«. Jestem u źródła szczęścia! Na kilka miesięcy przedtem Słowacki w chwili zgonu rzekł: »Niechże już zrzucę ten płaszcz lichy, co mnie więzi, i pójdę tam!...« W jednym (?) roku na świat przyszli, w jednym roku zmarli na tę samą nieuleczalną chorobę i jedną myśl mieli w ostatniej chwili życia... I jeden i drugi w życiu przecierpiał wiele; i jeden i drugi powtórzyć mógł przed zgonem słowa poety: »Jam bardzo smętny, jam bardzo znużony«; i jeden i drugi spodziewał się, że śmierć go wyzwoli od bólów i cierpień, da mu spokój, ukojenie, spoczynek po męczarniach życia; dla obu był świat ten cmentarzem z łez, krwi i błota«, obaj wierzyli, że

    Złe przejściem, tylko pyłem drogi,
    Jeśli piorunem, to doczesnej burzy,
    Jeżeli cierniem, to łodygi róży,
    Której kwiat płonie tam, gdzie Bogów progi.


    Pokrewne to były duchy: i jak Chopin był najwznioślejszym poetą w muzyce, tak Słowacki był najsubtelniejszym i największym muzykiem w poezyi. Wiersz Słowackiego, to melodva przepiękna i porywająca; melodye Chopina, to poematy o przecudownej treści i myśli głębokiej. Chopin i Słowacku w jednym i tym samym roku poszli z tego świata, a równocześnie skończyła się twórczość obu pozostałych »aniołów narodu naszego«, Krasińskiego i Mickiewicza. Z muzyką Chopina milknie i nasza poezya. I słusznie zapytuje jeden z najwybitniejszych współczesnych nam pisarzy (Tarnowski): »Czy „to nie jest jak żeby stwierdzeniem, że one do siebie należały, że miały jedno życie i jedną duszę«.
    Z artykułem tym p. Strzeleckiego, będącym »wstępem do obszernego studyum o Chopinie«, por. mój artykuł o Chopinie i Słowackim, drukowany w r. 1897 w Kuryerze Niedzielnym (warszawskim).
    »Wstęp« swój, wydrukowany d. 1 kwietnia 1899 r. w Wiadomościach artystycznych, kończy p. Strzelecki następującem oświadczeniem: »Najlepszem, najpraAvdziwszem uczczeniem pamięci Chopina byłoby zebranie wszystkiego, co o jego życiu wiadome, słowem, biografia wyczerpujaca i gruntowna, umożliwiająca poznanie jego, jako czlowieka, i poznanie go, jako twórcy dzieł nieśmiertelnych i wiecznych. Na taką biografię pokusić się jeszcze nie można (?!), dopóki nie wydobyto i nieogłoszono wszystkich wiadomości i szczegółÓw, porozrzucanych i ukrytych. I faktycznie wstydem dla nas jest przyznać, iż najlepsze dotychczas dzieło o Chopinie wyszło z pod pióra Anglika, Niechsa, a u nas pole biograficznych i krytycznych badań nad Chopinem leży zupełnie prawie odłogiem i od lat wielu zaniedbane jest prawie zupełnie. Pragnąc dać zachętę i bodźca w tym kierunku, podjąłem się napisania studyum o Chopinie...« Prawie to samo zupełnie pisałem i ja w Kuryerze Niedzielnym na początku r. 1897, w artykule, w którym zapowiadałem, iż przystąpiłem do pracy nad wyczerpującą monografią o Chopinie. Od tego czasu ogłosiłem już w pismach warszawskich kilka obszernych rozdziałów z tej pracy, a mianowicie: Z książki o Chopinie w Kuryerze Niedzielnym, Z pobytu Chopina w Anglii w r. 1848 w Ateneum (z listopada 1897), Pamiątki po Chopinie w Muzeum Czartoryskich w Krakowie w Bibl. Warsz. (z r. 1898 listopad), Sonata C‑moll in życiu Fryderyka Chopina w Wędrowcu (od lutego do końca maja 1899), Młodzieńczy ideał Chopina w Echu muzycznem (rzecz czytana w Ratuszu warszawskim w marcu r. 1899). Z życia Chopina w Tygodniku polskim, a na początku kwietnia wygłosiłem dwukrotnie w sali Muzeum przemysłu w Warszawie odczyt o Chopinie, który następnie wydrukowałem w Ateneum p. t. Schyłek życia i śmierć Fr. Chopina. Nadto w październiku r. 1898 wyszedł w Petersburgu w bibliotece Życiorysów sławnych Polaków mój obszerny dość »zarys biograficzny« o Fryderyku Chopinie.

  12. Cypryan Norwid. O Juliuszu Słowackim. Trzy odczyty, Paryż 1861, na str. 69.
  13. Słowacki w swych listach pisze zawsze Nr 30 nie 34, ale Nr 30 był to numer dawny, zmieniony na 34 w czasie, kiedy w tym domu mieszkał poeta. Zob. La Tribune des Peuples Nr z 5 kwietnia 1849, zawiadomienie o śmierci Słowackiego: »Le service funèbre aura lieu à la paroisse de Saint-Philippe du Roule et la réunion à son domicile rue de Pontieu 34 (30 ancien), Jeudi 5 Avril, 11 heure du matin«.
  14. Oprócz tych dwóch posągów, przedstawiających Maryę Leszczyńską, posiada Louvre jeszcze dwa portrety tejże królowej: jeden pendzla Tocqué, drugi pendzla Vanloo. Oba te portrety, oznaczone numerami 557 i 330, znajdują się w »Muzeum Malarstwa« w t. zw. Drugiej Galeryi Francuskiej.
    W tejże galeryi znajduje się piękny portret króla Stanisława Augusta, malowany przez panią Lebrun, a stanowiący dar p. Tripiec de Franc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.