Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLIV.

Hekatomba.

Sposób zimny zrazu a potem gorączkowy, w jaki, kapitan opowiadał historyę patryotycznego statku; niespodziewana scena której byłem świadkiem; ta nazwa Mściciel której znaczenia nie mogłem nie pojmować, wszystko to głęboko przeniknęło mój umysł. Nie spuszczałem oczu z kapitana. Wyciągnął ręce ku morzu i rozpłomienionym wzrokiem przypatrywał się kadłubowi chwalebnego okrętu. Być może, żem się nigdy dowiedzieć nie miał kto jest ten kapitan Nemo, zkąd pochodzi, i za jakiemi ubiega się celami — ale widziałem, że w nim człowiek coraz więcej się odznaczał obok uczonego. On i jego towarzysze zamknęli się w Nautilusie nie jako zwyczajne odludki, ale jako ludzie pielęgnujący uczucie potwornej a jednak podniosłej nienawiści, której czas nie mógł osłabić. Czy ta nienawiść czyhała jeszcze na sposobność do wywarcia zemsty? Niedaleka przyszłość miała na to pytanie odpowiedzieć.
Nautilus uniósł się zwolna ku powierzchni morza; kształty Mściciela zacierały się coraz bardziej dla oka, i wkrótce lekkie kołysanie się było znakiem, żeśmy już zupełnie na powierzchnię wypłynęli.
W tej chwili dał się słyszeć głuchy odgłos. Spojrzałem na kapitana — ani się ruszył.
— Kapitanie! — zawołałem.
Nie odpowiedział mi ani słówka.
Opuściłem go więc i wyszedłem na wierzch statku; Conseil i Kanadyjczyk już tam byli.
— Co to za łoskot? — zapytałem.
Spojrzałem w kierunku spostrzeżonego poprzednio statku. Zbliżył się już do Nautilusa, a widać było że wzmacniał swoją parę. Sześć mil jeszcze oddzielało go od nas.
— To huk działa — odpowiedział Ned-Land.
— Co to jest za okręt?
— Z układu żagli i wysokości masztów — odpowiedział Kanadyjczyk — na pewno wnoszę, że to okręt wojenny. Ah! żeby też uderzył na nas, i zatopił jeśli trzeba będzie, tego przeklętego Nautilusa.
— Co on zrobi Nautilusowi! — odrzekłem — przecież nie pójdzie go gonić pud powierzchnię fal! Czy ma do niego strzelać na dno morza?
Kanadyjczyk zmarszczył brwi, przymrużył oczy, i zaostrzywszy w ten sposób bystry swój wzrok, patrzał czas jakiś na okręt.
— Nie mogę rozpoznać do jakiego kraju ten statek należy; nie wywiesił swego pawilonu. Ale zaręczam że to jest statek wojenny, bo widzę długi pas ognia przy głównym maszcie.
Przez jaki kwadrans przypatrywaliśmy się temu okrętowi płynącemu prosto na nas. Nie przypuszczałem jednak, żeby z tego okrętu i w takiej odległości dojrzano nasz statek — tem mniej, żeby wiedziano o nim że jest machiną podwodną.
Wkrótce Kanadyjczyk zapewnił mnie, że to jest wielki dwumasztowy pancernik wojenny, z ostrogą. Gęsty dym wydobywał się z dwóch jego kominów; na przodzie nie było pawilonu, a z powodu odległości nie można było dojrzeć, jakiego koloru jest jego flaga powiewająca u masztu, jakby wązka jaka wstążeczka.
Zbliżał się szybko. Jeśli kapitan Nemo przypuści go blisko siebie, to może znajdziemy jaką sposobność do ujścia z naszej niewoli.
— Panie — rzekł Ned-Land — niech tylko ten okręt zbliży się na milę, a rzucę się w morze i radzę panu to samo zrobić.
Nie odpowiedziałem nic na tę propozycyę Kanadyjczyka, i patrzyłem wciąż na okręt coraz ogromniejszy dla nas, w miarę jak się zbliżał. Niech sobie będzie jaki chce: angielski, francuzki, amerykański, rosyjski, turecki — przyjmie nas niezawodnie na pokład, byleśmy się ku niemu zbliżyli.
— Niech sobie pan przypomni — mówił Conseil — że umiemy przecież trochę pływać; niech się spuszczą na mnie, już ja im pomogę zbliżyć się do okrętu, jeśli się zgodzą na to, żeby płynąć za Nedem.
Miałem coś odpowiedzieć, gdy wtem biały obłoczek wytrysnął od przodu okrętu, a r kilka sekund potem coś ciężkiego spadającego blisko Nautilusa, obryzgało wodą tylny jego koniec. Za chwilę posłyszałem huk.
— Co to? strzelają do nas! — zawołałem.
— To jacyś dzielni ludzie — szepnął sobie Kanadyjczyk.
— Widać że nas nie biorą za rozbitków, którzy się przyczepili do kawałka statku.
— A to wybornie — krzyknął Conseil strzepując z siebie wodę, która z powodu nowej kuli bryzgnęła aż do niego; widać że poznali narwala, i do narwala strzelają.
— Ależ pewnie niezadługo spostrzegą że to nie narwal, tylko ludzie — rzekłem.
— Kto wie czy oni już tego nie spostrzegli, i czy właśnie nie dla tego strzelają — odparł Kanadyjczyk spoglądając na mnie.
Na te wyrazy jasno mi się zrobiło w głowie. Tak, niezawodnie domyślili się co to za jeden jest ten potwór podmorski. Ani wątpić, że przy spotkaniu się Nautilusa z Abrahamem-Lincolnem, kiedy to Kanadyjczyk cisnął w niego oszczepem, kapitan Farragut poznał że to nie narwal nadnaturalny, ald daleko niebezpieczniejszy od niego statek podwodny. Niezawodnie więc szukano po wszystkich morzach straszliwego tego narzędzia zniszczenia.
Istotnie straszliwe, jeśli, jak można było przypuszczać, kapitan Nemo używał Nautilusa do wywierania zemsty. I w ową noc, kiedyto uwięził nas w kajucie na oceanie Indyjskim, musiał także uderzyć na jakiś statek. Ten człowiek którego pochowano na cmentarzu koralowym, na dnie morskiem, był niezawodnie ofiarą uderzenia Nautilusa o tamten okręt! Tak, tak niezawodnie — i niemogło to być nic innego. Wykryła się tedy część tajemniczego istnienia kapitana Nemo. Być może, że nie wiedziano kto on jest; ale rządy sprzymierzyły się by go ścigać, nie jako człowieka ekscentrycznego, lecz jako nieprzyjaciela, który im nieubłaganą zaprzysiągł nienawiść.
Cała straszliwa przeszłość przedstawiła się memu umysłowi; i zrozumiałem że na zbliżającym się okręcie, nie są przyjaciele nasi, ale wrogowie którzy nie będą mieli dla nas miłosierdzia.
Tymczasem kule coraz gęściej w około nas padały. Niektóre uderzały prawie poziomo o powierzchnię wody, i odbijając się od niej podskokiem, zapadały w morze w odległości znacznej od pierwszego zetknięcia się z morzem. Żadna jednak kula nie trafiła Nautilusa.
Okręt nie dalej już był od nas jak o trzy mile[1]; pomimo gęstych z niego strzałów, kapitan Nemo nie wyszedł na pokład. A przecież, gdyby która z rzucanych na nas ogromnych kul stożkowatych, przebijających najgrubsze pancerze okrętowe, uderzyła w Nautilusa i w punkt nieszczęśliwy dla niego, zraniłaby go śmiertelni e.
— Do tysiąc szatanów! — rzekł wówczas Kanadyjczyk — sprobujmy się ratować! dawajmy jakie znaki, żeby wiedzieli przecie że tu są ludzie. I zaczął chustka machać w powietrzu. Ale ledwie zaczął, gdy go przygniotła żelazna jakaś ręka, i Kanadyjczyk mimo swej ogromnej siły upadł na pomost.
— Nędzniku! — zawołał kapitan — chcesz żebym cię nadział na ostrogę Nautilusa, wprzód nim ją wtem okręt zapuszczę?
Strach było słuchać głosu kapitana, straszniej jeszcze patrzeć na niego! Blady był, bo cała krew zbiegła mu do serca, którego bicie chyba musiało ustać na chwilę. Źrenice naprężyły mu się okropnie; już nie mówił ale ryczał. Podawszy ciało naprzód, dławił ręką ramię Kanadyjczyka. Puścił go nakoniec i zwracając się do okrętu wojennego, z którego kule padały w około, zawołał potężnym swym głosem:
— Więc ty wiesz, sługo nienawistnej przemocy, kto ja jestem! I ja niepotrzebuję widzieć twej flagi żeby cię poznać. Czekaj! pokażę ci moją!
I rozwinął na przodzie swego statku czarną banderę, taką, samą jaką zatknął na biegunie południowym.
W tej chwili jedna z kul uderzyła ukośnie w Nautilusa, nie zrobiwszy mu żadnej szkody odbiła się od niego i przelatując blizko kapitana, wskoczyła w morze.
Kapitan Nemo wzruszył ramionami, a zwracając się do minie — rzekł krótko.
— Zejdź pan, i wy zejdźcie.
— Panie — zawołałem — więc pan uderzysz na ten okręt?
— Panie! zatopię go — była odpowiedź kapitana.
— Pan tego nie zechcesz zrobić! — odparłem.
— Zechcę zrobić i zrobię — rzekł kapitan zimno: — nie waż się pan sądzić mego postępowania. Fatalność chce, byś pan zobaczył czego nie powinienbyś widzieć. Zaczepiono mnie, moja odpowiedź będzie straszna. Zejdź pan.
— Cóżto jest za okręt?
— Pan nie wiesz! tem lepiej; przynajmniej to jedno tajemnicą będzie dla was. Zchodźcie!
Trzeba było być posłusznym. Z piętnastu majtków otaczało kapitana, i z nieubłaganą nienawiścią patrzyło na zbliżający się statek. Widać było, że jednakowa chęć zemsty wszystkich przejmowała. Zszedłem z pokładu w chwili, gdy nowa kula poszorowała po Nautilusie, a kapitan zawołał:
— Strzelaj głupcze, strzelaj! ciskaj bezpożytecznie twe kule! Nie unikniesz ostrogi Nautilusa! Ale nie wtem miejscu masz zginąć; twój kadłub nie skala schronienia, w którem spoczywają chwalebne resztki Mściciela.
Poszedłem do mej kajuty; kapitan i jego pomocnik zostali na pokładzie — ale śruba wprowadzoną została w ruch pośpieszny. Nautilus szybko się oddalał, i wkrótce już kule z okrętu nie mogły go dosięgnąć. Wciąż jednak nas ścigał. Kapitan Nemo trzymał się w jednakowej od niego odległości.
Około czwartej popołudniu nie mogłem dać sobie rady z niepokoju i niecierpliwości, i poszedłem ku głównym schodom. Wyjście na pokład otwarte było, więc wyjrzałem. Kapitan Nemo przechadzał się niespokojnie, i patrzył niekiedy na okręt o jakie sześć mil odległy. W pośpiesznym swym biegu, Nautilus wiódł za sobą, okręt ku wschodowi. Czemuż go nie atakował? Może się wahał.
Chciałem jeszcze raz probować, czy mi się nie uda odwieść kapitana, od jego zamiarów. Ale nakazał mi milczenie, mówiąc:
— Spełniam moje prawo, wykonywam sprawiedliwość. Jestem prześladowany, a tam jest prześladowca! Za jego to sprawą straciłem wszystko com kochał i czcił: ojczyznę, żonę, dzieci, ojca i matkę i braci — wszyscy zginęli! A tam, jest wszystko co nienawidzę! Więc milcz!
Ostatni raz spojrzałem na okręt wojenny wzmagający swą parę — i poszedłem do Neda i Conseila.
— Trzeba uciekać — zawołałem.
— Dobrze — odparł Kanadyjczyk. — Co to jest za okręt?
— Nie wiem — odpowiedziałem; — w każdym razie lepiej zginać z nim razem, niż zostać wspólnikiem odwetu, którego słuszność nie jest nam wiadoma.
— I ja tak myślę — odparł zimno Ned-Land. Czekajmyż aż noc zapadnie.
Nadeszła wreszcie noc. Na naszym statku głębokie panowało milczenie. Z kompasu widziałem że Nautilus nie zmienił swego kierunku; śruba jego tłukła o fale z jednakową zawsze szybkością. Płynął po powierzchni morza, kołysząc się lekko to w tę to w ową stronę.
Postanowiliśmy, ja i moi towarzysze, uciec z Nautilusa wówczas, gdy okręt o tyle się do nas zbliży, że będą mogli znajdujący się na nim ludzie słyszeć nas lub widzieć — bo księżyc mający jeszcze trzy dni do pełni, świecił wspaniale. Jeśli dostawszy się na pokład owego okrętu, nie zdołamy go uchronić od oczekującego go losu, przynajmniej uczynimy co nam okoliczności będą radzić. Niejednokrotnie mi się zdawało, że Nautilus zabiera się do ataku; ale on tylko pozwalał przybliżyć się nieprzyjacielowi, i znów potem spiesznie uciekał.
Część już nocy przeszła bez żadnego wypadku. Szukaliśmy sposobności do wykonania, naszego postanowienia, ale ze wzruszenia jakie nas przejmowało, bardzo mało mówiliśmy z sobą. Ned-Land chciał się rzucić w morze, alem go powciągał. Zdawało mi się że Nautilus zechce uderzyć na ścigający go okręt, na powierzchni — a wówczas ucieczka nasza nie tylko możebna będzie ale i łatwa.
Nad ranem około trzeciej, niespokojny o to co zajdzie, wyszedłem na pokład.
Kapitan Nemo nie zszedł z platformy; stał od przodu, przy swym pawilonie, powiewającym nad głową tego człowieka wpatrującego się w okręt. Wzrok jego niesłychanie był natężony; wzrok ten zdawał się przyciągać okręt, ubezwładniać go i prowadzić go za Nautilusem, jakby ten ostatni holował tamtego.
Księżyc był wówczas na południku; gwiazda Jowisz pokazywała się na wschodzie. Wśród ciszy natury, niebo i ocean zdawały się współubiegać o to, które z nich spokojniej się zachowa. Księżyc przeglądał się w morzu jak w najpiękniejszem zwierciadle. Patrząc na tę ciszę i na ten spokój głęboki żywiołów, porównywałem je w myśli z namiętościami ożywiającemi ludzi płynących w owej chwili po gładkiej powierzchni morza, i drżenie mnie przenikało.
Okręt zbliżył się do Nautiluss o dwie już tylko mile; płynął ciągle za światłością fosforyczną bijącą z naszego statku. Widziałem na okręcie jego latarnię zieloną, czerwoną i trzecią białą, zawieszoną na przodowym maszcie. W chwiejnym odblasku tych świateł widać było omasztowanie okrętu, i buchające potężne ogniska, pod jego kotłami. Snopy iskier, kawałki węgla rozżarzonego, wyskakiwały z kominów okrętów i rozświecały atmosferę nad nim.
Do szóstej rano pozostałem na pokładzie Nautilusa, kapitan Nemo nie zdawał się mnie widzieć. Okręt był od nas o półtory mili tylko; ze światłem dziennem wznowił swoje do nas strzelanie. Widocznie zbliżała się chwila, w której Nautilus uderzy na swego przeciwnika; a wówczas ja i moi towarzysze opuścimy nazawsze tego człowieka, na którego nie śmiałem wydać wyroku.
Miałem właśnie zejść do wnętrza statku żeby im myśli mojej udzielić, gdy poruczuik wyszedł na pokład a za nim wielu żeglarzy. Kapitan Nemo albo ich nie widział, albo nie chciał widzieć. Ludzie ci zaczęli niejako przygotowywać statek do walki; przygotowania te zaś były bardzo proste i nieliczne. Zdjęto balustradę drucianą otaczającą platformę; klatki w których się mieściła latarnia i sternik zostały tak wsunięte w głąb statku, że prawie z niego nie wystawały. Powierzchnia tego długiego cygara żelaznego nie przedstawiała zatem nic, czemby się mógł o coś zaczepić.
Poszedłem do salonu. Nautilus trzymał się ciągle na powierzchni. Światło poranne wcikało się w płynne wód warstwy. Niekiedy, przy pewnem bujaniu się fal, szyby zalewała czerwona jasność wschodzącego słońca.
To wtawał straszny ów dzień — 2-go czerwca.
O 5-tej, loch, narzędzie mierzące szybkość biegu, wskazywało że Nautilus zwolnił swój pośpiech. Widocznie pozwalał okrętowi zbliżyć się do siebie; zresztą i huk strzałów coraz wydatniej słyszeć się dawał. Kule orały otaczającą nasz statek wodę, wciskając się w nią z dziwnem jakiemś świstaniem!
— Moi przyjaciele — rzekłem — nadeszła chwila działania; uściśnijmy sobie ręce i oddajmy się boskiej opiece.
Ned-Land był zdecydowany, Conseil spokojny, ja zaś byłem wzruszony nerwowo, zdolny zaledwie panować nad sobą.
Przeszliśmy do biblijoteki. W chwili gdym otwierał drzwi prowadzące ku głównym schodom, usłyszałem że wyjście na zewnątrz zamykano nagle. Kanadyjczyk rzucił się ku schodom, alem go zatrzymał. Dobrze znany nam odgłos dał się słyszeć; to woda wchodziła w rezerwoary statku. To też za kilka chwil Nautilus zagłębił się na kilka metrów pod powierzchnię morza.
Zapóźno zatem było już brać się do tego cośmy zamierzali. Nautilus nie myślał uderzyć na okręt na powierzchni, bo tam był okręt ten okryty nieprzebitym pancerzem; chciał uderzyć na niego pod powierzchnią wody, bo tam skorupa żelazna nie osłania już ścian okrętu.
Zostaliśmy więc znów więźniami, przymuszonymi świadkami okropnego dramatu, który miał się odbyć niezadługo. Wreszcie, zaledwie mieliśmy czas do rozważenia okoliczności; zebrani w moim pokoiku, patrzyliśmy tylko jeden na drugiego. Oburzenie ogarnęło mój umysł, myśl przestała działać w mej głowie. Byłem w takim samym przykrym stanie, w jakim się jest, gdy się oczekuje na spodziewany przerażający łoskot. Czekałem i nadsłuchiwałem: całe moje życie zbiegło się do moich uszu.
Szybkość Nautilusa wzmogła się widocznie, i coraz niezmierniej rozpędzał się. Cały kadłub jego drgał jak żywy.
Nagle krzyknąłem; poczułem uderzenie, choć stosunkowo lekkie — taka była niezmierna siła wciskająca w okręt ostrogę Nautilusa. Usłyszałem tarcie się i trzeszczenie. Nautilus uniesiony potęgą swego rozpędu; przeszedł przez cały okręt w poprzek jak igła przez płótno.
Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Zrozpaczony, rozszalały, wybiegłem z mego pokoju i wpadłem do biblijoteki. Był tam kapitan Nemo. Niemy, chmurny, nieubłagany, patrzył przez szybę odsłoniętą od strony okrętu.
Ogromna masa zagłębiała się pod wodę, a Nautilus żeby być świadkiem tego konania okrętu, razem z nim zstępował w głębiny. Widziałem o dziesięć kroków odemnie otwarty kadłub okrętu, słyszałem jak woda wpadała w ten otwór z łoskotem grzmotu; patrzyłem na zatapiającą się podwójną liniję dział i parapetów. Pomost zapełniony był uwijającemi się czarnemi postaciami.
Woda coraz wyżej wznosiła się, zalewała już pokład. Nieszczęśliwi wdrapywali się na drabiny masztowe, czepiali się żagli, wili się pochłaniani wodą. Było to mrowisko ludzkie zalewane znienacka napływającem na nie morzem.
Stałem jak sparaliżowany, zmartwiały w boleści; włosy mi wstały na głowie, oczy się bezmiernie wytrzeszczyły, oddychać nie mogłem. Patrzyłem i ja także bez tchu i głosu! Nieodparty pociąg trzymał mnie przy szybie.
Ogromny okręt zagłębiał się zwolna. Nautilus z nim razem zapadał, jakby dla podpatrzenia wszystkich jego ruchów. Nagle nastąpił wybuch. Powietrze ściśnione wysadziło pomost okrętu, jakby się ogień dostał do składu prochu. W skutek tego wybuchu nastąpiło tak gwałtowne wody odparcie, że aż Nautilus porwany niem został. Ale od tej chwili nieszczęsny okręt szybko zagłębiać się zaczął; zatapiały się jego drabiny, potem drągi podtrzymujące żagle przy masztach, obwieszone ratującymi się ludźmi jak gronami, nakoniec wierzchołek wielkiego masztu. A potem cała ta czarna masa zniknęła w głębinach, i cała osada porwana została w otchłanie wirem tworzącym się w koło tej czeluści wodnej.
Spojrzałem na kapitana. Straszny ten wykonawca sprawiedliwości, patrzył ciągle jakby prawdziwy archanioł nienawiści. Gdy się wszystko skończyło, zwrócił się ku drzwiom swego pokoju i wszedł do niego. Patrzyłem za nim.
Na ścianie w glębi pod portretami bohaterów, ujrzałem wizerunek kobiety młodej jeszcze i dwojga małych dzieci. Kapitan Nemo patrzył czas jakiś na te obrazy, potem wyciągnął ku nim ręce, ukląkł i wybuchnął łkaniem.




  1. Widocznie jest tu ciągle mowa o milach morskich, których Francuzi i Anglicy liczą po 60 na jeden stopień jeograficzny. Mila taka ma 1852 metrów łokci polskich 6482 i jest cztery razy mniejsza od mili jeograficznej, albo niemieckiej, która bardzo mało co dłuższa jest od mili polskiej. [Prz. Tł.]





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.