Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLIII.

Pod 47° 24’ szerokości i 17° 28’ długości.

Skutkiem tej burzy zostaliśmy odrzuceni na wschód. Wszelka nadzieja ucieczki do przystani New-Yorku lub Św. Laurentego, zniknęła. Biedny Ned zrozpaczony, oddał się jak kapitan Nemo zupełnej samotności. Conseil i ja, nie rozłączaliśmy się ani na chwilę.
Powiedziałem już, że Nautilus odsunął się na wschód. Powinienem był ściślej powiedzieć: na północo-wschód. Przez kilka dni błąkał się to na powierzchni, to pod falami — wśród ustawicznej mgły, tak strasznej żeglarzom. Mgły owe pochodzą głównie z tajania lodów, co utrzymuje niezmierną wilgoć w atmosferze. Ileżto statków zginęło na tych przestworach, chcąc rozpoznać niepewne ognie na brzegu! Ilu nieszczęść przyczyną stały się te mgły nieprzejrzane! Ileż to rozbić o skały, o które roztrząsających się łoskot bałwanów, tłumi szum wichru! Ile okrętów wpadło na siebie, pomimo owych przybrzeżnych ogni, ostrzegających świstawek i dzwonów na trwogę!
To też dno tych mórz przedstawiało obraz pola walki, na którem spoczywali wszyscy zwyciężeni przez ocean: jedni starzy już zamuleni, drudzy młodzi i odbijający światło naszej latarni w swoich żelaznych okuciach i miedzianych spodach. Pomiędzy niemi, ileżto statków do szczętu przepadłych z całą załogą swoją i tłumami wychodźców, w owych niebezpiecznych miejscach, tak smutnie zapisanych w statystyce: przylądku Race, wyspie Św. Pawła, cieśninie Belle-Ilie, ujściu Św. Laurentego. A ileżto ofiar, od kilku lat dostarczyły tym żałobnym kronikom drogi Royal-Mail, Inmann, Montreal! Solway, Isis, Paramatta, Hungarian, Kanadyjczyk, Anglo-Saxon, Humboldt, Stany Zjednoczone — osiadłe na mieliźnie; Artic, Lyończyk — rozbite jeden o drugi; Przezydent, Pacyfik, City of Glasgowzaginione z niewiadomych przyczyn. Smutne zgliszcza, wśród których Nautilus przepływając, odbywał jakby przegląd umarłych.
Pietnastego maja byliśmy na południowym krańcu ławicy nowej-Ziemi. ławica ta jest wytworem odsepów morskich, ogromnym stosem organicznych szczątków, przyniesionych bąźto od równika prądem Gulf-Streamu, bądź o bieguna północnego tym przeciwprądem wody zimnej, idącym wzdłuż brzegu amerykańskiego. tam także gromadzą się błędne głazy (bloki eratyczne), sprowadzane pękaniem lodów. Tam utworzyła się ogromna kostnica ryb, mięczaków i zwierzokrzewów, ginących tu milijardami.
Głębokość morza nad ławą Nowej-Ziemi nie jest zbyt wielką; co najwięcej kilkaset sążni. Ale ku południowi wyżłabia się nagle głęboka wklęsłość, jama na trzy tysiące metrów. Tutaj rozszerza się Gulf-Stream. Jestto rozlew jego wód. Utraca na bystrości i temperaturze, lecz za to staje się morzem.
Z ryb które Nautilus spłoszył swem przejściem, wymienię krążkopłetwa, długości jednego metra, z czarniawym grzbietem, pomarańczowym brzuchem, dającego zbyt mało naśladowany przykład wierności małżeńskiej; dużego unernaka, rodzaj szmaragdowej mureny, wybornego smaku; karraka z wielkiemi oczyma, głową nieco do psiej podobną; szlamówki żyworodne jak węże, babki pękate, albo czarne kiełbie wielkości dwóch decymetrów; długoogonice, zwane tak od długiego ogona z srebrzystym połyskiem — szparkie ryby, zapuszczające się daleko od mórz północnych.
Zabrała się także w sieci śmiała, zuchwała, silna, muskularna ryba, uzbrojona kolcami przy głowie i płetwach; prawdziwy niedźwiadek wielkości dwóch do trzech metrów, zacięty wróg szlamówek, miętusów, i łososi; był to północny głowacz, z szarem gruczołkowatem ciałem, i czerwonemi płetwami. Rybacy Nautilusa mieli niejaką trudność w opanowaniu tego stworzenia, które dzięki układowi swych nakrywek, chroniących organa oddechowe od osuszającego zetknięcia z atmosferą, może czas jakiś żyć bez wody.
Wspomnę teraz dla pamięci, boskiny, drobne rybki, towarzyszące długo okrętom na morzach północnych; ostropyzki właściwe wyłącznie północnemu Atlantykowi, i raszki; oraz zwracam uwagę na miętusy, zwłaszcza na gatunek dorszów, które znalazłem w ulubionych im wodach, na tej niewyczerpanej ławicy Nowej Ziemi.
Możnaby nazwać te dorsze górskiemi rybami, bo Nowa Ziemia jest w rzeczy samej podmorska górą. Gdy Nautilus utorował sobie drogę przez ich zbite gromady, Conseil nie mógł wstrzymać się od następującej uwagi:
— Ot! dorsze — rzekł; — ale myślałem że dorsze są płaskie, jak flądry lub podeszwice.
— Naiwnyś! — zawołałem. — Dorsze są płaskie tylko w sklepie korzenym, gdy widzisz je rozpłatane i wywieszone; Ale w wodzie są to ryby wrzecionowate, jak mulety, i kształt ich czyni je zdolnemi do wielkiej chyżości.
— Chcę panu wierzyć — odparł Conseil. — Co za chmara! jakie mrowisko!
— Eh! mój przyjacielu, byłoby ich daleko więcej, gdyby nie ich wrogowie: raszki i ludzie… Wiesz ty ile naliczono jajek z jednej samicy?
— Pozwólmy sobie — odpowiedział Conseil. — Pięć kroć sto tysięcy.
— Jedenaście milijonów! przyjacielu.
— Jedenaście milijonów. Co temu to nigdy nie uwierzę, chybabym je sam porachował.
— Rachuj Conseilu, ale łatwiej ci pójdzie uwierzyć na słowo. Zresztą Francuzi, Anglicy, Amerykanie, Duńczycy, Norwegczycy, łowią dorsze krociami, i gdyby nie zdumiewająca płodność tych ryb, zabrakłoby ich niezadługo w morzach. W samej tylko Anglii i Ameryce, pięć tysięcy okrętów, z osadą siedmdziesięciu pięciu tysięcy marynarzy, użyte są do połowu dorszy. Każdy okręt przynosi średnio czterdzieści tysięcy sztuk, co czyni dwadzieścia pięć milijonów. Na brzegach Norwegii takiż sam rezultat.
— Zgoda. — rzekł Conseil; — spuszczam się na pana. Nie będę już liczył.
— Czego?
— Jedenastu milijonów jaj. Zrobię jednak jedną uwagę.
— Jakąż?
— Oto, że gdyby się wszystkie jajka wykluwały, dość byłoby czterech dorszy na zaopatrzenie Anglii, Ameryki i Norwegii.
Pomykając nad ławicą Nowej Ziemi, widziałem dokładnie te długie linki, opatrzone dwustu haczykami, które każda łódź tuzinami zapuszcza. Każda linka zanurzona jednym końcem za pomocą małej kotwiczki, utrzymywała się drugim na powierzchni, przymocowana do korka. Nautilus musiał przemykać, się zręcznie wśród tej podwodnej sieci.
Zresztą nie długo on gościł w tych uczęszczanych stronach. Posunął się do czterdziestego drugiego stopnia szerokości. Byłoto na wysokości Świętego Jana z Nowej Ziemi i Heart’s Content, gdzie przytyka koniec podatlantyckiej liny.
Nautilus zamiast iść dalej na północ, zwrócił się ku wschodowi, jakby chciał postępować w kierunku tego telegraficznego łożyska, w którem spoczywa lina, i którego częste sądowania dały niezmiernie dokładny profil.
Byłoto 17-go maja, kiedy w odległości około pięciuset mil od Heart’s Content, i głębokości dwóch tysięcy ośmiuset metrów, spostrzegłem leżącą na gruncie linę. Conseil nie uprzedzony o tem, wziął ją za ogromnego węża morskiego, i gotował się według zwyczaju swego klasyfikować. Wyprowadziłem zacnego chłopca z błędu, i chcąc go pocieszyć po tym zawodzie, opowiedziałem mu rozmaite szczegóły jej założenia.
Pierwsza lina urządzoną została między rokiem 1857 a 1858; po przesłaniu jednak około czterystu telegramów, przestała działać. W roku 1863 inżynierowie sporządzili nową, wynoszącą trzy tysiące czterysta kilometrów, i ważącą cztery tysiące pięćset tonnów, która odpłynęła na sławnym Great-Eastern. Zamiar ten powtórnie się nie powiódł.
Otóż 25-go maja, Nautilus zanurzony w głębokości trzech tysięcy ośmiuset trzydziestu sześciu metrów, znajdował się właśnie wtem miejscu, gdzie nastąpiło zerwanie, które zniweczyło całe przedsiewzięcie. Stało się to w odległości sześciuset trzydziestu ośmiu mil od brzegów Irlandyi. O godzinie drugiej po południu, spostrzeżono że komunikacya z Europą ustała. Inżynierowie na statku, postanowili przed wyciągnięciem z wody przeciąć linę, i o jedenastej w nocy, uszkodzona część została wydobytą. Nawiązano i spojono końce, poczem napowrót ją zatopiono. Po kilku dniach jednak zerwała się znowu, i nie zdołano już wydostać jej z głębin oceanu.
Amerykanie nie dali się jednak zniechęcić. Śmiały Cyrus Field, promotor przedsiewzięcia, ryzykujący na nie cały swój majątek, ogłosił nowe zapisy, które niezwłocznie zostały pokryte. Urządzono nowa linę w lepszych warunkach. Wiązka drutów przewodnich obwinięta w gutaperkę, osłoniętą została materacykiem z materyi włókienkowatych, zawartym w metalowem okuciu. Great-Eastern 13-go lipca 1866 roku wypłynął znowu na morze.
Zakładanie dokonywało się pomyślnie. Zdarzył się jednak następujący wypadek. Spostrzeżono parę razy przy rozwijaniu liny świeżo powbijane w nią gwoździe, widocznie w celu żeby uszkodzić jej rdzeń. Kapitan Anderson, oficerowie okrętu, inżynierowie — zebrali się i ogłosili, że jeśli winny schwytany zostanie na pokładzie, bez sądu wrzucony będzie do morza. Odtąd zbrodnicze to pokuszenie już się nie powtórzyło.
Dwudziestego trzeciego lipca Great-Eastern znajdował się już tylko o ośmset kilometrów od Nowej Ziemi, gdy zatelegrafowano mu z Irlandyi wiadomość o zawartym między Austryą i Prusami rozejmie, po bitwie pod Sadową. W dniu 27-ym dostrzegł wśród mgły port Heart’s Content. Przedsięwzięcie zostało szczęśliwie dokonane; a pierwszą depeszą, młoda Ameryka przesłała starej Europie te madre, tak rzadko zrozumiane wyrazy: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli“.
Nie spodziewałem się zastać linę elektryczną w pierwotnym stanie, w takim jak wyszła z warsztatów. Długi wąż pokryty szczątkami muszli, najeżony dziurkowcami, oblepiony był kamienistym osadem, chroniącym go od dziurawiących mięczaków. Spoczywał spokojnie, wolny od morskich wstrząśnień, pod ciśnieniem sprzyjającem przebiegowi iskry elektrycznej, dochodzącej z Ameryki do Europy w trzydzieści dwie setnych sekundy. Trwałość tej liny będzie zapewne wieczysta; zauważono bowiem, że gutaperkowa powłoka umacnia się w wodzie morskiej.
Zresztą w łożysku tem tak szczęśliwie wybranem, lina nie zatapia się nigdy do takiej głębi, żeby jej aż groziło zerwanie. Nautilus postępował za nią na najgłębsze dno, t. j. na cztery tysiące czterysta trzydzieści jeden metrów pod woda, a i tam leżała bez nazbyt silnego wyprężenia. Potem zbliżyliśmy się do miejsca wspomnianego już wypadku w 1863 r.
Dno oceanu tworzyło tu wąwóz na sto dwadzieścia kilometrów szeroki, a tak głęboki, że gdyby osadzić w nim górę Mont-Blanc, toby wierzchołek jej nie wystawiał z wody. Wąwóz ten zamyka na wschód pionowa ściana, wysokości dwóch tysięcy metrów. Przybyliśmy tam 28-go maja, i Nautilus znajdował się właśnie o sto pięćdziesiąt kilometrów od brzegów Irlandyi.
Czy kapitan Nemo posunie się w górę, aby przybić do wysp Brytańskich? Nie. Z wielkiem mojem zdziwieniem opuścił się na południe, i zwrócił ku morzom europejskim. Okrążając wyspę Szmaragdową, spostrzegłem na chwilę przylądek Clear i ognie latarni Fastenetu, oświecającej tysiące statków wyszłych z Glasgowa lub Liwerpoolu.
Wówczas stanęło mi w myśli ważne pytanie. Czy Nautilus poważy się wpłynąć na kanał La Manche. NedLand, który zjawił się znowu od czasu jak się zbliżono do ziemi, nie przestawał mnie, wypytywać. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Kapitan Nemo był niewidzialny. Pozwoliwszy Kanadyjczykowi ujrzeć brzegi Ameryki — czyżby chciał teraz pokazać, brzegi Francyi.
Wszelako Nautilus opuszczał się ciągle ku południowi. Trzydziestego maja przeszedł naprost Lands End pomiędzy najdalej wysuniętym cyplem Anglii i wyspami Scilly, pozostawiając je z prawego boku.
Gdyby zamierzał wejść do La Manche, musiałby skręcić stanowczo na wschód. Nie zrobił tego.
Przez cały dzień 31-go maja, Nautilus zataczał na morzu wciąż koła, które mnie mocno intrygowały. Zdawał się szukać jakiegoś miejsca, nie mogąc go bez pewnej trudności wynaleźć. W południe kapitan Nemo wyszedł sam na platformę, oznaczyć położenie statku. Nie przemówił do mnie ani słowa. Wyglądał posępniej niż kiedykolwiek. Cóż mogło tak go zasmucić? Czy blizkość brzegów europejskich? Czy przypomniał sobie porzuconą ojczyznę? Jakiegoż uczucia w takiem razie doznawał? — wyrzutów czy żalu? Ta myśl zalegała mi długo w głowie, i miałem jakby przeczucie, że wkrótce przypadek zdradzi tajemnicę kapitana.
Nazajutrz 1-go czerwca Nautilus odbywał też same ruchy. Widocznie szukał na oceanie pewnego punktu. Kapitan Nemo wyszedł jak wczoraj, zmierzyć wysokość słońca. Morze było ciche, niebo czyste. W odległości ośmiu mil na wschód, duży parowiec rysował się na linii horyzontu. Nie powiewała na nim żadna flaga, nie mogłem więc rozpoznać jego narodowości.
Na parę minut przed przejściem słońca przez południk, kapitan Nemo wziął sekstant i obserwował z niezmierna ścisłością. Zupełna spokojność fali ułatwiała mu to zajęcie. Nautilus nieruchomy, nie kołysał się ani przodem ani z boku.
Byłem wówczas na platformie. Skończywszy swą obserwacyę, kapitan wyrzekł tylko t słowo.
— Tutaj.
Poczem opuścił platformę. Czy widział ów parowiec, który zmienił swój kierunek i zdawał się do nas przybliżać? Nie wiem.
Wróciłem do salonu. Klapa się zamknęła, i usłyszałem świst wody w rezerwoarach. Nautilus zaczął zanurzać się po linii pionowej, bo zatrzymana śruba nie dawała mu żadnego ruchu.
W parę minut potem stanął w głębokości ośmiuset trzydziestu trzech metrów, i spoczął na dnie.
Wówczas świetlny sufit salonu zagasł, odsunęły się zasłony, i ujrzałem przez szyby morze oświecone żywo na pół mili dokoła, promieniami naszej latarni. Popatrzyłem z lewego boku, nie widząc nic więcej prócz niezmierzoności spokojnych wód.
Z prawego boku sterczała jakaś znaczna wypukłość, która zwróciła moją uwagę. Rzekłbyś, zwaliska przysłonięte warstwą białawych muszli, jak płaszczem śniegu. Badając uważnie tę bryłowatość, zdawało mi się że rozpoznaję zgrubiałe kształty pozbawionego masztów okrętu, który musiał zatonąć przodem. Smutny ten wypadek sięgał zapewne odległej epoki. Te zgliszcza, tak oblepione dziś wapnistym osadem wód, musiały na to przez długie lata przebywać na dnie oceanu.
Co to był za okręt? Dla czego Nautilus grób jego odwiedzał? Czyżto nie burza zabrała ów statek pod wodę.
Nie wiedziałem co o tem myśleć, gdy naraz usłyszałem obok siebie kapitana Nemo, mówiącego powolnym głosem:
— Niegdyś okręt ten nazywał się Marsylijanin. Miał siedmdziesiąt cztery działa, i puszczony był na morze 1762 r. W roku 1778, 13-go sierpnia, dowodzony przez La Poype-Vertrieux’go, walczył mężnie z Prestonem. W roku 1779, d. 4-go lipca, znajdował się w eskadrze admirała d’Estaind przy wzięciu Grenady. W 1781, 5-go września, uczestniczył w bitwie hrabiego de Grasse w zatoce Chesapeak. W r. 1794 rzeczpospolita francuzka zmieniła mu nazwę. Szesnastego kwietnia iegoż roku połączył się w Brest z eskadrą Villaret Joyeuse, przeznaczoną do konwojowania zboża, wiezionego z Ameryki pod dowództwem admirała Von Stabel. W dniach 11 i 12 prairiala II-go roku rzeczypospolitej, eskadra ta spotkała okręty angielskie. Panie, mamy dziś 13 prairiala, 1-szy czerwca 1868 r. Siedmdziesiąt cztery lat temu, w tym samym dniu, w tem samem miejscu, pod 47° 24’ szerokości i 17° 23’ długości, okręt ten po bohaterskiej walce, straciwszy trzy maszty, zalany na spodzie wodą, gdy trzecia część załogi poległa lub stała się niezdolną do boju, wolał pogrążyć się w morzu wraz z trzystu pięćdziesięciu sześciu swymi marynarzami; niż poddać — i przybiwszy na tyle swą flagę, znikł pod falami przy okrzyku: „Niech żyje Rzeczpospolita“.
— To Mściciel! — zawołałem.
— Tak panie! Mściciel. Piękne nazwisko! — wyszeptał kapitan Nemo krzyżując ręce na piersiach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.