Przejdź do zawartości

Dwa światy/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Ani uwagi matki, ani szyderstwa hrabiego Junoszy, ani własne przekonanie o następstwach, jakie ten krok pociągnąć musi za sobą, nie wstrzymały już Aleksego, który tłómacząc się fatalnością, w istocie pociągnięty uczuciem tajemném, poszedł służyć Karlinowi i jego mieszkańcom. Pan Jacek Ultajski, który się drożył ze swoją częścią w Żerbach, w nadziei, że będzie Aleksemu koniecznie potrzebną, spuścił z tonu i ceny, gdy się dowiedział, że Drabicki wcale na niéj osiadać nie myśli; została więc dzierżawa na starych warunkach przy Jasiu i matce.
Dla Juliana to przybycie towarzysza było dniem niewypowiedzianéj radości; sam on wybrał mu mieszkanie w zamku na dole, z wyjściem na ogród, złożone z kilku pokoi, urządzone smakownie, wygodne aż do zbytku i tu Aleksego pomieścił. Małe schodki łączyły ich z sobą. Przybyszowi w starych sklepionych izbach było smutno, obcym się tu czuł i podrzędnym, gdy w domu panem być przywykł i ogniskiem swego małego światka. Kiedy pierwszy raz spotkali się z Polą, wesoła dziewczyna spojrzała na niego pierwszy raz smutnie i z litości wyrazem.
— A! i pan tu! — odezwała się wzdychając — dobrze, będziemy się wspierać wzajemnie; jesteśmy tu jak wychodźce z jednego kraju, jak dwoje ubogich Irlandczyków pod niebem nowego świata będziemy razem zielony Eryn wspominać! Ale skądże się to wzięło?
— Ja sam nie wiem — odparł Aleksy wzruszony — przed kilką miesiącami byłbym się rozśmiał lub oburzył z tego rodzaju propozycyi, a dziś... jak pani widzi, przyjąłem...
— Do wielu rzeczy człowiek przychodzi, których się nie spodziewał — zawołała Pola — i mówią, że ma wolę... Ma dolę... temu nie przeczę, ale swobody!...
Rozśmiała się, rzucając mu wejrzenie szyderskie trochę i smutne...
Pomimo przepowiedni przykrych, jakich nie szczędzili Aleksemu matka, stary Junosza, on sam, życie w Karlinie wcale się nie zwiastowało z tém obliczem przymusu i poddaństwa; Aleksy mógł zachować jakąś niezależność w domu, którego był niejako panem i poufałość z Julianem i co dzień lepsze stosunki z Anną, która się przywiązywała do niego. Wszystko to przeszło zrazu oczekiwania jego: uczynił się był maluczkim, aby nie dawać powodu do upokarzania, ale ta ostrożność zdawała się zbyteczną; jeden prezes, choć grzeczny i poufały w swojém obejściu, dawał czuć nieznacznie Aleksemu, jak nierówno stali na szczeblu towarzyskim. Jego zbliżenie nawet i uprzedzająca grzeczność, cieniowały się wewnętrzną dumą, i stanowiły jakby umyślne przypomnienie dla Drabickiego, by się równym im nie sądził.
Nic mu zarzucić nie było można, do niczego się uwiązać, czułeś przecie, że na dnie niéma tam ani szczerego uczucia przyjaźni, ani szacunku takiego, któryby zatarł przedział pomiędzy niemi. Prezes cenił Aleksego, ale usilnie pragnął utrzymać go na właściwém stanowisku, właśnie dlatego, że się domyślał, że go posądzał o jakąś chętkę zapomnienia o położeniu, że przyjaźń Juliana, czulsza i starsza, dawała do tego powody. Co się tyczy Anny, ta przywykła, rzec można, do nowego domownika, oceniła, zbliżyła się doń, ale zarówno z prezesem trzymała go zdala powagą i tém niewytłómaczoném uczuciem godności rodu, które jéj było wrodzoném. Obok cnót wszystkich, obok gorąco pojętych zasad chrześcijańskich, było w Annie jakieś przekonanie wyssane z mlekiem o swéj wyższości rodowéj.
Zziębłe dziecię w łachmanach, ubogą kobietę, żebraczkę byłaby przytuliła w imię Chrystusowe, napoiła, ogrzała własną odzieżą; ale nie wiem, czy jakiś świeżo wyszlachcony dorobkowicz, podający jéj rękę, jaka bankiera żona, siadająca przy niéj do stołu, byłaby przyjętą bez uśmiechu i przykrości. Pojechałaby do umierającéj nieszczęśliwéj, ale nie wiem, czyby chciała odwiedzić najzacniejszą kobietę niepewnego pochodzenia, i czyby ceniąc nawet jéj serce, chciała się z nią przyjaźnić. Anna w tym względzie nigdy się nad sobą nie zastanawiała, nie rozumowała, szła instynktowo i mimowolnie; nawet z Polą, dla któréj nie miała tajemnic, była jak opiekunka z sierotą raczéj, niż siostra z siostrą. Wśród ich poufałości był niedostrzeżony odcień, nie dający się zupełnie wylać jednéj, całkiem wynurzyć drugiéj.
Podobnych Annie wieleż istot najgodniejszych szacunku spotykamy po świecie, co z słabością swą nie walczą, bo jéj nie znają, bo jéj nie mają za słabość. Juliana wyleczył trochę pobyt w uniwersytecie z przesadzonego pojęcia o wyższości krwi; ale i tu przekonanie trwało, podparte tylko rozumowaniem niby filozoficzném i zasadą jakąś mniéj więcéj dającą się do życia zastosować.
Aleksy z całą gorączką młodości, przyjaźni, gorliwości rzucił się do powierzonego mu dzieła. Pierwsze nań wejrzenie przeraziło go; nie chciał trapić Juliana i nic mu nie mówił, ale nie ukrywał przed prezesem, w jak złym stanie zastał wszystko. Julian pracował, ale nadto był powolny, zbyt poczciwy i młody, żeby podołał sprawie, w któréj i ludzką ułomność i słabości ludzkie potrzeba miéć na względzie. Szperanie w ludziach i ich czynnościach zbyt-by go niepokoiło i nadto było przykrém. Często wiedząc, że z niego korzystają, Karliński się przed sobą jak mógł tłómaczył, byle nie być zmuszonym zawstydzić kogoś lub z kimś się otwarcie poróżnić, dawał się oszukiwać chętnie i korzystano z téj jego słabości, grając przed nim komedye w maskach, których zedrzéć nie miał odwagi. Ta powolność, a raczéj bezsilność wielkie już szkody zrządziła w gospodarstwie i interesach; ekonomowie, rządcy, usłużni lichwiarze obsiedli Juliana, zawsze mu rzeczy najszczęśliwiéj, najpiękniéj przedstawując, nie martwiąc go, pochlebiając mu i oszczędzając zajęcia, ale wypróżniając kieszenie powoli. Aleksy zastał dwie raty banku nieopłacone, mnóstwo drobnych dłużków i karteczek lichwiarskich, sprzedaże w najnieporządniejszy sposób prowadzone i trwonione, rachunki zawikłane i bez ładu. Przestraszył się, ale nie zwątpił. Widząc, że w początkach wszyscy się od niego uciekali do Juliana i u niego szukali wstawienia, wymógł naprzód na Karlińskich, żeby się zrzekli pośrednictwa, potém surowo i nieubłaganie wziął się do spraw i do ludzi. Czynny, rozsądny, surowy a sprawiedliwy, w prędkim czasie zapobiegł szerzeniu się złego i odetchnął, gdy w dali skutek zobaczył. Skarżono się na niego przed Anną, prezesem, przed Julianem, usiłowano mu szkodzić, ale nie udało się to wszystko; poddali się więc niechętni, usunęli ci, co korzystać nie spodziewali się, i powoli cisza zwiastować zaczęła dopełnioną reformę.
Życie to wśród pracy miało swoje przyjemności. Cały dzień wprawdzie upływał na zajęciu i w ciągu jego Aleksy rzadko widywał Karlińskich; ale wieczorem schodzili się na herbatę, bawili razem, a po wieczerzy długo często w noc z Julianem rozmawiali. Uważał to Drabicki, że po niejakim czasie Julian, który w początkach zwierzał mu się ze swego przywiązania do Poli, nagle zupełnie mówić przestał; wziął to za zły znak, począł się przypatrywać baczniéj, ale w obejściu ich nic nowego nie dostrzegł. Czasem westchnął Julian, ale że zwierzeń nie wywoływał Aleksy, na słówku się kończyło.
Tymczasem idealne owo uczucie dla Anny rosło ciche w sercu Aleksego, samotne, o swéj sile, nie podsycane niczém, chyba zwiększającém się uwielbieniem dla tego anioła. Zbliska widziana Anna zyskiwała jeszcze; życie jéj nie należało do niéj; nigdy nie myślała o sobie, żyła całkiem w bliźnim i w Bogu... brak jéj było może czegoś ziemskiego, choćby chwili obłąkania i upadku, choćby zbliżenia się do ludzi, by się bardziéj kobietą ukazała, ale dla Aleksego im bardziéj idealna, tém wyższą była istotą. Właśnie ten jéj chłód posągowy, to wyrzeczenie się serca, które biło za i dla drugich, a nigdy dla siebie, czyniły ją tak wielką i piękną, tak niepokalaną i czystą. Drabicki patrzył i podziwiał tę jéj majestatyczną odrętwiałość, to ostygnienie niepojęte, tę obojętność dla świata i dla ludzi, to zajęcie życia tak umiejętne, że jéj niczego nie zdawało się braknąć. Szukał w jéj oczach słabostki ludzkiéj i nie mógł jéj znaléźć; na twarzy śledził rumieńca draźliwości i znajdował go tylko czasem w dotknięciu rodowéj dumy, lub drogich jéj osób. To uczucie, które zowiemy miłością, a które zdaje się być potrzebą młodości, obce jéj było zupełnie; nie czuła się do niego powołana, śmiała się z niego, jak ze złudzenia lub dzieciństwa. Kiedy się Poli wyrwało słówko niebaczne, ruszała ramionami, uśmiechała się z politowaniem i tak przyzwyczaiła otaczających do swéj obojętności, że przy niéj o drażliwym przedmiocie mówić nawet nie śmieli.
Prezes, śmiejąc się, nazywał ją świętą; Julian ostygał, gdy nań spojrzała siedzącego przy Poli; Aleksy drżał na myśl, żeby go Anna nie odgadła i jak świętokradcę z kościoła nie wygnała... Zdawało mu się nieraz, że wzrokiem swoim ją plami, że myślą samą jéj uwłacza.
A jednak Anna była miłą, pociągającą, uśmiechniętą, łagodną przy swéj powadze, pobłażającą dla ludzi i niewyczerpanéj dobroci i poświęcenia. Rysy i wyraz jéj twarzy zdawały się więcéj zwiastować, niż słowa dotrzymywały; czasem wejrzenie pałało, czasem oko jéj zapalało się, smętek jakiś zwiastował cierpienie duszne głębokie, ale te tajemnice nigdy nie objawiły się nazewnątrz. Życie jéj było zapełnione i niezmiernie czynne; modlitwa, starania około Emila, leczenie chorych, ubodzy, czytanie pobożne, trochę rysunku zajmowały wszystkie jéj godziny, żadna z nich na dumanie, na spoczynek z myślami i sercem nie pozostawała.
Każdy inny możeby się zraził tą doskonałością, tém słońcem bez plamy, na które spojrzenie zaślepiało. Aleksy kochał się pocichu w swoim ideale, nie myśląc go sprowadzać na ziemię. Jéj piękność wzniosła, jéj charakter i serce zarówno w nim wzbudzały uwielbienie, ale tak się czuł niższym od wybranéj istoty; że często słowa mu zamierały na ustach, nim się do niéj przemówić odważył, i długo potrzebował ośmielać się, ożywiać, nim sercu jéj swoje otworzył.
Może ze wszystkich młodych ludzi, jakich znała, Aleksy najlepiéj podobał się Annie, ale serce jéj nie poruszyło się żadnym dowodem czci i przywiązania, nie zabiło w piersiach dla niego.
Dla niéj zawsze była to istota innego świata, innéj natury i pochodzenia, a może kochać tak, jak drudzy kochają, nie mogła jeszcze i czekała tego nieominionego dnia i godziny, która uczucie i zawód w jednéj ręce przynosi. Zbliżenie Aleksego i na niego wywarło wpływ zbawienny i Annę ożywiło trochę; lubiła z nim mówić, całe godziny zatrzymywała go nieraz podnosząc się nad zwykłe przedmioty rozmowy do wielkich zagadnień życia, które się tak śmiesznemi wydają pospolitym ludziom, nawykłym do szyderstwa i lekkiego potrącania o najświętsze przedmioty; ale ich rozmowa nie tknęła nigdy uczucia i nie ogrzała się jedném słówkiem, coby je zdradzić mogło.
Julian tymczasem swobodniejszy, weselszy, z większą niż kiedy gwałtownością obrócił się ku Poli; ale nie mogąc uzyskać na to pobłażającego zezwolenia Aleksego, który miłość starał się mu wybić z głowy, zwierzać mu się zaprzestał i zamknął w sobie. Były chwile walki: Julian mocno postanowił nigdy pierwszy jéj nie powiedziéć wielkiéj tajemnicy, ale ta mimowolnie przez oczy i słowa jego tryskała, a Pola z jakąś rozpaczą szła naprzód niepomna wcale jutra, byleby dziś do niéj należało. Z każdym dniem stawała się natarczywszą, nierozważniejszą; często z oczyma zapłakanemi przychodziła do salonu, dąsała się, smuciła, to znów trzpiotała gorączkowo, wyzywała Juliana, kłóciła się z nim i przepraszała go, prześladowała wymarzonemi kochankami, przeszłością i przyszłością, jakby zadaniem jéj było przytomność mu odebrać. Julian coraz się słabiéj opierał, gorzał, szalał, ale się trzymał na stanowisku uczciwego człowieka, który czuje, że nie powinien z wyjątkowego położenia i szału momentalnego korzystać...
Były dlań jednak chwile tak ciężkie, że walka jego z sobą prawdziwą miała zasługę, bo kochał ją codzień więcéj i zapalczywiéj. Anna w tém wszystkiém widziała dzieciństwo, igraszkę, przyjaźń, zabawkę; ale się nie domyślała namiętności, któréj siły pojąć nie mogła; była więc spokojną, a co gorzéj, nieraz w dziecinnéj niewinności swéj pomaga Poli i zamiast ich rozdzielać, zbliżała ku sobie. Każda chwila rozrywki Juliana była dla niéj weselem i pociechą, bo kochała brata... a niebezpieczeństwa dlań w niewinności ducha nie domyślała się nawet.
Aleksy patrzał na to wszystko niespokojny, podrażniony, ale się przed jego okiem baczniéj skrywano; nie tyle Pola, nie mająca dla nikogo tajemnic, szukająca chluby z uczucia, co Julian, trwożny, by go od wrót raju surowy sąd nie odpędził. Nie uszło wzroku Aleksego, że codzień bliżéj z sobą, codzień serdeczniéj byli Pola i Karliński; długo myślał co począć, nareszcie raz w czasie przechadzki sam zostawszy z Polą, bo Anna pobiegła do Emila, a Juliana odwołano na chwilę do przybywającego gościa, postanowił szczerze pomówić z sierotą. Nie było nic łatwiejszego, jak na ten przedmiot nakierować rozmowę, bo Pola wybuchała z uczuciem co chwila.
— Pan jesteś zimny jak opoka! — zawołała z uśmiechem, zaglądając mu w oczy — żal mi pana, bo się nigdy kochać nie będziesz...
— Mnie się zdaje, że pani-byś mi tego powinszować powinna!...
— Jeśli ostygnienie i chłód są szczęściem... A! wstydź się pan, tak młody, a taki chłodny...
Aleksy się uśmiechnął.
— Nie tylko żem sam taki, ale wie pani, i jéjbym pragnął udzielić téj zlodowaciałości mojéj.
— Znajdujesz pan, żem tak szalona?
— Szalona? nie! ale... ale...
— Ale... no, mów-bo pan otwarcie, co myślisz o mnie!
— Że nikt tak na szczęście gorliwie nie pracuje, jak pani na łzy i boleści...
Pola spojrzała, łzę miała już w oku, bo u niéj uśmiech graniczył zawsze z płaczem.
— Skąd to pan wiesz?
— Patrzę, choćbym widziéć nie chciał!
— I przywiduję się panu...
— Nie sądzę.
Pola rozśmiała się głośno i dziwnie.
— A! niéma nic niebezpieczniejszego, jak ci ludzie zimni, od natury upośledzeni, zazdrość im w oczach dwoi i powiększa przedmioty, sami kamieniem będąc, krzyczą na cały świat, że się śmie z miejsca poruszyć! Pan życia nie rozumiész!
— Inaczéj go rozumiem, niż pani.
— Niéma wątpliwości; pan je sobie porządnie ścielesz, pomalutku, ustawiasz, urządzasz i myślisz już o spoczynku na starość... o spokoju u ciepłego komina!... Fe! fe! ja wolę zjeść mój zapas w godzinie, upić się nim, a jutro... umrzéć wesoło z uśmiechem na ustach...
— A! bo pani nie wiesz, jak ciężkie to brzemię do dźwigania, gdy skrzydła stracimy...
— A pan to skąd wiesz? nie z doświadczenia! Plotki starych gderów, którzy nie wiedzą, co prawią... Zresztą, co tam pana obchodzi moje jutro, my się niem nie podzielimy. Daj pokój, nie gderz i nie sprowadzaj mnie na ziemię!... E! pan myślisz, że i jabym panu jakiéj maleńkiéj nauczki dać nie mogła, gdybym chciała?
Spojrzała mu w oczy, Aleksy poczerwieniał, ale śmiałością nadrabiając, zapytał żywo:
— Mnie?... ja o nią proszę.
— Są rzeczy, które najgłębiéj schowane, nie utają się... pewne uczucie jest jak piżmo... rozchodzi się woń jego w powietrzu...
— Uczucie? ze mnie? com zimny jak kamień... Śni się pani! — rzekł Aleksy, przybierając postawę obojętną.
— Sny bywają wieszcze...
— Co do mnie — dodał Drabicki — ja patrzę, boleję, obawiam się i z serca...
— Dziękuję panu — stanowczo odparła Pola — nic mi pan nie mów; nie rozumiem innego życia, jak krótkie a pełne, namiętne, szalone. Żyć dwa dni czy sto lat, w chwili zgonu to jedno... trwanie życia nie jest życiem... każdy takie wybiera, jakie woli. Wszystko, cobyś mi pan mógł powiedziéć, mówiłam sobie i naostatek przyszłam do wniosku... — nagle urwała i dodała: — że pan nie masz najmniejszego prawa wdawać się w moje gospodarstwo, nie dałam panu plenipotencyi.
Podała mu rączkę białą, którą on uścisnął; spojrzała w oczy, jakby mówiła: — Ja-m na wszystko przygotowana — i rzuciła się zbierać kwiatki, gdy Julian nadszedł. Widząc poruszenie, którego ślady znaczne były na twarzy Poli i Aleksego, nie wiedząc, co znaczyć miały, biedny zazdrosny był, jak wszyscy zakochani i nie pierwszy to raz na myśl mu przyszło, że przyjaciel go zdradza. Spojrzał na Drabickiego, który ruszył ramionami tylko.
— Pójdźmy się przejść trochę, mam coś pomówić z tobą — rzekł gwałtownie do Aleksego.
— Chodźmy!
Pola rozśmiała się za niemi...
Ledwie kilka kroków doszli, Karliński spytał:
— Coście mówili z Polą?
— O rzeczach obojętnych...
— Aleksy, nie oszukasz mnie; mów prawdę, ty się w niéj kochasz?...
Drabicki parsknął śmiechem tak serdecznym i szczerym, że Julian pomiarkował się i zawstydził.
— Naprzód, sto razy ci mówiłem, że nigdybym Poli kochać nie mógł; mam dla niéj przywiązanie brata, ale to ptaszę... to pisklątko nie dla mnie...
— Bluźnisz!
— Powtóre, słuchaj — żywiéj dorzucił Drabicki — od kiedy ci wolno mnie posądzać o zdradę i jaki dałem ci powód do tego? Gdybym kochał Polę, pewniebym się z tém tak, jak ty, nie taił.
— A! daruj! szalony jestem, ale mi się zdaje, że ją cały świat kochać musi.
— Julianie, na Boga, jedź, uciekaj, rób, co chcesz... bo się źle skończy! ja ci przepowiadam...
— Nie lubię proroków! daj mi pokój! Nic się nie zaczęło i nic się nie skończy! mówmy o czém inném...
— Unikasz widocznie szczerego otworzenia się przede mną; to zły znak Julianie.
— Ty mnie nie rozumiesz...
— Od jak dawna?
— Daruj mi, nie wiem, co mówię... ale mówić nie mogę więcéj... kiedyś, później...
— Czemu-byś nie wyjechał
— Nie mogę... każda chwila mi droga...
— Nie słuchasz mnie...
Julian zamilkł, zcicha tylko szepnąwszy:
— Ty nie masz serca!
Aleksy westchnął i przerwał rozmowę, tak w milczeniu idąc połączyli się z towarzystwem, z Anną poważną i pogodną, jak męczennica, z Polą zadumaną i rozpłakaną, choć łzy połykała schylając się do kwiatów; razem wszyscy zwrócili się ku Emilowi, który leżał na słońcu i bawił się poglądając po małym krążku świata, jaki mu widziéć było dozwolono. Jak zwykle umilkli przy nim wszyscy... Emil był od niejakiego czasu zdrowszy i lekki rumieniec białą jego, ładną, ale promieniem myśli nie oświeconą twarz oblewał; zobaczywszy Aleksego, do którego przywykł i pokochał go nawet, przyciągnął go ku sobie śmiejąc się, porwał za rękę, sam spojrzał w chmury i tak zapatrzywszy się na nie, nie puszczał go jednak, niekiedy tylko zapewniając się wzrokiem, że jest przy nim. Anna usiadła obok niego... Pola postała chwilę z Julianem, spojrzeli po sobie i powoli usunęli się o kilka kroków, cichą prowadząc rozmowę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.