Przejdź do zawartości

Dwa światy/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Nazajutrz dopiéro ukazała się Pola; Julian na twarzy jéj szukał rozwiązania tajemnicy, którą niespokojnie przeczuwał. Spojrzeli na nią ciekawie Julian i Aleksy, ale pomimo zmęczonych trochę oczów, bladości i wyrazu cierpienia, co wszystko z wczorajszéj choroby pochodzić mogło, niemożna było po niéj poznać wstrząśnienia, jakiego doznała. Zdawała się być panią siebie i wyznaczywszy sobie drogę, którą postępować miała, z rezygnacyą bohaterską poczynała krwawą ekspiacyą za szał, który trwał tak krótko, a taką się miał opłacić boleścią. Julian nie mógł się domyślić niczego: Pola przyzwyczaiła go była do dziwactw, do smutków bezprzyczynnych, do łez gorzkich zatruwających często krótkie szczęścia godziny, do kaprysów wyobraźni miotającéj sercem... sądził więc, że wczorajsza słabość i dzisiejsze smutku ślady spowodowało przybycie prezesa i ostrożność, na którą ją kilkodniowa zapowiedziana bytność w Karlinie skazywała. Zebrała się nawet biedna dziewczyna na żarcik jakiś i śmieszek, prędko przerwany tłumioném westchnieniem, które jeden tylko Aleksy zrozumiał.
— On nic wiedziéć nie powinien — mówiła sobie w duchu — spełnię sama tę ofiarę wielką całkowicie, tak, żeby mu żalu w sercu i zgryzot nie zostawić, żeby wina była moją, a on swobodnym i wolnym. Będę dlań jeszcze, czém byłam, dopóty tylko, dopóki los nie ześle tu kogo... na któregobym przez pozorną płochość, miłość moję przelać mogła... Zdradzę go, on mnie zapomni... Lecz żebym się go wyrzekła, trzeba ubarwić odstępstwo, pokochać kogoś, kogoś wyznaczonego od losu na ofiarę, wmieszać w tę intrygę i zabić może! Pierwszy, co mi się nawinie... znośny, będzie moim kochankiem! A! to szkaradnie! to okropnie! ale jedna wina ciągnie ich cały szereg za sobą... a to dla niego, któremubym i siebie i świat poświęciła cały!
Takie było postanowienie Poli, oblane łzami, ale niezłomne: nie zmienić nic w swoich stosunkach z Julianem, nie dać ofierze pozoru nakazanéj i wymuszonéj, potém udać płochość, obudzić zazdrość, nareszcie pogardę i największą z ofiar, oswobodzić tego, którego nad życie kochała... Było to poświęcenie nad siły słabéj kobiety, ale wielka miłość jest zawsze czémś bohaterskiém; bez téj cechy, szał to tylko poziomy. Upokorzona w oczach ludzi, sierota chciała się podnieść tą ofiarą; szczęście jéj wisiało na włosku tylko... ilekroć otwierały się drzwi, poglądała z przerażeniem czy nie ujrzy tego widma przeznaczonego, które jéj przynieść miało całun śmierci.
Kto będzie tą ofiarą? — myślała i serce jéj biło; przelotem myśl jéj zastanowiła się na Aleksym, ale ją litość i inne odepchnęło uczucie. — On kocha — rzekła w sobie — szanujmy miłość, świętą, czystą i cichą...
Julian pokilkakroć usiłował zbliżyć się do Poli, dość nawet nieostrożnie, i przyjęty zwyczajnym uśmiechem, ukradkowém ręki ściśnieniem, uspokojony, niecierpliwie tylko wyglądał wieczora upragnionego. Nie wiedział, że to być miało ostatnie przedpogrzebowe serc wylanie, wśród którego pomiędzy niemi zasiąść miała blada tajemnica; że usta, co dotąd go poiły, tajoném łkaniem i łzami skrytemi żegnać go się przygotowywały.
Prezes z taktem największym udawał, że nic a nic nie widzi; służył nawet za parawan dla drugich, pewien będąc Poli, na któréj dumę rachował. Jak błyskawica przychodziła mu niekiedy myśl, że miłość, próżność, jakaś chętka zemsty unieść ją może, ale na ten wypadek przygotowywał użycie innych środków. Pułkownikowa nie kryła się ze wstrętem gniewliwym dla sieroty, milcząc spoglądała na nią z oburzeniem widoczném, gotowa była wybuchnąć; szczęściem przytomność Anny wstrzymywała i uratowała od niezręcznego kroku.
Dzień minął dla obcych tak jak zwykle: na twarzach maski były powszednie, nic nie zdradzało tajemnego dramatu, jaki się odgrywał pod chłodną powierzchnią; nadszedł wieczór i wszyscy dość byli radzi, gdy się rozejść mogli. Julian, żeby nie być zmuszonym zostać dłużéj z prezesem, poskarżył się na niezdrowie i zapotrzebował spoczynku, odprawił ludzi... przebrał się i jak strzała pobiegł pod znajomą do ogrodu altanę. Pola się trochę spóźniła, postrzegł ją idącą powoli; szła jak skazany na stracenie, a za nią leciało straszne słowo, najstraszniejszy wyrok na ziemi: — Nazawsze... Julian w ulicy schwycił ją i przycisnął do serca.
— A! nareszcie! — zawołał — ty nie wiesz, com wycierpiał!
Pola uśmiechnęła się smutnie, wieszając się na jego ramieniu.
— Mój drogi — rzekła — nie mówmy o cierpieniu, nie trujmy ani wczorajszém, ani jutrzejszém tego, co nam Bóg dał tak maluczko...
I żal odjął jéj mowę.
— Tyś smutna? — rzekł Julian — co ci jest?
— Nic, smutek jest gościem niespodzianym, który nas i w szczęściu nawiedza; któż wié, skąd przychodzi, i jaki go anioł na skrzydłach z sobą unosi? Smutna jestem, bo im dłużéj żyję, tém mniéj wierzę w siebie, w ciebie i świat cały.
— We mnie? — z wymówką zapytał Karliński — we mnie?
— A! i w ciebie!
— Polo! nie truj-że ty mi tego krótkiego wieczora.
— Prawda, nie mówmy o niczém smutném... chwile drogie, a jutro Bóg wié tylko! straszne jutro!... — Wzdrygnęła się.
— Jak ci się zdaje? czy prezes się czego domyśla? — niespokojnie pochwycił Julian.
— Nie wiem, i nie zdaje mi się... ale pułkownikowa...
— O! ja matki pewien jestem... a prezes — dodał ciszéj — możebym i chciał, żeby się sam dorozumiał trochę...
— Tak! bo ty nie będziesz mu miał odwagi wyznać, żeś zszedł tak nisko? nieprawdaż? — z boleścią wymówiła Pola całując go w głowę. — Słaby mój anioł! słaby! a tu-by tyle siły potrzeba! nie jednego prezesa, nie jednę matkę, siostrę, ale pół świata, cały wasz świat mając do zwalczenia, jakiebyś ty temu podołał?
Julian się zawstydził, serce mu biło.
— Zawsze mi słabość wymawiasz... ale się przekonasz...
— Cicho! — odpowiedziała tuląc go do siebie sierota — cicho! nie chcę się przekonywać, sto razy mówiłam ci, że nasza miłość nie ma nic przed sobą i nie narazi na inną walkę prócz z sercem i natrętną pamięcią... po co wznawiać te pytania i zaklęcia... jesteś wolny jak ptak, a gdy ci się sprzykrzy uścisk niewolnicy, odepchniesz ją od siebie... i nie zobaczysz jéj więcéj...
Rozmawiali tak długo, a rozmowa ta, choć nieustannie zrywała się ku swobodzie i weselu, spadała co chwila w smutek i zwątpienie; ciężyło na niéj czarne jakieś przeczucie, atmosfera nadchodzących wypadków. Pola i Julian chodzili długo po pustym ogrodzie i pierwsze brzaski jutrzenki, pierwsze szczebiotanie rozbudzonych nią ptasząt, rozłączyło ich jak Julię i Romea... nienasyconych sobą, tęsknych, smutnych, bolejących... Żegnali się i przeprowadzali z ulicy na ulicę, daléj jeszcze, jeszcze daléj, tak, że Pola weszła aż na próg pokoju Juliana; tu łzy ją schwyciły i kryjąc je uciekła...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.