Dwa światy/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Z téj próbki dorozumiéć się łatwo, jakie było życie w Karlinie. Pałace, na które spoglądając zdaleka, niejeden ubogi wzdychał, domyślając się w nich wesela, zbytku, rozkoszy, i dni ze złotéj snutych przędzy, zamykały w sobie kilka istot, tak wielkie dźwigających brzemię, jakiemuby silniejsze i wytrwalsze nie podołały ramiona: nieszczęśliwego, skazanego na żywot dzikiego zwierzęcia i połączonych z nim, którzy nań patrząc z politowaniem, cierpieniu jego ulżyć nie mogli, ani się w swojéj boleści pocieszyć; matkę oderwaną od dzieci, sieroty, którym nie Bóg, ale ludzie wydarli rodzicielski uścisk, wreszcie kilka zbliżonych do siebie istot, dręczących się nawzajem. Nie było szczęścia w Karlinie, bo niéma go nigdzie na ziemi, ale tu brakło nawet spokoju, którym czasem błogosławi Bóg wybranym ziemi kątkom. Julian męczył się interesami, w których smakować nie mógł, odosobnieniem swojém, pracą, do jakiéj był obowiązkami zmuszony, młodością, któréj nie kosztował, wiądł i schnął w oczach stryja i siostry; Emil był dla niego także powodem ciągłéj żałoby i trucizną każdéj chwili wesela; Anna, przy cięższém posłannictwie, większém zaparciu się siebie, delikatniejszém jeszcze zdrowiu, siłą jednak przewyższała brata i czuwała jak duch opiekuńczy nad tą smutną pustką, wśród któréj często głos tylko puszczyka i jęk zwierzęcy Emila rozlegał się wśród długich nocy jesiennych. Poświęcenie jéj nie miało granic; wprędce bardzo, ledwie wyszedłszy z dzieciństwa, zrozumiała swe przeznaczenie, i bez westchnienia, bez łzy i żalu, z uśmiechem anielskim, cała mu się oddała. Dla Emila siostrą, towarzyszką, matką być musiała, zastąpić im wszystkich, przeczuć życie, domyślić się ludzi i nawet w kierunku ogólnym spraw familijnych, często znaczące jéj słowo, na stronę prawą przechylało szalę. Prezes kochał ją, jak dziecię, więcéj niżby własną córkę miłował, i przenosił ją nad Juliana może, oceniając, jak zasługiwała; słowo Anny prawem było dla niego, słuchał jéj nawet, gdy się z nią nie zgadzał, i zdaniu jéj ulegał z pełną wiarą w jego niechybność, poświęcając mu nawet przekonanie swoje.
Zresztą, wiarę tę, poszanowanie, uwielbienie dla pięknéj Anny podzielali ci, co ją otaczali bez wyjątku, tak umiała urokiem łagodności, miłością, wylaniem się swém pozyskać sobie świat cały.
Dnia tego, któregośmy zajrzeli do Karlina, prezes przeciwko zwyczajowi swemu, ubłagany przez Annę i Juliana, nie chcąc przeciągnionemi odwiedzinami zmuszać pułkownikowéj do wyjazdu, sam po obiedzie wyjechał, przepraszając pułkownika, że choć się uważał za gospodarza domu, dla interesu gościa, opuścić musiał. Ulżyło to pani Delrio, gdy się dowiedziała o pośpieszném ustąpieniu prezesa i domyśliła się, że je była winna Annie. Sam pułkownik także lepszy humor odzyskał, ale nim nikogo ubawić nie potrafił, prócz doktora Grebera, mającego za obowiązek śmiać się z konceptów, nietylko pacyentów swoich, ale całéj ich familii. Pułkownikowa chciała znowu odwiedzić Emila, ale jéj to odradzono, składając na jego stan rozdrażnienia, a w istocie więcéj jeszcze obawiając się o nią.
Oprócz Anny, wesoło pracującéj i nie mającéj czasu się nudzić, wszyscy zresztą smutne dni pędzili na starym zamku. Julian, szczególniéj w chwilach wytchnienia, czuł nad sobą ten ciężar życia, ten brak celu, bez którego tęsknota śmiertelna ogarnia człowieka. Pozbawiony uczuć gwałtownych, z natury bojaźliwy i cichy, obracając się w kółku jednostajném i nie wywołującém silniejszych wzruszeń, nie czując się pociągniony w żadnę stronę przeważniéj i potężniéj, był w tym stanie odrętwienia, pół-snu, zdrzemania moralnego, z którego chyba umysłowe zajęcie, lub burzliwa wyrwać go mogła namiętność. Praca ciężka i jednostajna zabijała w nim do reszty młodzieńczą żywość, a była warunkiem bytu, pierwszą jego potrzebą; stryj zresztą, który go mógł wyręczyć, nie chciał tego czynić umyślnie, aby Julian sam sobie w życiu późniejszém wystarczyć potrafił.
Młody Karliński, choć miał liczne w swojéj sferze znajomości, nie miał przyjaciół; pierwszy raz może od opuszczenia uniwersytetu duszę swą mógł otworzyć Aleksemu, i ku niemu czuł się tak pociągnionym, że trzeciego, czy czwartego dnia, spojrzawszy na Żerby, zdaleka widne na horyzoncie, zapragnął pojechać do towarzysza... Zrazu, jak stał, rzucił się jechać, rozkazawszy zaprzęgać, ale przypomniał sobie, że Aleksy miał matkę, że ubodzy są drażliwi, wystroił się we frak, wyperfumował, wziął kapelusz i rękawiczki, i sam z siebie się uśmiechając, przygotował do wyjazdu.
Tak go zastała Anna chcąca się dowiedziéć, dokąd odjeżdża, i zdumiała się widząc ten frak i strój, tak rzadko na wsi potrzebny.
— Ależ dokąd? — spytała.
Julian się uśmiechnął.
— Nie zgadniesz — rzekł — wolę ci od razu odkryć tajemnicę; jadę do Żerbów, do Aleksego, do tego, który to nie miał ci się szczęścia podobać... a że ma matkę, ja zaś z pierwszą jestem wizytą, inaczéj niepodobna mi było się wybrać.
— Doprawdy, zaciekawiasz mnie tym swoim przyjacielem... — rzekła Anna — jużeś zatęsknił do niego?
— Ale moja Anuleńko kochana — rzekł Julian — ty bo nie znasz tego człowieka; ty nie wiesz, jakie to serce bije pod tą prostą suknią, jaka myśl niepozorną tę koronuje głowę! A! trzeba dla mojego usprawiedliwienia, żebyś go poznała. Nie zdarzyło ci się nigdy może jeszcze w niepozornéj skorupie człowieka, bez formy naszéj, bez naszych prawidłowych grzecznostek i dziecinnych konwenansów, znaléźć niespodzianie czystéj wody dyament; razić cię będzie w początku ten energiczny syn wsi, ale niepodobna, byś go nie oceniła!
— To pewna — odpowiedziała Anna uśmiechając się — że byłabym go wzięła za ekonoma lub prowentowego pisarza, gdybym go nie znalazła na fotelu w twoim pokoju.
— Mój aniołku — rzekł brat uśmiechając się — ty mi często mówisz morały: czy darujesz mi, gdy ja ci coś w tym rodzaju powiem? My panowie, przebacz wyrażenie, wy kobiety salonów, zbyteczną przywiązujecie wagę do formy i powierzchowności; dla nas często nieumiejętność języka, nieznajomość tych śmiesznych drobnostek, które nas obchodzą, mody, nowości, polityki, szorstkość wreszcie obejścia, niezwykłość wyrażeń, czynią człowieka niegodnym naszego towarzystwa, odpychamy go, nie zajrzawszy nawet, co się w nim kryje. Tymczasem wszystko to maleństwa, dodatki, powierzchowne stroiki, które częściéj kryją nicość, niż wyższość objawiają; są to własności ogólne wszystkich niemal, o których nabycie bardzo łatwo: trochę obznajomienia się ze światem, z książkami, a przyswoić je sobie można prędko; gdy tymczasem darów bożych, jakie często pod pozorną powierzchownością skryte... nie kosztujemy dla przesądu...
Anna słuchała z ciekawością i pokorą.
— Mój Julku — rzekła po chwili — masz słuszność, ale dla czegoż nie pomyślisz, że jak nam z niemi, z tym ludem szorstkim, tak jemu z nami polerowanemi, równie być musi nie lekko, nie dobrze... Każdy najlepiéj swoich rozumie... nie miéj mi za złe mojéj słabostki kobiecéj; przywieź tu Aleksego, to go poznam lepiéj i pokocham, byleby mi ciebie zabawił, rozerwał i ożywił!
Julian uścisnął ją czule i na oznajmienie o koniach, zbiegł ze schodów, śpiesząc do Żerbów.
Aleksy wcale się tych odwiedzin nie spodziewał, przynajmniéj nie tak prędko; ale matka jego była ich pewną, zebrała się nawet była zimno przyjąć panicza, bo nie życzyła sobie zbyt ścisłych między Karlinem, a Żerbami stosunków.
— Niech tylko przyjedzie — mówiła sobie w duchu — wcale z nim ceremonii robić sobie nie będę; jużciż gość jak gość, trzeba go ludzko przyjąć, ale sobie głowy nie zakłopocę, że to paniątko, i występu nie będzie.
Aleksy przypadkowo był w domu, gdy koczyk Juliana zawróciwszy się w bramę, wjechał w podwórko i z końmi przelęknionemi, bo je koryto u studni przepłoszyło, zatoczył się przed ganek... Pani Drabicka nie domyśliła się zrazu, ktoby to był taki: posądziła tylko przybysza, że być musiał urzędnikiem, bo nikt u nas paradniéj nie jeździ nad tych panów, ale porwanie się żywe Aleksego nauczyło ją zaraz, kogo miała przyjmować.
— Matuniu, mój przyjaciel Karliński, na Boga, przyjmcie go całém sercem! — zawołał wybiegając Aleksy.
— Całém sercem, ale bez występu! bez występu! — mruknęła matka, pociągając na sobie nieco płócienkowego szlafroczka i otulając się chustką — chce panicz żyć ze szlachtą, niech się do niéj stosuje...
Na te słowa wszedł Julian, zbliżył się grzecznie do matki przyjaciela, skłonił się z prawdziwém uszanowaniem, bo cnotę i w niepozornym stroju i z czarnemi rękoma i z prostą mową oceniał, powitał ją kilką wyrazami bez wymusu i miłym ujmującym uśmiechem.
Pani Drabicka, nie wiem co to się stało, spojrzawszy na ładnego chłopaka tak pieszczonego, delikatnego, słabego, a tak wdzięcznego oblicza, uczuła się rozbrojoną cudownie... Wielką ma siłę twarz ludzka, kiedy z niéj nie udana, ale szczera i serdeczna mówi dobroć — zwycięża ona najtwardszą oziębłość, zawzięte wstręty i niechęci, bo człowiek musi za miłość i współczucie oddawać współczuciem i miłością. Jakkolwiek mocne miała postanowienie pani Drabicka co najzimniéj i najobojętniéj przyjąć pana Juliana, nawet go trochę zrazić i wcale mu się nie przypodobywać, wszystkie te piękne projekta spełzły w mgnieniu oka, a uśmiech, rozkwitający na ustach poczciwéj kobiety, najmocniéj uradował Aleksego, który już był zupełnie spokojny, ujrzawszy go na twarzy matki.
Rozmową bardziéj jeszcze ująć ją Julian potrafił, a tak był od razu poufały, tak łatwy, tak się niczemu nie dziwił i wszystko rozumiał, że pani Drabicka za chwilę zapomniała o pańskiém jego pochodzeniu. Jednakże nie mogła się przemódz, by nie wyspowiadać się przed nim z kilku rzeczy zawczasu obmyślanych, i po kilkakroć wtrąciła w rozmowę o ubóstwie, o potrzebie pracy i różnicy ich życia od tego, jakie tam mógł Julian prowadzić — stosując to zarówno do gościa i do Aleksego... I tu Karliński znalazł się niezmiernie zręcznie, potakując wdowie, a zarazem podnosząc wartość życia pracy, zniżając się i malując ciężkie brzemię na pozór świetnego przeznaczenia swego.
Matka słuchała, z niedowiarstwem patrzała mu w oczy i dziwiła się temu panu, który tak nic a nic panem nie był. Po chwili Aleksy i Julian wyszli do izdebki gospodarza na cygaro, a pani Drabicka została sama i mocno zamyślona w gościnnym pokoju.
Mieszkanie Aleksego po apartamencie Juliana było dziwnie ubogie i niepozorne, ale Karliński znalazł je miłém i wygodném.
Wieleż to razy człowiek, co czuje potrzebę piękna i pragnąłby się niém otoczyć, walczyć musi z niedostatkiem, który go zmusza żyć wśród Hiobowego śmieciska w barłogach odrażających? Walczy, cierpi i w ostatku powie sobie, że krótkie życie nasze i tak przejść może, a zabawa oczów, rozkosz duszna nie warte są zachodu, i zakopie się rdzawiejąc uczuciem. W wielu z tych ludzi, co z młodu czuli piękno i rzucali się ku niemu, rozpaczając późniéj na widok pałaców i wytworności pańskiéj — zwichnioném jest prawdziwe uczucie i smak piękności. Szukają jéj tylko w tém, co uznano za piękne, co często niém nie jest, i bogate, zbytkowne, wytworne biorą za jedno z pięknością.
Tymczasem Bóg, który nikogo ukrzywdzić nie chciał i dla każdego dał taką cząstkę dobra, jaką pojąć i użyć potrafi na ziemi, prawdziwe piękno uczynił dostępném każdemu. Często wnętrze chatki ubogiéj daleko jest artystycznie piękniejszém od bogatych komnat, których urządzeniu próżność bez smaku przewodniczyła. Ubodzy nie mają kosztownych dzieł sztuki, ale pierwowzór jéj, arcydzieło boże, dla wszystkich zarówno otwarte, nieustannie przed ich oczyma. Zresztą sztuka jest li w materyałach, z których buduje? w kruszcu, który roztapia, w marmurze, który dłutuje, w barwach, któremi się stroi? Nie... ona jest w duchu, który z najlichszego przedmiotu wyprowadzić może ideę piękna. Ubodzy mogą nie miéć i nie zazdrościć kosztownych fraszek bogatym, bo droższe nad wszystkie piękności ścielą się ręką bożą, rozesłane pod ich stopami. W tém, co otacza człowieka, dusza tęskniąca do raju piękności, zawsze objaw jéj znaleźć potrafi: zestawi, ułoży, umai, ozdobi i kawał drzewa myślą swą podniesie do życia. Bogaci zostać mogą przy swoim ideale, który dla nich ręka płatnego artysty i rzemieślnika często o głodzie wykształca; ubodzy sami sobie stworzyć mogą piękno własne z darów bożych, stojących dla nich otworem. Trochę zieleni i kwiatów, trochę nieba, trochę słońca, a wkoło pierwsze żywioły piękności, czystość i porządek, czyż nie dosyć duszy człowieka?
Tak sądził Aleksy, i mieszkanie jego mimo swéj prostoty, mimo ubóstwa, ładném się mogło wydać nawet w zepsutych oczach Juliana. Był to pokój dosyć obszerny, od ogrodu położony, biały i czyściutki, jak gdyby w niém młodziuchne dziewczę mieszkało. Jedno główne okno jego obrócone było ku drzewom, a Aleksy, który lubił czasem zadumać się poglądając w głębie sine oddalenia, niemało miał z matką trudności, póki mu pozwoliła przeciąć w sadzie widok na staw błyszczący i dalekie ciemne lasy... Tędy tęskny pracownik nieraz okiem uciekał w przestwory nadziei i marzenia... Z obu stron okienka wysmukłe malwy, całe w kwiatach, zaglądały do izdebki, ciekawe pochylając główki. Zresztą mieszkanie było skromne i zgodne ze stanem człowieka; w kącie łóżeczko porządnie usłane kilimkami domowéj roboty, w smaku przypominającym, żeśmy wschodnie wyroby naśladowali; w głowach, na owalnéj blasze srebrnéj stary obrazek N. Panny i św. Antoniego, obok strzelba i pałasz ojcowski. Na stole papiery gospodarskie, regestra, rachunki, a wśród nich Goethe rozłożony na drugiéj części Fausta... W kąciku na półce pozostałe z uniwersytetu książki, których liczba niewielka obejść się jednak bez nowości dozwalała. Dobór tych ksiąg był surowy i staranny: Biblia, Homer, Plutarch, Tacyt i Liwiusz, Herodot, Szekspir, Goethe, Schiller, Kochanowski i Krasicki, Montaigne i Rej, Naśladowanie Chrystusa, Spowiedź św. Augustyna... otóż i wszystko, ale w tym szczupłym zbiorku jak wiele!... Aleksy czytał z upodobaniem pisarzy starożytnych i księgi pobożne, znajdując je krzepiącemi i dodającemi siły; nowa literatura, nawet Schiller, którego kochał, osłabiała go i niepokój rzucała mu w duszę. — Dlaczego w chrześcijaństwie i piśmie, które być powinno jego wyrazem, nie wyjmując nawet pisarzy duchownych, wszędzie raczéj niepewność, walka, smętek, rozpacz nawet się objawia, niżeli spokój, pogoda i wesele tych, którym krew Chrystusowa bramy nieba otwarła? Nie pojmował tego Aleksy, ale czuł, że gdy mu potrzeba było zaczerpnąć siły, uciekać się musiał do starożytnych, do pogan, lub do ksiąg świętych i Ojców Kościoła, gdy reszta namiętnością lub mętami po niéj pozostałemi zarażona, zamiast umacniać i uspokajać, jad i zakis wlewała w duszę. Na każdéj karcie, począwszy od nowéj ery, ludzie zapisali tylko dowody małéj i niepełnéj wiary swojéj, swéj walki z prawdą, swego żalu po wyrzeczeniu się ciała; wszędzie leżały obrazy niepocieszającego stanu duszy, wyznania słabości — nigdzie na nie lekarstwa. W literaturze starożytnéj jest w istocie jakaś powaga i pogoda, któréj dziwimy się u ludzi bez przyszłości, bez niebios, bez związku z duchami tych, co ich poprzedzili; widać w niéj stoicyzm szlachetny, męstwo i spokojny pogląd za grób i skon... w literaturze nowszéj, nawet obok głosów wiary i religijnego natchnienia, wyrywa się tęskna wątpliwość, kryjąca się na dnie serca. Ażeby jéj wpływu uniknąć, potrzeba jak Aleksy otworzyć Pismo święte, Ojców i pisarzy, co szaty i zaprzątnienia ziemskie zrzucili z siebie, odziewając się białą suknią wybranych bożych.
Nie sami niedowiarkowie i tak zwani nieprzyjaciele wiary szczepią w sercach niepokój i wątpliwość; są i księgi napozór pobożne, przez których słowa przebija się myśl skrępowana względy i zaprzątnieniami ziemskiemi; te więcéj może szkodzą, niż otwarte napaści, które odeprzéć jest łatwo.
Ale powróćmy do pokoju Aleksego... Julian oglądał go z zajęciem, chodził od pułki do stolika, przypatrywał się widokowi z okienka, a choć oprócz opisanych sprzętów mało co było więcéj, jedna sofa, krzeseł trochę, kilka sztychów na ścianach i parę wazonów... całość podobała mu się swoją prostotą i szczerością. Szczerością powiadam, bo są mieszkania nieszczere, kłamiące dostatek, udające wytworność, chwalące się fraszkami, jak gdyby kiedykolwiek usty czy uczynkiem oszukać można oczy ludzi! Aleśmy słabi, aleśmy próżni, ale się nam chce zawsze więcéj niż jest pokazać i dać się domyślać.
Aleksy wcale nie miał tego pragnienia śmiesznego, i nic u niego nie stało dla zwabienia oczu... kilka drobnych pamiątek z czasów dostatku, po dziadzie, po ojcu i babce, chowały się skryte jak świętości...
— A! jakże tu miło i ładnie — zawołał Julian wchodząc na próg i serdecznie witając przyjaciela.
— Nie tak przecie jak u ciebie: bardzo skromnie i ubogo...
— Ale nie wiem dlaczego czuć, że tu mieszka spokój i szczęście, gdy u mnie bogato a smutno... Tu-by się śpiewać chciało, u mnie zadumać.
— Dziękuję ci, ale się nie sil na pochwały, poczciwy towarzyszu — uśmiechając się odpowiedział Aleksy — bądź ze mną szczery, mów, co myślisz, nie sądź mnie drażliwym, bo nim nie jestem... Siadaj... a naprzód, patrz! co za upokorzenie dla mnie! mojego tytoniu zapalić nie możesz, zakaszlałbyś się śmiertelnie... muszę ci dać pozwolenie wypalenia własnego cygara...
— A ty ze mną? — spytał — dobywając cygarniczkę Julian.
— Nie! dziękuję... boję się do lepszych rzeczy, których używać nie mogę, nazwyczajać... Na co sobie robić nałóg i przykrość! Ja zapalę moję fajkę...
— Jak chcesz! — podając mu rękę zawołał Julian — jak chcesz, bylebyś mnie stąd nie wypędzał, Aleksy.. może ci przeszkadzam, czas kradnę, daruj, ale to doprawdy dobry uczynek, że mnie nie odpychasz... jest to rodzaj jałmużny, ja tak potrzebuję przyjaźni, powiernika i pociechy!
— Ja już obyłem się — odparł Aleksy — osamotnieniem mojém i nawykłem sam sobie wystarczać... W piérwszych chwilach, po gwarze miasta i z uścisków rówieśników naszych, ciężko i tęskno mi tu było jak w grobie; dziś pozbyłem się potrzeby wywnętrzania, nauczyłem radzić sam sobie, sam swoje opatrywać rany, i...
— I może ci to się śmieszném wydaje, żem ja tak jeszcze słabe i młode dziecię? — zapytał Julian.
— Nie... naprzód nie wszyscyśmy jednakowo stworzeni; powtóre potrzeba człowieka jest w nas natury koniecznością, obchodzenie się bez niego anomalią... tylko święci i męczennicy mogli być sami, bo żyli w Bogu i z Bogiem... ułomny człowiek musi potrzebować ludzi.
— Czem-że ty jesteś, kochany Aleksy, świętym czy męczennikiem? — zapytał wesoło Julek.
— Schwytałeś mnie za słowo... niestety! ani jedném ani drugiém się nie sądzę; przywykłem do samotności, bo inaczéj być nie mogło, lecz jak w pustyni potwory, tak w osamotnieniu mojém lęgną się dzikie widziadła... Muszę nieraz w zapasy chodzić z niemi... ale na to lekarstwem praca...
— Wielkie wyrzekłeś słowo... gdybyż praca, do któréj czujemy popęd, ale nieznośne, mechaniczne, głupie zajęcie...
— Zrozumiejmy się, Julianie; taka praca pociągająca, właściwa, miła nam, nie może się nazwać pracą, to zabawa, zajęcie, to jakaś funkcya, którą spełniamy z rozkoszą... a ta nienawistna właśnie, to piętno doli człowieka... to gorzkie owo lekarstwo. Tysiące ludzi słyszymy uskarżających się na rodzaj pracy, jakiego po nich wymagają okoliczności. Sybaryci! chcieliby pracy bez poświęcenia, chcieliby zabawki, którąby ochrzcić mogli nazwiskiem trudu... są to próżniacy.
— To wcale nowa teorya! Ale regestra! ale twoje gospodarstwo... to nieznośne!
— Nie powiem, żeby miłe być miało, ale cóż z tém zrobić? nie mam sobie przez dziadów zostawionych środków próżnowania i pracować muszę, dlatego, żeby braciom może oszczędzić potu i mozołów w przyszłości...
— Myślisz więc, że ja, co ci się tak swobodnym wydaję, jestem nim w istocie? To znowu tyś popełnił omyłkę... każdy z nas dźwiga jakieś brzemię; mnie interesa i obowiązki światowe tyle męczą, co ciebie gospodarstwo; wolałbym czytać, podróżować, marzyć, kochać i dumać w krześle szerokiém...
Rozśmieli się oba spoglądając sobie w oczy.
— Ale — dodał Julian żywo — nie wyłamując się z pod powszechnego, jak widzę, prawa, mogę przynajmniéj wymagać od losu, żeby mi tyle dał co starzy dramatycy swoim kochankom... jednego choćby powiernika i przyjaciela... Ulitował się nademną los, żeśmy się spotkali... musisz bywać w Karlinie, myśmy tak sami! musisz mi pozwolić zajrzéć do twego cichego pokoiku!
Aleksy oczy spuścił, podając dłoń przyjacielowi.
— Porozumiejmy się — rzekł poważnie — nie sądź, żebym ja mało ciebie i twą przyjaźń cenił; nie myśl, żeby mnie jakaś śmieszna duma szlachecka odpychała od ciebie, dlatego żeś ty panem a ja ubogim o kilku chłopkach rolnikiem; są ważniejsze powody, dla których nie śpieszyłem do ciebie, nieraz o tobie myśląc. Musiałem wprzódy obyć się ze stanem moim i wrosnąć w ten zagon, który uprawiać przeznaczeniem mojém; obawiałem się być wciągniony w sferę niewłaściwą. Chcę mojéj pracy być winien przyszłość, a nie plecom, stosunkom, łasce losu i ludzi; do celu idę wprost jak strzelił, bez żadnych szachrajstw i wykrętów.
— Zdaje mi się, że ja ci w tém nic nie przeszkodzę, mój Aleksy — odezwał się Julian — będę umiał szanować twoję pracę, ubóstwo, twój czas i niezawisłość... ale nie sądź, żeby jakaś chorobliwa czułość i potrzeba skarżenia się pędziła mnie ku tobie. Zdaleka patrząc na Karlin, na to stare zamczysko, na mury jego, słuchając o nas od ludzi, nie domyślasz się, ile rzetelnego cierpienia, ile boleści Bóg zesłał na tych wybranych i swobodnych ludzi... O! biedni i my jesteśmy! a powiem ci szczerze, w naszém kółku przed nikim ust otworzyć nie mogę i serca obnażyć... przywykliśmy, my panowie, jak wy nas nazywacie, powierzchownie brać wszystko i sądzić z pozoru; mamy współczucie dla wszystkich, ale dla nikogo rady; odpychamy, co tylko trąci obowiązkiem, co potrzebuje surowego zastanawiania, czego w żart obrócić nie można... Dlatego gdy który z nas zachoruje, musi lekarza szukać nie pomiędzy swemi, ale w ludziach, co równo cierpiąc, inném okiem patrzą na boleść, których usta nie zmazały się szyderstwem i nie nałożyły do żartu z całego świata... Prócz siostry, któréj nie ze wszystkiego zwierzyć się mogę, nie mam przyjaciela! — dokończył Julian — a cierpię często nad siły, gdy jedno może słowo uleczyćby mogło tę chorobę duszy.
— To jedno słowo téż tylko zawszebym ci powtarzał — odezwał się Aleksy — tém słowem jest wiara, przekonanie, że nie mamy tu ani czasu, ani prawa do szczęścia, ale plac próby i godzinę pracy... Nie upadajmy na duchu, a czy mniéj, czy więcéj przebolim, wartoż tak bardzo stękać?
Rozmowa byłaby się dłużéj zapewne pociągnęła między przyjaciołmi, gdyby jéj wcale niespodziewane wejście nowego gościa nie przerwało; Aleksy spojrzał na drzwi i zobaczywszy go, zmieszał się na chwilę; ale krótko trwało to wrażenie, pośpieszył i rękę mu podał z uszanowaniem i życzliwością... Julian choć tego nie zrozumiał, bo strój przybyłego nie tłómaczył mu wcale przyjęcia tak poufałego, wstał i ukłonem go powitał.
Była to postać tak osobliwa i dziwna, jakiéj nie łatwo napotkać; wpatrzywszy się w nią, odgadłeś zaraz, że dziwny zbieg okoliczności pchnął tego człowieka poza zwykłe drogi żywota i postawił go całkiem osobno, nie dając już podciągnąć pod żadną klasyfikacyę towarzyską. Strojem był to wieśniak prawie, twarzą pan jeszcze, obejściem i mową czémś pośredniém; stanu jego niepodobna się było domyślić.
Starzec to był siwy, ogromnego wzrostu, silnie zbudowany, krzepki, z ręką żylastą, ale piękną, postawy poważnéj, niemal dumnéj; długa broda biała spadała mu na piersi, głowę całkiem prawie miał obnażoną, brwi nadzwyczaj obfite i nastrzępione dziwacznie. Rysy jego szlachetne, niepospolitym odznaczały się wyrazem spokoju i jakiéjś wyższości, jak gdyby zerwawszy ze światem, ani się go już lękał, ani pragnął, ani dbał o niego; wyraz taki nadaje czasem upojenie tylko i starzec téż był jakby pijany swoją przeszłością. Marszczki grube na czole, spalone od słońca policzki, skóra stwardniała od powietrza, wiatru i słoty, nie dozwoliły jednak temu obliczu, któreby za wzór apostoła lub męczennika przystało, stać się pospolitém i powszedniém; wpośród stu innych zwracało ono oczy i uderzało pięknością swoją. Ubiór starca niczém go nie różnił od prostego wieśniaka lub zagrodowego budnika: na nogach miał łapcie lipowe, na barkach czystą sukmanę siwą, pas czerwony, a żylasta szyja opasana była rąbkiem zgrzebnéj czarnéj koszuli. U pasa w kaletce brzęczał nóż, krzesiwo, przetyczka, a tuż kwitła krótka fajeczka gliniana, z maleńkim drewnianym cybuszkiem. Wszedłszy, stary zmierzył okiem obu, zdawał się sobie coś przypominać spojrzawszy na Juliana, i wstrząsłszy rękę Aleksego obejrzał się szukając krzesła. Gospodarz podał mu je uprzejmie, gość usiadł, i nic nie mówiąc, jął się swéj fajki, którą powoli nakładać zaczął, poglądając po pokoju.
W ruchach jego najmniejszéj nie znać było niezgrabności, w twarzy najmniejszego zakłopotania; z dziwną obojętnością zaledwie przywitawszy się i zabrawszy miejsce, nałożył i zapalił fajkę, i siadłszy wygodnie począł puszczać kłęby sinego dymu, którego zdawał się być spragniony.
Julian nie spuszczał go z oka, sechł z ciekawości, co to za postać była, bo z pod sukmany przeglądał człowiek dobrego wychowania, ale spytać Aleksego nie śmiał.
Drabicki jakby się tego domyślił, rozpoczął rozmowę obracając się do starca.
— A co? hrabio Marcinie, skwarno dziś? skwarno?
— Djable pali — odparł stary — zmachałem się potężnie, nim do Żerbów doszedłem, ale mi z tém zdrowo...
— Piechotą?
— Piechotą! wiesz przecie, że koni nie mam, a przysiadać się na cudzym wózku nie lubię.
Karliński słuchał, uderzył go tytuł hrabiowski, łamał sobie głowę, ktoby to mógł być taki i nic nie przypominał, do czegoby się ta postać zastosować dała... Nie mogąc wytrzymać, Julian szepnął wreszcie gospodarzowi:
— Zaprezentuj mnie.
— Sąsiad mój i towarzysz uniwersytecki Julian Karliński — odezwał się Aleksy podchodząc z nim do starego; ten wstał trochę, szeroką dłoń wyciągnął i skroń powoli uchylił.
— Hrabia Marcin Junosza — odezwał się Aleksy.
Julian niewiele się z tego nauczył...
— Lubię młodzież, miło mi poznać pana — odezwał się hrabia — ha? nie słyszałeś może o mnie? Ojca twojego znałem dobrze... chorążyca? nieprawdaż?... Żonaty był z Teklą Hełmińską... Ha! ha! stare dzieje! razem byliśmy w Paryżu, we Florencyi, na brzegach Renu...
Julian wpatrywał się z coraz bardziéj natężoną ciekawością w tego siermięgowego starca, prawiącego mu o Paryżu i Florencyi; nie uszło to jego oka.
— Nie musiałeś chyba nic słyszéć o starym Junoszy, że się tak wpatrujesz we mnie?
— Przyznam się hrabiemu, że w istocie nazwisko to pierwszy raz spotykam...
— A! to ci się musi bardzo wydawać dziwacznie! Ale ba! pożywszy, zobaczysz niejedno dziwowisko podobne: pana w siermiędze i chłopa w aksamitach! Ludit in orbe Deus... Żyło się, żyło, kopę lat przerzuciło za siebie i doszło do chłopskiéj świty... nie z potrzeby, bobym może mógł jeszcze stroić się jak drudzy i okpiwać państwem, ale z dobréj woli...
Starzec puścił kłąb dymu, pochylił głowę i westchnął.
— Jużciżem winien, panie Karliński, tłumaczenie z mojéj świty i łapciów? Muszę ci więc cokolwiek o sobie powiedziéć, żebyś tak bardzo wielkich na mnie oczu nie robił. Znasz Perewerty? Jest to klucz, tysiąc dusz, o dziesięć mil stąd; dałem go córce mojéj w posagu!
— Pani Izydorowéj? — zawołał Karliński.
— Mojéj Marysi — uśmiechając się rzekł stary — i Marysia w koronkach i brylantach, a Junosza w siermiędze... poczciwe dziecko! chodzićby mi tak nie dało, gdyby nie moja wola i własna ochota... bo mi tak mospanie lepiéj. Dużo się, dużo przeżyło i przyszło do przekonania, że najlepsze życie jest życie najprostsze, najmniéj potrzeb, najwięcéj swobody, ludzi niewielu, nałogów żadnych, o ile możności... Za młodu kręciła mi się głowa jak innym, wziąłem po rodzicach kilka milionów, imię piękne, a temperament szalony; jak w wodę rzuciłem się w świat... było mnie pełno wszędzie, za granicą, w domu, przy wszystkich pięknych paniach naszych czasów, które dziś są zgrzybiałemi babami, przy stolikach gry, po najlepszych towarzystwach, gdzie tylko życia z nowéj beczki skosztować było można. Znudzony jednym napojem, składałem nie na siebie, ale na to czém gasiłem pragnienie, szedłem w drugą stronę, błądziłem, biłem się, męczyłem szalejąc i siwiejąc, aż przecie się opamiętałem. Doświadczenie mnie nauczyło, żeśmy wszyscy postrzeleni; zdaje się nam, że gdzieś może być lepiéj, inaczéj, że kolor sukni lub smak potrawy stanowi szczęście i spokój, a wszystko to fałsz wierutny... Ludzie, Boże odpuść, co do nogi z jednéj gliny ulepieni; życie wszędzie jednakowe, najbezpieczniéj tam, gdzie potrzeb najmniéj i najmniéj groźny upadek... Dobrowolnie wystawiłem się na próbę jak najprostszego życia po najwykwintniejszém, i tak mi z tém dobrze, że innego znać nie chcę... Mieszkam w chacie, w lesie, który sobie ekscypowałem; prosta baba jeść mi warzy, poluję, fajkę palę, odwykłem od wszystkiego, bez czego człowiek się obejść może, nawet od salonu, w którym większe pół życia strawiłem, i dalipan bardzo mi z tém dobrze...
Julian słuchał trochę zdziwiony, trochę niedowierzający.
— I nic-że to hrabiego nie kosztowało, nagle tak życie odmienić?
— Jakto nie kosztowało? — zawołał stary — ale od czegoż rozum? W pałacu byłbym się na śmierć zanudził; siły mnie opuszczały, głupie myśli zaczęły się snuć po głowie, o włos, żem się drugi raz nie ożenił... chorowałem, starzałem; a więc precz z szlafrokiem i puchem! do pracy! do niewygód! do znoju! Odżyłem, i nic mi życie nie cięży. Z początku... ciężko było: ciałko wydelikacone prosiło się do poduszek, zachciewało mi się to tego to owego, to włoskiéj czekolady, to angielskich sosów, to musztardy francuskiéj; wziąłem się na chleb i na wodę, na mleko i kluski; chwilę trwała przemiana natury, alem ją przerobił i kontent jestem bardzo.
— To nic, a za towarzystwem hrabia nie tęsknisz?
— Długo-by o tém gadać, ale wreszcie czemu nie mówić! Książek się nie wyrzekłem, córkę co dzień widuję, nie zaparłem się tego, com umiał i do czegom doszedł zbierając po świecie, jak to my wszyscy, wiadomostki, prawdeczki i fałsze... ale wierzaj mi, w zetknięciu z ludem jak w zbliżeniu do natury, zyskałem wiele, to mnie odświeżyło... Wiele więcéj zapewne wiemy, rozumiemy, domyślamy się od ludu, przez to samo, że u nas myśl panuje więcéj, w jednym kierunku duchowniejszym, ale... ogromne ale!... zerwaliśmy z naturą i społecznością żywą i zamknęliśmy się w szrankach ciasnych, w których z kilku danych sto tysięcy ludzi układa coraz odmienne kastety... nie spoglądamy w wiekuistą księgę świata, w żywą społeczność, w dzieła boże, nie czerpiemy z tradycyi; wszystkiego uczymy się z książek, książki z książek piszemy, z nich jesteśmy rozumni, z nich poczciwi, i z nich koniec końcem wyssawszy, co było, pijemy dziesiątą wodę po kisielu. Chrystus Pan i apostołowie nie byli to ludzie książkowi, a przecież świat odrodzili, i bądźcie pewni, że gdy nowa przyjdzie era, nie z bałamutnéj biblii Mormonów, nie z drukowanych teoryj, nie z traktatów filozoficznych, ale z żywego odrodzimy się słowa. Lud niéma nauki, ale patrzy, czuje, doświadcza i szczerze się spowiada z prawdziwego człowieczeństwa swego, gdy my po większéj części jesteśmy fałszywi papierowi ludzie. Dla nas cywilizowanych, często szorstkość obyczajów ludowych, naiwność języka, prostota myśli zdaje się pogardy godną, ale w tém wszystkiém więcéj przecież żywota i prawdy niż u nas... Przyjdzie czas, że dziewięćdziesiąt dziewiątą część ksiąg spalić będzie potrzeba, a tém co się zostanie, obchodzić...
Stary zamilkł.
— Musiałeś mnie, panie hrabio, osądzić za wielkiego zwolennika życia, którego noszę suknię na sobie i piętno na czole — rzekł Julian — ale omyliłeś się... nie mam siły być czém inném, ale widzę dobrze i jasno położenie moje...
— No! to przyjdziesz jak ja do siermięgi! — rzekł hrabia śmiejąc się. — Wierzcie mi, wierzcie mi, nic wam nie dodają fraszki, w które się barwicie; każda z nich owszem bierze z was cząstkę życia... i swobody...
Julian słuchał starca z takiém zajęciem, że nie powrócił do swego miejsca i stał przy nim zdumiony, chwytając wyrazy, które wychodziły z ust jego.
Junosza téż rozgadywał się z coraz większym zapałem i ochotą.
— No! ale powiedz-że no mi — odezwał się po chwili — więc mieszkacie w Karlinie? Ojciec umarł? a matka?
— Matka nasza poszła... poszła za mąż...
— Za kogo?
— Za pułkownika Delrio...
Stary się namarszczył.
— A prezes?
— Prezes żyje i zdrów...
— A stary ten dziwak Atanazy, którego kocham... choć-em go lat kilkanaście nie widział?
— Zawsze w swéj Szurze, z któréj nie wyjeżdża...
— Pójdę kiedyś piechotą do niego... Nie zmienił się?
— Nic a nic, jak go znamy... Ale jakże się stało, panie hrabio, że ja, którego pan znasz tak dobrze całą familię, nigdym nawet nazwiska jego nie słyszał?
Stary się rozśmiał hucznie...
— Zerwałem z waszym światem — odparł — a u was, moje dziecię, co z wozu padło, to i przepadło... dziś przyjaciele serdeczni, jutro nieznajomi... znacie się i kochacie tylko ze swym... Odsunąłem się i zostałem zapomniany... na cóżbym się wam przydał? Pokazać się w salonie nie mogę, bo roli lwa grać nie chcę; mało kto mnie zrozumie zresztą, a nabijać się nikomu nie myślę. Są już może dawniéj mi znajomi, co mnie i za umarłego mają i wieczne odpocznienie zmówili za mnie! Krótka i słaba pamięć ludzka! a wieleż to ja sam zapomniałem!...
Dano znać do herbaty; bosa dziewczynka wbiegła zarumieniona do pokoju i uciekła co najprędzéj wymówiwszy coś niezrozumiałego; nim się zebrali wyjść goście, sama pani Drabicka pokazała się w progu.
— Jak się mamunia miewa? — odezwał się hrabia...
— A i hrabia tu?
— Cóż to wasani dobrodziejka myślałaś, że moja siermięga progu przestąpić nie warta, czy co? albo-żem już taki stary, że mi się koło młodych ogrzewać nie godzi?... Przecież i w Godzinkach jest Abizail starego Dawida grzejąca!...
— Stary grzyb, a jeszcze licho wié co paple! — odezwała się ruszając ramionami pani Drabicka...
Stary poszedł przodem za gospodynią, nie zważając na jéj ofukiwania i prześladując ją to tém, to owém.
— Wiész, matuniu — rzekł — że gdybyśmy się pobrali...
— My z sobą? a toż co!
— Nie łatwoby nas kto oboje przegadał... skoro się zejdziemy, musimy się kłócić...
— A jakże nie mamy się kłócić — ofuknęła się pani Drabicka — kiedy pan mi syna bałamucisz...
— Ja? chyba go nawracam!
— Ślicznie! Ledwie się zejdziecie, jak zaczniecie filozofować... licho wié o czém... jego trzeba do hreczki namawiać, nie do tego, co mu i tak świta... niepotrzebnie.
— Alboż to Aleksy jeszcze zły gospodarz? — zawołał stary — jeszcze to matuni mało? chleb jest, nikomuście nie nie winni, a pocóż go zamęczać? Chłopcy dorosną, będą sobie pracować, a dziś choćbyście jakie tysiąc więcéj mieli w skrzyni, co wam z tego przyjdzie?
— Otóż patrz pan, czy nie bałamuci? — zakrzyknęła stara — biorę pana na świadka — rzekła odwracając się do Karlińskiego — namawia go do próżnowania.
— Nie do próżnowania, jéjmościuniu, nie, ale jak go zarzniesz tą pracą, co ci z tego przyjdzie? daj mu się i nagadać i zabawić i poczytać...
— Toż całe noce w książkach siedzi...
— Moja matuniu — przerwał Aleksy — o świcie jestem w polu...
— Gdyby nie ten stary bałamut, co na to łapcie włożył, żeby mu wolno było wszystko gadać, co zechce, jabym z Aleksego innego człowieka zrobiła...
— Niech sobie pani innego człowieka zrobi, kiedy się jéj podoba — zawołał hrabia — ale nie z Aleksego... już go dziś w kociołku przerabiać, pokrajawszy, zapóźno...
Sama stara w śmiech to jakoś obróciła... i tak rozmowa się przerwała; nalano herbatę, ale hrabia wyprosił sobie kwaśnego mleka i kieliszek starki, bo od herbaty był odwykł; i wesoło wcale rozpoczął się podwieczorek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.