Dwa światy/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Wspomnieliśmy już, że Żerby, oprócz téj części, którą dziedziczyli Drabiccy, dzieliły się jeszcze na sześciu posiadaczy; było więc w nich sześć, niestety! dworków w niewielkiéj od siebie odległości rozłożonych, drzwiami ku głównéj obróconych drodze, których wejrzenia nie uszło, co tylko do starego dworu jechało, lub przechodziło, a nawet leciało... Drabiccy żyli ze wszystkiemi po sąsiedzku, a choć dzień nie upłynął, żeby tam czegoś w szkodzie nie zajęto, żeby się nie przewinili ludzie, nie było jakiegoś kwasu i trudności z jednym z kollokatorów, Aleksy umiał harmonię utrzymać, naprzód postępowaniem prawém i energiczném, potém łagodnością i wyrozumiałością w drobnostkach.
Do Żerbów, a zwłaszcza do starego dworu mało bardzo kto kiedy zawitał: Drabiccy gości nie zapraszali, krewnych prawie nie mieli w okolicy, stosunków nie szukali, żyli bardzo cicho; koczyk więc Karlińskiego, w biały dzień zmierzający do nich, wielkie zrobił na sąsiadach wrażenie.
Pan Mamert Butkiewicz, najbogatszy właściciel w Żerbach, bo miał tu aż piętnastu chłopów, dom żółto pomalowany i sposobił się skupić całe Żerby, na co sknerząc zbierał kapitalik, dopiéro mając się ożenić, gdy o ostatnią schedę tranzakcyę podpisze — stał właśnie w oknie, gdy koczyk przejeżdżał; otworzył oczy i usta, powiódł za nim wzrokiem, zażył tabaki i zawołał sam do siebie:
— Dalibóg do Drabickich!
Pan Jozafat Butkiewicz, rodzony brat jego, ale daleko odeń uboższy, żonaty z Pierzchowską i obarczony dziesięciorgiem dzieci, o których nieustannie mówił, niemal skarżąc się na to błogosławieństwo boże, — stał w bramie z fajką, widział powóz także, wyszedł aż na środek ulicy, choć był w kamizelce, dopatrzył, że zajechano do starego dworu i pobiegł co tchu do żony.
— Jéjmość, Anielciu — zawołał do bardzo otyłéj niewiasty, która śpiewając usypiała dziecię na rękach — a taż to, jak Boga kocham... do Drabickich ktoś koczem pojechał!
— Cicho! dziecko zasypia, a ten krzyczy!... no to co?
— Ale koczem...
— To któż taki?
— Czy samemu pójść, czy posłać się dowiedziéć Iwanka, ale Iwanek do karczmy pójdzie, a ja tak dawno u Drabickich nie byłem...
Nie wiem już, jak się skończyła rozmowa, bo pan Jozafat wyleciał z pokoju przepędzony przez żonę i zamyślony stanął w ganku... gdy przez płot tuż ujrzał szwagra swego, pana Pryscyana Prus-Pierzchowskiego, który wdrapawszy się na tyn, z niego obserwował obroty owego koczyka...
— Kto to pojechał? — zapytał pan Butkiewicz.
— Karliński młody...
— Do Drabickich?
— Do Drabickich...
— Cóż to ma znaczyć?
Pan Pryscyan nie raczył odpowiedziéć, z płotu zeskoczył i poszedł do swojego dworku, a pan Jozafat pozostał w głębokich rozmysłach. Splunął tylko spoglądając na szwagra i ruszył ramionami...
Obok mieszkający Teodor Prus-Pierzchowski, brat pani Butkiewiczowéj drugi i rodzony Pryscyana, był w stajni około koni, gdy mu się koczyk mignął, i nie powiem, żeby to zjawisko nie zrobiło na nim wrażenia.
— Po co do Drabickich? — począł argumentować powoli — po co? nie wiem. Tak jest — nie wiem; ale to wiem, że kiedy gość przyjeżdża rzadki, miły, dobywa się butelka z lochu i wychyla się zdrowie jego... Gdybym zaszedł do Drabickich!... Ale by się ogolić potrzeba... Wieczór... na wsi, możeby uszło i nieogolonemu... a butelka będzie pewnie.
W tém nos w nos spotkali się z Pryscyanem; — jakkolwiek rodzeni, nic a nic nie byli do siebie podobni. Teodor, szlachcic hreczkosiéj, lubił buteleczkę i zbierał grosiwo. Pryscyan stroił się, łożył na konie i bryczki, częściéj siedział w miasteczku niż na wsi pilnował gospodarstwa, śpiewał przy gitarze i udawał eleganta... palił nawet cygara. Pryscyan był już wystrojony i kroczył ulicą jakby do starego dworu...
— A to dokąd? — zapytał Teodor zatrzymując go.
— Na przechadzkę... — obojętnie odparł Pryscyan.
— Tere-fere! Kpij zdrów! Do Drabickich! Ktoś tam pojechał!
— Ale nie do Drabickich!
— Co ty mnie gadasz! pewnie ponczyk będzie...
— A tobie ponczyk w głowie! — zaśmiał się młodszy.
— Przyznaj się...
— Mówię ci, że idę na przechadzkę...
— No, to ruszaj z panem Bogiem...
Pryscyan uszedłszy kroków kilka, nie chcąc się wydać przed bratem, że idzie do starego dworu, udał się boczną ulicą, gdzie był dworek wdowy Butkiewiczowéj i Jacka Ultajskiego, dwóch nam jeszcze nieznanych obywateli w Żerbach zamieszkałych. Wdówka po panu Celestynie, bracie Jozafata, bezdzietna, niegdyś piękna wcale, ale niestety od lat dziesięciu podobno skończywszy trzydzieści, nie pożegnała na progu dojrzałości nadziei zamąż pójścia. Lat dwanaście starała się napróżno o męża, łapiąc z kolei sąsiadów i żadnego pochwycić nie mogąc; w ostatku szalenie, namiętnie, desperacko zakochała się w Pryscyanie Pierzchowskim, który właśnie około jéj dworku przechodził. Los chciał, że z wychowanką swą Madzią, mogącą miéć lat około dziewięciu, stała we wrotach, gdy się przy nich Pryscyan pokazał, i zatrzymała go impetycznie.
— Proszę pana, proszę pana! na chwilkę! tylko się coś spytam...
— Co pani każe! — rzekł grzecznie uchylając czapki przechodzący...
— Widział pan?...
— Co?
— Koczyk, który do starego dworu pojechał!
— Nie, nie uważałem...
— Kto to może być?
— Nie wiem...
— Nie wstąpi pan do mnie... — wdzięcząc się spytała dojrzała wdówka...
Pryscyan zawahał się, ale jakoś mu nie wypadało odmawiać; chciał brata zbić z tropu i zaszedł na chwilę do pani Celestynowéj, którą uszczęśliwił przybyciem swojém tak, że o koczyku nawet zapomniała... Już mieli z dziedzińczyka wchodzić do dworku i wdowa poczynała od westchnienia rozmowę sentymentalną, gdy ogromne:
— Za pozwoleniem! — ryknęło tubalnym głosem z za płotu.
Był to głos pana Jacka Ultajskiego, sąsiada pani Celestynowéj, u którego, jak-eśmy mówili, trzymał dzierżawę Aleksy. Pan Jacek dawniéj bywał ekonomem i rządcą, na tych funkcyach dorobił się kapitaliku, za który kupił schedę w Żerbach, sam na niéj w początku gospodarzył z żoną, ale z chłopami swemi do ładu przyjść nie mógł, źle mu jakoś rodziło i dzierżawą ją wypuścił. Była to zamaszysta figura, z wielkiemi wąsami, na codzień pokazująca się w kapocie, a w niedzielę w węgierce, zresztą, byleby go nie zaczepiano, niezły człowiek i mający pasyę zapraszania do siebie i zawiązywania stosunków. Pani Celestynowa podniosła głowę przestraszona, żeby jéj nie odebrano złapanego Pryscyana, pan Pierzchowki trochę się zmieszał pochwycony na gorącym uczynku grzecznostek dla niemłodéj wdowy, oboje zatrzymali się.
— Państwo wiecie, co się święci — rzekł Ultajski.
— A co?
— Wszak ci to jacyś wielcy goście pojechali do starego dworu... Kocz, cztery konie...
— No to cóż, sąsiedzie — odparł Pryscyan — niech zdrowi przyjmują.
— Nie pójdziemy zobaczyć, kto to taki?
— Ja nie — rzekł Pryscyan, nie chcąc się przyznać do ciekawości.
— Ja mam trochę interesiku do mego posesora, to się może powlokę... — odstępując od płotu, rzekł Ultajski — do widzenia!
I okiem szyderskiém zmierzył eleganta, wolnym krokiem postępującego ku dworkowi pani Celestynowéj.
— Patrzajcie! — mruknął do siebie — złowiła go! no! no! tegom się nie spodziewał, baba starsza od mojéj. Bezdzietna, ale różnie ludzie o wychowance jéj gadają... nie wiadomo, skąd się to wzięło, cząstka licha! długów dosyć. Trzeba Pryscyana ostrzedz, mógłby sobie lepszą partyę znaléźć...
Tak więc w całych Żerbach widok koczyka Karlińskiego zrobił niepospolitą sensacyę; nie uszedł on niczyich oczów i wszyscy sposobili się pod różnemi pozorami zajrzéć do starego dworu, aby się osobiście przekonać, kto był ten gość i po co przyjechał do Drabickich.
Aleksy, Julian i stary hrabia siedzieli, niczego się nie spodziewając, przy herbacie, gdy w ganku Kurta stary począł naszczekiwać. Pani Drabicka dobrze znała głos jego, bo Kurta na każdego szczekał inaczéj: na żydów napadał z ogromnym wrzaskiem, dziadów odpędzał ujadaniem zapalczywém, znajomszych zaś oznajmywał kilką, jakby z obowiązku tylko wyrywającemi mu się wykrzyknikami. Nie ruszył się nawet z ganku, i parę razy odezwawszy się, ucichł; pani Drabicka wyjrzała oknem i poznała pana Mamerta Butkiewicza, który włożywszy na się starą kurtkę zrobioną z granatowego fraka, kroczył wprost do dworu; zobaczył go także Aleksy i trzeba wyznać, że na ten raz niebardzo był rad gościowi; ale cóż z nim miał począć?
Śmieszna postać pana Butkiewicza, w szaraczkowych hajdawerach, w spencerze granatowym, z laską sękatą w ręku, w ryżéj peruczce na głowie, z twarzyczką pokrzywioną i małemi kolącemi oczkami, już się wsunęła do pokoju, z powagą i dumą witając gospodynię, lisiém wejrzeniem obejmując gości. Wszyscy się ruszyli witać, stary tylko hrabia nie wstał od swojéj misy słodkiego mleka. Julian musiał się od śmiechu wstrzymać, bo nie chciał nikogo obrazić; ale ta karykatura niesłychanie mu się wydała pocieszną; spojrzeli na siebie z Aleksym znacząco.
— Dużo masz takiego kalibru sąsiadów? — zapytał Julian pocichu.
— Tylko sześciu — odpowiedział Aleksy — nie wątpię, że ci się wszyscy zaprezentują, twój koczyk ich tu sprowadzi, ciekawi są, kto do nas mógł zajechać, bo u nas nikt zwykle nie bywa... zobaczysz...
— Sąsiedztwo nie ciekawe! — rzekł sobie Julian w duchu — biedny Aleksy!
Tymczasem pan Butkiewicz, równie dumny jak skąpy, przywitawszy się z gospodynią i z podełba obejrzawszy przytomnych, zasiadł, rozpierając się w krześle na pierwszém miejscu, najdziwniejszemi minami usiłując sobie nadać powagę, któréj nie miał ani w charakterze, ani w powierzchowności; rozmowa już się kleić poczynała, a pani Drabicka szanując piętnastu chłopów sąsiada, dosyć go przyjmowała grzecznie, gdy Kurta drugi raz w ganku naszczekiwać zaczął.
— A to skaranie boże! — mruknęła pani Drabicka — znowu ktoś.
Był to wystrojony w granatową węgierkę pan Jacek Ultajski, niby to z interesem, ale w istocie tylko z ciekawością i myślą tajemną zaproszenia gościa, gdyby można do siebie na wieczerzę. Tego znowu, jako jurisdatora, przyjąć było potrzeba uśmiechem. Julian spojrzał na Aleksego, ruszyli ramionami; ledwie usta otworzył pan Jacek, pochodzenie swe zdradził i zdawało się nawet Karlińskiemu, że go już gdzieś widział, i nie mylił się, bo ostatnia służba Ultajskiego była w kluczu Karlińskim... Gdyby był wiedział, że spotka się z Julianem, nie takby z interesem śpieszył; ale wszedłszy, siedziéć już musiał, odstąpiwszy tylko projektu wieczerzy.
Tylko co się porozsiadali wszyscy, dając miejsce panu Jackowi od żony swéj komplement prawiącemu gospodyni, gdy Kurta zahaukał jeszcze... pani Drabicka nie wytrzymawszy już, półgłosem odezwała się — ze skaraniem bożém.
Na progu uśmiechała się mała, niepoczesna, głupawa figurka ojca dziesięciorga dzieci i męża Anieli z Pierzchowskich Butkiewiczowéj, pana Jozafata, który w płóciennym surduciku, mimo wiadomości żony, wyrwał się do starego dworu, zobaczyć, co się tam dzieje. Zobaczywszy brata Mamerto, pan Jozafat zmieszał się, gorzéj jeszcze skłopotała go przytomność Ultajskiego, z którym był, z powodu żony, w najgorszych stosunkach, tak, że się odgrażali, wzajemnie omijając, kijami dać sobie przy pierwszéj zręczności. Obchodząc więc Ultajskiego, w kątku usiadł ledwie pan Butkiewicz, gdy tuż za nim wpadł raźniéj od wszystkich, może najśmieszniejszy z nich, pan Pryscyan Prus-Pierzchowski, który z objęć swéj wdowy się wyrwał, przyrzekając zdać jéj sprawę wieczorem ze swych odwiedzin. Ten był tak nieoszacowany ze swą elegancyą pozawczorajszą i miną karykatury Daumiera, tak pewien siebie i wyższości swéj nad sąsiadów, że Julian, którego przybywający zaczynali już męczyć, rozdobruchał się na widok jego...
Pryscyan miał włosy rudawe, długie, spadające na barki i przedzielone na czole z symetrycznością, zdradzającą pomoc życzliwéj jakiéjś rączki, wąsik wymuskany, podbródek obfity, szarawary w kraty, jakie tylko na kołdrach widziéć się dają, kamizelkę podobnąż à l’anglaise i surducik niewiele dłuższy od spencera pana Mamerta. Dodajmy do tego czapkę z kutasem i dewizki zwieszone na żołądek, a będziemy mieli lekki rys człowieka, który tak gorącą miłość potrafił wzbudzić w pani Celestynowéj.
Do kompletu sąsiadów brakło już tylko pani Celestynowéj saméj, która mimo gorącéj chęci wyśledzenia, co się w starym dworze działo, cała zajęta Pryscyanem i wieczorną jego obiecaną wizytą, kładła pasyans, usiłując wybadać losy i odgadnąć swą przyszłość; i pana Teodora, wstrzymanego nieprzewidzianym wypadkiem, bo gość jakiś najechał w chwili, gdy już wdziewał surdut i zabierał się do Drabickich.
Dostateczna to jednak była dla Juliana próbka świata, w którym żył przyjaciel jego Drabicki, i jakkolwiek młody Karliński usposobionym był wszystko widziéć z dobréj strony, jakkolwiek oryginalne to towarzystwo po wysznurowanych postaciach, które u siebie spotykał, odznaczało się przynajmniéj niekłamaną powierzchownością, wybitną, przy najlepszych chęciach, trudno tu było znaléźć co, prócz śmieszności i niesmaku.
Pani Drabicka wcale się nie kryła już z nieukontentowaniem, jakie w niéj to najście sąsiadów wzbudzało; mruczała pół-głosem:
— Licho ich tu naniosło — i zapytana, odpowiadała wcale nie przymuszając się do grzeczności.
Hrabia tymczasem kończył swoję misę mleka w milczeniu, poglądając szydersko na gości; Pryscyan odważnie zbliżył się do Juliana i Aleksego, czując się godnym Karlińskiego i usiłując mu dać wielkie o sobie wyobrażenie minami, które wyrabiał. Pan Mamert nadęty obserwował, pan Jozafat siedział w kącie, pragnąc się tylko wymknąć co prędzéj, a Jacek Ultajski dla zajęcia kręcił wąsy, nie wiedząc, do kogo się zwrócić.
Rozmowa iść nie mogła, ten i ów bąknął słówko, które nie podniesione padało na ziemię.
Julian nie dając po sobie poznać, ciekawie się przypatrywał towarzystwu, które pierwszy raz widział zbliska; — i widząc, że był zarówno przedmiotem ciekawości, pocichu wyniósł się, pożegnawszy panią Drabickę...
Aleksy przeprowadził go na ganek.
— A co? — zapytał ze smutnym uśmiechem — czy moi sąsiedzi i współtowarzysze doli nie warci twoich lalek wysznurowanych, na których narzekasz, Julianie.
Ambo meliores — odparł Karliński — ale tu przynajmniéj jest charakter i każdy nosi napisane na czole, skąd wyszedł i dokąd zmierza.
— A! gdybyś pożył z niemi! kto wié, czyby ci ten charakter nie dokuczył, czybyś i tu nie znalazł komedyi odegrywanéj z pozorną szczerotą... a w dodatku tyle gburowstwa! tyle dumy!
— Wszędzie ludzie ludźmi — zawołał Julian — ale z dzisiejszych twych gości trudno sądzić o społeczeństwie, którego część przedstawiają, i... zdaje mi się, że Żerby muszą być wyjątkowo kolonią oryginałów.
— Powiedz karykatur!
— Do widzenia w Karlinie!
Aleksy nic nie odpowiedział.
— Powtarzam, do widzenia w Karlinie — rzekł Julian — nieprawda? przyjedziesz do mnie... Bez ceremonii, jak do brata, będziemy sami... w Karlinie nie mam tak bliskich sąsiadów... słowo, kochany Aleksy?
— Słowo, kiedy każesz, ale pamiętaj, żebym ja tam nie wyglądał u ciebie jak u mnie ci panowie... do widzenia.
Julian skoczył do powozu i koczyk znikł z oczu ciekawych, które nań przez wszystkie okna bawialnego pokoju poglądały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.