Przejdź do zawartości

Dwa światy/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Nie wiem, jakim sposobem pułkownikowa mogła się tak szkaradnie na mężu swoim omylić: nie było bowiem dwóch charakterów sprzeczniejszych na świecie nad te, jakie los sprzągł, łącząc ich z sobą. Ona, cała była w uczuciu, sentymentalizmie i obłokach, on nigdy do téj zaczarowanéj nie zaglądał krainy; ona brała wszystko seryo, poważnie, szczerze, on powierzchownie i szyderczo. Brak dowcipu rzeczywistego, sądu, wiadomości i uczucia zastępował sarkazmem, zasłaniając się żartami od wszelkiéj, jaka go mogła spotkać, napaści. Umysł jego tak był nabrał skłonności do widzenia świata i ludzi ze strony jedynie śmiesznéj, że innéj już się w nich nie domyślał. Wprawdzie zręcznie i prędko chwytał pułkownik każdy narów i słabość, ale po za niemi nic nie widział. Dopóki się jeszcze starał o żonę, zmieniał czasami ton swéj rozmowy i ubierał się w zamyślenie, w uczucie, w smutek nawet, ale dziś czasy téj maskarady już były minęły. Małżonkowie znali się dobrze i pułkownikowa znosiła przykładnie najantypatyczniejsze dla siebie usposobienie męża, który, gdy się chciał jéj przypodobać, sadził się na dowcip, i nim ją zamęczał. Dawał biedak, co miał...
Wejście jego do pokoju, w którym pułkownikowa siedziała z Anną, wzbudziło w niéj naprzód okrzyk podziwienia, bo się do niego przywiązała nałogowo i widok jego nie mógł ją nie poruszyć na chwilę, potém wyryło się na jéj twarzy widoczném wrażeniem przykrości. Pułkownik przystąpił do niéj z oznakami niepokoju, czułości, ale wprędce zmienił ton rozmowy, przechodząc do zwykłych żarcików. Anna niedługo zabawiwszy, wyszła z Greberem, a małżonkowie pozostali sam-na-sam.
Nie na rękę to było panu Delrio, który unikał przydługiego pozostawania z żoną, nudząc się jéj chorobliwą uczuciowością, ale usiadł przy niéj, rozpoczynając rozmowę od ucałowania jéj rączek...
— Nie uwierzysz — odezwała się pani — jak byłam źle, gdyby nie doktor Greber...
— Ale mówił mi już, chwalił się... nerwy, moja duszko.
— Wy tak lekko traktujecie nasze cierpienia!
— Nie chciałbym brać je inaczéj, zbyt by to było bolesném dla mnie; ale dzięki Bogu, przeszło to wszystko, i znowuśmy zdrowi, chère ange... a młodzi! a piękni! Jakie masz dziś oczy!
— Z gorączki.
— Gdzież tam! życie z nich błyska... a może trochę miłości... trochę tęsknoty...
Pułkownikowa uczuwszy nieprzyzwoitość męża, spuściła wzrok i zarumieniła się jak piętnastoletnie dziewczę; on ją objął z uśmiechem rozpustnika i w czoło pocałował.
— Tylko mi nie choruj — rzekł wesoło — ile razy do tego Karlina przyjedziesz, pełnego widm i wspomnień czarnych, zawsze to zdrowiem przepłacasz.
— A! tu moje dzieci! — szepnęła pani Delrio...
— Któż ci winien, że ich nie masz więcéj? — odezwał się krotofilnie pułkownik — trzeba było postarać się, żeby i w Lutkowie z para ich krzyczała ci nad głową...
— Bóg nie chciał...
— Nie mieszajmy do tego pana Boga!... paniś sama winna!... Nie dosyć kochasz męża...
— Mój Wiktorku!
— Moja Tekluniu!
Delrio jeszcze parę razy pocałował i popieścił żonę, i dopełniwszy tego, co miał za obowiązek, odezwał się siadając w krześle...
— Kiedyż pojedziemy?
— Nie wiem, doktor mi nie pozwala.
— Ale ten dyabeł prezes już się przystawił!
Pułkownikowa porwała się z krzesła cała zmieniona, pobladła i wzruszona.
— Prezes! jest? Kto ci mówił?
— Widziałem go... słodki jak lukrecya... przyjmował mnie przed chwilą...
Pułkownikowa usiadła.
— A! przyjechał! — odpowiedziała — masz słuszność, potrzeba jechać... nie możemy żyć pod jednym dachem...
— Nie powiem i ja, żebym go ubóstwiał — rzekł Delrio — ale dzień z nim jakoś wyżyjemy... Jużciż znowu potrzeba mu okazać, że się go nie boimy i że od niego nie uciekamy.
Pani nic nie odpowiedziała, spuściła głowę, zasmuciła się, zamyśliła.
— No! rozpędź-że te chmury, które prezes z sobą przywiózł — odezwał się mąż — nie myśl o tém... spojrzyj na mnie temi swemi piętnastoletniemi oczkami, które mnie przepalają do kości... Tekluniu! chère ange!
Próżne były starania pułkownika, usiłującego w żart obrócić zły humor żony; pani Delrio pozostawała chmurna i gniewna...
— Seryo — rzekł po chwili pułkownik — z tego wstrętu do prezesa mógłbym dziwne robić wnioski: jedna tylko miłość może tak z fermentacyi cukrowéj przejść w octową...
Pułkownikowa na niewczesny koncept ruszyła ramionami.
— A! — zawołała — nie wiem, jak masz serce tak mnie męczyć, pod pozorem rozweselenia... Prezes... to najniewinniejsza dla mnie na ziemi istota!
— Nie będę go bronił — odezwał się pułkownik — możesz go nienawidzić, ile ci się podoba... ale za cóż mnie przyjmujesz tak smutno i chłodno? Wierz mi, że nie zawarłem żadnego przymierza z prezesem...
Anna wbiegła, zapraszając pułkownika na śniadanie; zdaje mi się, że oboje bardzo temu byli radzi, gdyż pan silił się na koncepta, których nie miał czém podsycać, a pani potrzebowała być samą... pożegnali się wejrzeniem tylko, a Anna zmieniając ojczyma, pozostała przy pułkownikowéj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.