Dwa światy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Julian widząc wbiegającego służącego, zerwał się z łóżka zbladły, chwytając za piersi, pod którą biedne serce jego wstrząśnione żywo, przykro bić zaczęło, oczy zwrócił na Sawę, i przeczuwając coś niezwyczajnego, oczekiwał tylko, co nań spadnie.
W istocie, nieroztropny młody sługa mógł był najśmielszego nastraszyć, tak wpadł nagle z twarzą wywróconą, z oczyma pałającemi, widocznie pilno potrzebując jakąś złą wiadomość udzielić swemu panu. Jakkolwiek więcéj ostrzelany Aleksy, któremu na myśl przyszedł pożar, zerwał się równemi nogami, i narzuciwszy burkę na ramiona, gotował się do wstania. Sługa zaś wpadłszy i dopiéro w progu drugiéj izby pomiarkowawszy się, że postraszył panicza i nieznajomego pana, zaciął się, zapóźno wyrozumiawszy, począł z głową spuszczoną mruczéć coś niezrozumiałego.
— Co się stało! co to jest? — zawołał Julian.
— To, proszę pana... z Karlina!
— Z Karlina! — schwycił się Julian. — Kto! jak! cóż się tam stać mogło?
— To się jeszcze nic nie stało, proszę pana — rzekł Sawka — ale gadają, że ktoś zachorował!...
— Któż to jest z Karlina? gadaj a prędzéj!
— To, proszę pana... my z Hryćkiem stali ta se fajki palili na wrotach... a tu...
— Ale mówże prędzéj — niecierpliwiąc się, począł Julian, którego oczy błysły.
— A tu... patrzym... rycht siwy i majaczeje na bidce, jakby Samojło od folwarcznych koni, a macha traktem. Tak ja na niego w krzyk, zastanowił się i powiada, że jedzie do miasteczka po doktora...
— Któż zachorował? — przerwał Julian — ale któż? mówże?
— To proszę pana, wczoraj słyszę starsza pani przyjechała, jak nas nie było, i gadają, że mocno zasłabła...
— Moja matka! moja matka! zaprzęgać konie! — zawołał — pakować... Samojło niech śpieszy.
W pierwszéj chwili chwycony uczuciem Julian, wyrwał się z łóżka, ale zaraz dreszcz go pochwycił, zimniejsze powietrze objęło go nieprzyjemnie, i spojrzał w okno, przez które czarna noc wyglądała z flagą deszczową, z wichrem i burzą; Aleksy już był na nogach.
— I ty wstajesz? — spytał Julian.
— Nie wiem, czy się na Samojłę twego spuścić możesz — odpowiedział towarzysz — przytém doktor Greber może być zajęty, może go szukać przyjdzie, każę zaprzęgać konie i lecę sam po niego...
— A! jakiś ty poczciwy! jakiś ty nieoszacowany! nie śmiałem cię prosić tylko, aleś zgadł żądanie mego serca — zawołał Julian — przepraszam cię... i serdecznie dziękuję...
Nim Sawa pozbierał rzeczy swego pana i przygotował mu ubranie, Aleksy oblawszy się wodą zimną, strzepnąwszy w mgnieniu oka był odziany, wybiegł do stajni, rozbudził Parfena, pomógł mu założyć konie, a sam na pożegnanie tylko przyszedł do Juliana.
— Co mam zrobić z Greberem? — zapytał, podając rękę powoli ubierającemu się smutnemu towarzyszowi, którego twarz zbladła i ręce drżące zdradzały osłabienie po nocy bezsennéj i niespodzianém wzruszeniu.
— Weź konie pocztowe i przywóź go do Karlina — zawołał Julian — a prędzeéj! Zrób co chcesz zresztą, bylebyś przywiózł doktora. Matka moja nie ma ufności tylko w Greberze, choć ja go, szczerze powiedziawszy, nie lubię... wyszukaj go i przybywaj... ja cię poprzedzę... Co za los szczęśliwy, żeśmy się spotkali... do zobaczenia, do zobaczenia...
— Ale i ty sam możesz potrzebować doktora — przerwał Aleksy ze współczuciem, widząc Juliana drżącym i zesłabłym prawie.
— Nic to, nic mi — uśmiechnął się Julian — nerwy kobiece; najmniejsza rzecz z nóg mię obala, ale chwila spoczynku podnosi... nie obawiaj się o mnie... Wprawdzie podróż po nocy, po tych drogach, w taką porę, ciężką dla mnie będzie, ale tak jestem niespokojny o matkę!
Nie tracąc czasu na dłuższe pożegnanie, Aleksy, którego wózek stał już zaprzężony w sieniach, obwinął się burką, zapalił krótką węgierską fajeczkę, od któréj zapachu zakaszlał się Julian, i rozkazał pędzić do miasteczka.. Gościńcem pocztowym było do niego wiorst tylko kilka, ale jedna niepoczciwa grobelka, a daléj rozmokłe piaski i gliny. Parfen zaciął mierzyny, które nie przywykłe do bicza, z góry uniosły prawie i jak piłkę powlokły za sobą lekką bryczynę. Z pełną wzburzonych wspomnieniami myśli głową Aleksy jechał zamyślony i smutny.
— Wczoraj jeszcze tak byłem już spokojny, tak zrezygnowany, tak prawie głupio szczęśliwy; dziś! potrzeba takiego trafu, żebym na drodze mojéj spotkał Juliana, żeby we mnie wszystko zamarłe odżywiła ta rozmowa. Drobna na pozór okoliczność, a nie swój będę długo... tyle żalów podniosło głowy! tyle pogrzebanych powstało nadziei! Biedni my ludzie! Nie! nie pojadę do Karlina, musiałbym się rozbałamucić, rozpróżnować, a nie mam na to czasu! Doktora Grebera wyprawię, a sam pośpieszę do domu; nie jestem im tam potrzebny...
A! co się zrobiło z Julianem! biedny Julian! jakie to słabe, dobre, a do niczego!
Tak marząc, ani się postrzegł Aleksy, jak stanął w miasteczku i przesunąwszy się po ciemku przez błotniste ulice, zatrzymał się u bramy dworku, w którym mieszkał, znajomy mu z daleka, doktor Greber. Samojło, który za nim jechał swoją biedką, podjął się dostukać do zapartych wrót, poza któremi cała zgraja psów szczekliwych, zbudzonych hałasem, wściekle ujadać zaczęła. Na wschodzie ledwie świtać zaczynało, chmury osłaniały całe niebo, a deszcz lał w najlepsze. Aleksy cierpliwie czekał, żeby się przed nim brama, lub choć furtka otworzyła, ale w dworku znać wszyscy spali jak zabici.
Nareszcie coś się zaruszało w ganku, w pomroce postać jakaś zbliżyła się do furtki i Aleksy postrzegł służącego w kożuchu, który klnąc przyjezdnych, wpuścił do środka młodego człowieka.
— Jest doktor w domu?
— A jest! ale niedawno powrócił!
O więcéj nie pytając, wbiegł do sieni Aleksy i kazał się prowadzić do Grebera. Wzdragał się służący, po małéj bryczce i parze koników nie bardzo zamożnego domyślając się pacyenta, ale zasłyszawszy o Karlinie, otworzył drzwi sypialni, w któréj pan doktor spoczywał.
Greber nie taił się z tém, że pochodził z rodu izraelskiego, którego wiary, błędów i stroju wyrzekał się zupełnie; ochrzczony i ogolony, chodził we fraku, jadł szynkę, o szabasie zapomniał, ale natura odzywała się w nim, przebijając tę powierzchowną skorupę chrześcijaństwa, którą przywdział tylko dla interesu i wygody. W rzeczy saméj, pan Greber nie miał żadnéj wiary, choć wszystkie szanował; sprytny, nadewszystko praktyczny i umiejący się obchodzić z ludźmi, ze sztuki swéj korzystał i widział w niéj tylko kawałek chleba.
Grał taką rolę, jaką mu odgrywać wypadało, pochlebiał, układał się, przymilał pacyentom, a śmiał się z nich wyszedłszy za drzwi. Umiał mówić o wysokości swego powołania, o posłannictwie lekarza, o ważności jego stanowiska, ale w sobie powodował się tylko rachunkiem i grosz robił wszelkiemi sposoby. Pomimo téj żyłki spekulacyjnéj, na któréj niepodobna, aby się ludzie poznać nie mieli, Greber wszędzie znajdował zwolenników i powszechnie był wzięty. Naprzód, służyło mu szczęście; powtóre, szczęśliwy lub nie, tak się umiał przypodobać, tak nigdy nie sprzeciwiał się nikomu, tak każdemu pozwalał na to chorować, na co chciał, kurując go po cichu na to, co widział, tak był uległy i posłuszny w wyborze metody, tak miły w towarzystwie, że się go odkochać nie mogli. Nadewszystko jednał sobie tém serca, że o medycynie słuchał rozprawiających z niezmąconą niczém powagą. Lubił kto pigułki, doktor Greber zachwalał je nad wszystkie sposoby preparowania i silnie za niemi argumentował; proszki, dawał proszki, miksturę, to miksturę; chciał się kto u niego leczyć homeopatycznie, miał apteczkę pod ręką i wiele pięknych dowodzeń na stronę nowéj metody; Prisnitzem nie gardził, Leroy przyjmował, Miniajewa nie ganił, Morissona tolerował, Raspail’a dozwalał; słowem, kurował, jak się komu podobało, nawet magnetyzmem i babskiemi lekarstwami, w potrzebie tłómacząc je prastarą tradycyą. A jaki był grzeczny! a jak łagodny! a jak pocieszający! Człowiekowi, co niéma serca, najlatwiéj podobno być zawsze serdecznym: nic go nie poruszy, nic nie wstrząśnie, nic nie pozbawi pogody umysłu, któréj potrzeba, by jakąś odegrać rolę. Łzy téż nigdy nie zatamowały głosu doktorowi Greber u łoża konających, śmiał się i żartował zawsze, pocieszał na kwadrans przed skonaniem, i od nieboszczyka szedł prosto do śniadania, by nabrać sił nowych do pracy. Żaden pacyent nie mógł się na niego poskarżyć o surowe obejście; zwłaszcza z bogatemi tak umiał sobie postępować, tak był pełen troskliwości i pieczy, że mu nawet jego nieco żydowski akcencik i bardzo izraelską wybaczono fizyognomię, zowiąc go powszechnie: dobrym Greberem!
Dobry Greber był niepospolicie rozumny; miał nauki niewiele, ale zręczność nieporównaną i umiejętność przedstawienia siebie taką, że uchodził, za co chciał, nawet za niezmiernie uczonego.
Jedną z głównych jego metod popisywania się było — zawsze materye obce przytomnym wyprowadzać na scenę; z lekarzami nie mówił o medycynie, z literatami nie zaczepiał literatury i tym podobnie; rzucał garściami słowa niezrozumiałe, uśmiechał się tajemniczo, sypał wzmiankami brzmiącemi o rzeczach nieznanych słuchaczom i wzbudzał w nich naturalnie podziwienie i cześć dla siebie. Z towarzyszami żył w zgodzie najlepszéj, na konsultacyach chęć go było do rany przyłożyć, ale gdy się lekarze rozeszli, półgębkiem ich chwaląc, doradzał zawsze coś innego w wielkim sekrecie.
Był to człowiek nad wszystko, jak widzimy, zręczny, a że ten przymiot zastępuje wiele innych i dogodniejszy jest od nich, dobrze mu się działo wcale. Gdyby nie pochodzenie, byłby się dawno i świetnie ożenił, ale że trącił żydem, a ubogo nie myślał się swatać, dotąd więc żył jeszcze w nadziejach i swobodzie młodzieńczéj, choć czterdziestki dobiegał. Czekał na wypadek jaki (medycyna czasem zetknięcie się z niemi ułatwia), aby się świetnie i bogato ożenić.
Aleksy zastał go w łóżeczku skromném, skulonego i smaczno zasypiającego; przebudzony, nim rozpoznał, kogo ma honor witać, kilka razy upadł do nóg i nasypał dobrodziejów bez liku... Ale poznawszy po głosie pana Drabickiego, stał się poufalszy i ziewał już skarżąc się na osłabienie i znużenie, gdy Aleksy zawołał, że pilno potrzebują go do Karlina.
— A! do Karlina! — zrywając się i zrzucając szlafmycę począł doktor — a! do Karlina! jadę, jadę! a któż tam chory? a pan że się zna z niemi?
— Znam tylko Juliana, z którym kolegowaliśmy w uniwersytecie... stara podobno matka jego zachorowała.
— Matka? ale ona tam nie mieszka?...
— Nic tego nie wiem... dosyć, że jest w Karlinie i chora.
— Posyłaj pan po konie pocztowe i jedźmy...
— Natychmiast... ale pan sam pojedziesz... ja śpieszę do domu.
Doktor spojrzał zukosa na Aleksego.
— A! nie chcesz pan jechać do Karlina!.. Ale... to do woli... zrobię tylko uwagę, że stara, jeśli chora, to może słabość być groźna... dawno postrzegałem usposobienie chorobliwe... może być potrzeba kogoś czynnego, pan Julian nie da sobie rady... jako przyjaciel...
— Chcesz pan, żebym jechał?
— Chcę?... nie... ale życzyłbym, trudno przewidziéć, co się gotuje... a pan Julian... najlepszy z ludzi, anioł! ale potrzebuje, musi potrzebować pomocy... Jesteś pan jego przyjacielem?
Aleksy się zmieszał, fałszywy wstyd go ogarnął, nie śmiał się przyznać, że dotąd nie był w Karlinie, pomyślał przytém, że się przydać może... i nic nie odpowiedział. Przeznaczenie jakieś gnało go do Karlina.
Nim doktór się ubrał i herbatę nastawiono, bez któréj na słotę nie chciał się narażać, Aleksy usiadł w krześle i niewiele zważając na Grebera, który nań także nie bardzo zwracał uwagę, zadumał się głęboko. Od dawna już tak smutne nie opadały go myśli, czuł się jakby w przededniu ważnego jakiegoś wypadku, niepokoił się sam nie wiedząc czém, wyrzucał sobie, że dla cudzéj matki o swojéj zapomniał, gryzł się odstępstwem od planu życia, jaki sobie zakreślił. Greber ubierając się, poglądał nań zukosa, ale pomimo swéj przenikliwości, nic nie zrozumiał i uznał to poprostu zmęczeniem.
Zaprawdę, dziwy częstokroć nasz duch poczyna sobie z nami, milczy, odzywa się, usypia, budzi, opanowywa, zamiera, gdy się najmniéj spodziewamy tego. W téj ciągłéj walce z ciałem, w któréj on mu ulegać musi, nagle, niespodzianie dźwignie się czasem potężnie i głosem proroka przemówi do zdziwionego ucha. Lada co go przebudza z uśpienia, oko ludzkie, lada słowo, myśl, która lecąc zaszeleściała w uchu obojętném, uczucie, które podniosło z sobą stare zaskrzepłe wspomnienie... czasem powiew powietrza, pieśń, szept, chmura przelatująca nad głowami naszemi... Natychmiast olbrzymieje człowiek, upaja się duchem zwycięskim i czuje jak wyrósł w oka mgnieniu... a porównywując się do wczorajszego, z trudnością poznaje siebie... Taki skutek wywarła nocna rozmowa na Aleksego, który nawpół nią jeszcze pijany, marzył, myślał, bolał, nie pojmując, by jedno przypadkowe spotkanie w karczmie mogło tak w nim rozbudzić to, co ukołysał pracą i wolą silną. Znowu żal dogryzał mu, czuł się upokorzonym, przybitym, nieszczęśliwym, i wciągnionym trafem w sferę, od któréj zaprzysiągł był sobie stronić...
— Pij pan herbatę i jedźmy — odezwał się doktór Greber, zaczesując przed zwierciadłem włosy i zlewając się jakąś wodą podejrzaną — dzień biały i śpieszyć potrzeba...
Aleksy wychylił ukrop naprędce, siedli i konie pocztowe szybko ich poniosły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.