Przejdź do zawartości

Dusza Zaczarowana/I/Część druga/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Roger czekał nazajutrz z powozikiem na małej stacyjce burgundzkiej, gdzie wysiadła Anetka. Gdy go jeno zobaczyła, pierzchły odrazu wszystkie troski. Roger był tak uszczęśliwiony! Ona również czuła się szczęśliwą. Wdzięczna była paniom Brissot, że wymówiły się niezręcznie i nie przybyły po nią.
Był pogodny, wiosenny wieczór. Złoty widnokrąg ujmowała w ramę świeża, jasna, falista zieleń. Śpiewały skowronki. Dwukolny powozik toczył się po białej drodze, a kopyta małego, ognistego konika grzmiały po niej rozgłośnie. Rzeźwy powiew muskał Anetkę po różowych policzkach. Siedziała przytulona do towarzysza, który, powożąc, śmiał się, mówił do niej, czasem zaś, pochylając się nagle, brał z jej ust i dawał przelotne pocałunki. Nie broniła się. Kochała go, bardzo kochała! Nie przeszkadzało jej to wiedzieć dobrze, że za chwilę zacznie go sądzić i sądzić samą siebie. Inna rzecz sądzić, a inna kochać. Kochała go jak to powietrze, jak niebo, jak powiew idący od łąk, jak część wiosny. Jutro czas będzie zrobić ład w myślach swoich. Odprawiła je do jutra. Radujmyż się, myślała, rozkoszną chwilą! Nie powtórzy się już... Zdało jej się, że polatuje nad ziemią wraz z ukochanym.
Przyjechali za prędko, mimo że na ostatnim zakręcie, jadąc pod górę topolową aleją, zwolnili bardzo, a nawet, chcąc dać spocząć konikowi, przystanęli pod wysokim żywopłotem, zakrywającym fasadę pałacu, i objęli się długim, bezsłownym uściskiem.
Brissotowie otoczyli Anetkę staraniami. Umieli w dyskretnych słowach obudzić wspomnienie jej ojca. Pierwszego wieczora czuła się dobrze w rodzinnem kole, rozrzewniona i wdzięczna. Od tak dawna już pozbawiona była serdecznego ciepła domowego ogniska. Żyła złudzeniem, a opór gdzieś się podział, czy zasnął.
Zbudziła ją nocą mysz, hałasująca za obiciem. Wśród ciszy zupełnej szmer rozlegał się donośnie, przywodząc jej na myśl łapkę na myszy. Powiedziała sobie:
— Złapałam się!...
Przerażona bardzo, usiłowała rozumować:
— Nie, nie, nie chcę... nie jestem w stanie...
Pot nerwowego wyczerpania oblał jej ramiona.
— Jutro pomówię na serjo z Rogerem. Trzeba koniecznie, by mnie poznał. Musimy zbadać lojalnie, czy możemy żyć razem...
Ale nazajutrz widok Rogera napełnił ją taką radością, taka ją objęła fala serdecznego przywiązania, z takiem upojeniem oddychali razem oszałamiającym czarem wsi, tak pięknie marzyli o szczęściu (niemożliwem może, ale, któż wie... może tak bliskiem, że tylko sięgnąć ręką...) iż rozmowę odłożyła do jutra... a potem znowu do jutra...
Co nocy wracał strach i kłuł w samo serce.
— Koniecznie muszę mówić, choćby ze względu na Rogera. Codziennie bardziej mota w łańcuch siebie i mnie. Nie mam prawa dłużej milczeć. To coś, jakbym go oszukiwała...
O jakże była słaba! A jednak silną była w życiu powszedniem. Miłość podobną jest do gorącego pasatu, którego upalna moc odbiera siły i do omdlenia przywodzi serce. Przychodzi straszliwe wyczerpanie tajnej rozkoszy, ogarnia strach przed ruchem, myślą, a dusza, otulona snem, boi się zbudzić. Anetka wiedziała, że za pierwszem drgnieniem marzenia pierzchną.
Chociaż się jednak nie ruszamy, czar się za nas rusza, a sam tok dni starczy, by porwać złudzenie, które chcemy zachować. Daremnie czuwamy nad sobą, niesposób żyć sam na sam od rana do wieczora, by po pewnym czasie nie okazać swej właściwej istoty.
Rodzina Brissotów przybrała postać naturalną. Uśmiech ich, była to fasada. Anetka weszła do wnętrza gmachu. Ujrzała mieszczuchów zajętych interesami, ponurych, którzy zawiadywali swem mieniem z surową jakąś przyjemnością. Nie było tu mowy o socjalizmie. Z pośród nieśmiertelnych zasad, uznawano tu jeno Deklarację Praw... właściciela. Biada, ktoby na nie podniósł rękę. Czuwali pilnie i bezustannie nad stanem posiadania i ów baczny nadzór sprawiał im pełne utrapień zadowolenie. Lubowali się tem. Żyli w ustawicznej walce podjazdowej ze swą służbą, dzierżawcami, robotnikami z winnic, oraz swym wszystkimi sąsiadami. Skłonność do szykan pieniactwa, właściwa tej rodzinie, kwitła w najlepsze tu na prowincji. Śmiał się z całego serca papa Brissot, ile razy mu się udało chwycić w pułapkę kogoś, na kogo czatował. Ale nie śmiał się ostatni, bo przeciwnik zaliczał się do tegoż samego burgundzkiego typu. Nie dając za wygraną, rypostował nazajutrz cięciem jeszcze lepszem. I sprawa rozpoczynała się na nowo...
Anetki nie wtajemniczono, oczywiście, w owe utarczki. Brissotowie mówili o nich jeno między sobą w salonie, lub przy stole, a Roger i Anetka zajęci byli własnemi sprawami. Ale baczna na wszystko Anetka śledziła z uwagą, co mówiono. Roger zresztą przerywał sam czasem miłosne gruchanie i brał udział w dyskusji, która roznamiętniała wszystkich. Zapalali się w takich razach, gadali jeden przez drugiego i zapominali o Anetce. Brali ją za świadka faktów, których nie znała, i trwało to aż do chwili, kiedy pani Brissot, przypominając sobie o obecności słuchaczki, przecinała rzecz i zwrócona ku niej, uśmiechnięta, jakby się miała rozpłynąć, kierowała rozmowę na drogi kwiecistsze. Zaraz też, bez przejścia wracano do pełnej ugrzecznienia dobroduszności. Łączyła się z tym zasadniczym tonem, w przedziwny zespół, także pruderja i swawola galicka, podobnie jak życie mieszkańców pałacu cechowała wystawność i skrajne skąpstwo jednocześnie. Jowjalny papa Brissot układał kalembury, panna Adela rozprawiała o poezji, a każdy wtrącał słówko na ten temat. Wydawało im się to bliskiem i znanem, ale upodobania ich nosiły datę z dwudziestu lat wstecz. Mieli wyrobione zresztą zdanie o sztuce wogóle i popierali je często autorytetem takiego to, a takiego przyjaciela z Instytutu, obwieszonego orderami. Trudno sobie było wyobrazić umysły trwożliwsze, a bardziej autorytatywne od tych, jakiemi się odznaczało owo spanoszone mieszczaństwo, przekonane, że zna się na najnowszych prądach w sztuce, zupełnie jak na ostatnich wydarzeniach w zakresie polityki. Pojęcia ni o jednem, ni drugiem nie mieli, a opinje swe kształtowali wedle każdej wygranej bitwy.
Anetka czuła się zgoła obcą. Słuchała, patrzyła i mówiła sobie:
— Cóż mam do roboty pośród tych figur?
Na myśl, że jeden, lub drugi z tych osobników mógłby sobie uroić jakąś przewagę nad nią, czy chcieć ją wziąć w kuratelę, nie buntowała się nawet, ale uczuwała chęć śmiechu. Przychodziło jej na myśl, coby powiedziała Sylwja, gdyby jej zaofiarowano rodzinkę tego pokroju. Cóżby to był za wrzask, co za wybuchy śmiechu!...
Odpowiadała czasem tem samem, znalazłszy się w ogrodzie, bez świadków. Pewnego razu posłyszał to Roger i spytał zdumiony:
— Cóż cię tak rozśmieszyło?
— Nic jedyny... nic... ot, głupstwo!
Starała się przybrać poważną minę, ale nie mogła się powstrzymać i wybuchała na nowo, czasem nawet w obecności pań. Przepraszała, a pobłażliwe, choć nieco urażone Brissotki mówiły:
— Dziecko z niej jeszcze. Niechże się śmieje do woli!
Nie zawsze się jednak śmiała. Wesołość jej przysłaniały często chmury. Po momentach serdecznego wylania zwierzeń, po godzinach jasnych, spędzonych z Rogerem, przychodziły niespodzianie i nagle napady melancholji, zwątpienia i trwogi. Chwiejność i rozbieżność myśli, trapiące ją od zeszłej jesieni, nietylko nie doznały ukojenia, ale zaznaczały się coraz to wyraźniej czasu tych miesięcy wzajemnej miłości. Wybuchały w niej, ni stąd, ni zowąd instynkty dziwaczne, dysharmonijne, stawała się nerwową, barokową, złośliwą, ironiczną, miewała chwile ponurej pychy i odczuwała niewytłumaczoną urazę. Anetka czyniła wysiłki, by to wszystko ukryć i stłumić, ale wyniki nie były najlepsze. Zapadała wówczas w milczenie nienawistne dla otoczenia i niepokojące. Nie traciła zwykłej bystrości umysłu, dlatego też kontrolowała się, pytała zdumiona, skąd pochodzą te przemiany, i wyrzucała je sobie. Niewiele to zmieniało sprawę, ale poczucie własnej niedoskonałości czyniło ją wyrozumiałą (coprawda, raczej przez rozumowanie, niźli ze szczerego serca) dla owych komicznych figur zaściankowych (znowu impertynencja... przepraszam, już nie będę!). Wszakże byli rodzicami Rogera, przeto winna była przyjąć ich, jeśli godziła się na samego Rogera... Cała rzecz w tem, czy godziła się na Rogera. Reszta, Boże drogi, nie miała wielkiego znaczenia, bowiem można się bronić we dwoje.
Czy jednak było ich dwoje? Czy Roger zechce bronić siebie i jej? Zresztą, zanim zada sobie pytanie, czy zgodzi się na Rogera, winna była spytać, czy Roger zgodzi się na nią szczerze i wspaniałomyślnie, gdy się przekona, jaka jest? Dotąd znał jeno usta jej i oczy. Nie przejawiał, zda się, wielkiej ochoty poznać Anetki prawdziwej, a wolał ją sobie wymyślać. Anetka żywiła atoli nadzieję, że przy pomocy miłości nie będzie rzeczą niemożliwą, poznawszy się do głębi serca, powiedzieć sobie:
— Biorę cię, jakim jesteś. Biorę cię wraz z wadami twemi, z demonami, jakie w tobie żyją, wymaganiami, z całą twą zasadą życia. Jesteś, czem jesteś, kocham cię takim, jakim jesteś.
Zdolną była sama, wiedziała dobrze, do takiego aktu miłości. W dniach ostatnich obserwowała Rogera swemi przenikliwemi oczyma, w których, choć nikt nie spostrzegał tego, wszystko się odzwierciadlało. Roger, zaufawszy jej zupełnie, często okazywał się większym Brissotem, niżby pragnęła, i dawał się ponosić interesom i sprzeczkom swego szczepu, okazując tę samą skłonność do szykan i pieniactwa. Nie radowało jej w nim dużo, był często twardy i uparty, ale nie chciała go surowo sądzić, jakby to uczyniła wobec innych. Zdawało jej się, że przyczyną tego jest naśladownictwo. Roger, pod wielu względami, wydawał jej się jeszcze dzieckiem chwiejnem, podległem rodzinie, którą kopjował rozradowany, a umysł jego był wbrew zuchwałym słowom, wielce trwożliwy. Mimo, że zaczęła dostrzegać zupełny brak konsystencji jego projektów odnowy społecznej i nie ulegała w pełni czarowi jego oratorskiego idealizmu, nie brała mu tego za złe, wiedziała bowiem, że nie chciał jej oszukiwać, że sam w pierwszej linji ulega własnym złudzeniom, tedy z odrobiną serdecznej ironji gotowa była nawet usuwać mu z drogi życia wszystko, coby mogło rozwiać iluzję, jakiej potrzebował, by żyć. Nawet naiwny egoizm, z którym paradował czasem w sposób ambarasujący, nie odpychał jej, bo zdawał się być wolnym od złośliwości. W gruncie wszystkie jego braki miały swe źródło w słabości. Bawiło ją to, że pozował na mocarza... człowieka z bronzu... aes triplex... biedny Roger! Wzruszał ją nieomal. Anetka śmiała się zeń pocichu, ale miała dlań niewyczerpane skarby pobłażliwości. Kochała go bardzo. Mimo wszystko wydawał się dobry, wspaniałomyślny i płomienny. Była jak matka, karcąca łagodnie małe, niewiele znaczące w jej oczach błędy ukochanego dziecka i nie czyniąca go za nie odpowiedzialnem. Skłonna była raczej do żałowania go i pocieszania... Zresztą... Anetka patrzyła na Rogera nietylko oczyma pobłażliwej matki! Spojrzenie jej miało stronniczość kochanki. Ciało domagało się głosu, a głos ten mówił donośnie. Rozum mógł sobie mówić co chciał, umiała go słuchać w ten sposób, że nawet przygana budziła pożądanie. Anetka dobrze widziała wszystko. Ale podobnie, jak pochylając głowę i mrużąc powieki, harmonizujemy plan pejzażu, dostrzegając nawet niepożądane cechy Rogera, patrzyła pod kątem łagodzącym je znacznie. Bliska była kochać gdyby okazał się wstrętnym, bowiem kochając wady ukochanego, dajemy więcej z siebie. Miłując piękno w człowieku drogim, nie dajemy, a raczej bierzemy tylko.
Anetka myślała:
— Kocham cię za to, że jesteś niedoskonały. Gdybyś sobie zdawał sprawę, że to widzę, gniewałbyś się. Ale ja jestem inna, chcę, byś widział me braki! Jestem niedoskonała i cenię to w sobie, gdyż te właśnie wady stanowią ważniejszą go nawet, i głębszą część mej istoty, niż reszta. Jeśli mnie chcesz, musisz je brać wraz ze mną. Czy je chcesz? Niestety, nie chcesz patrzyć. Kiedyż zadasz sobie trud poznania mnie?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.