Dusza Zaczarowana/I/Część druga/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rogerowi nie spieszno było. Po wielu daremnych usiłowaniach sprowadzenia go na to niebezpieczne terytorjum, którego zdawał się unikać, Anetka przystanęła raz podczas przechadzki, przerwała rozmowę i ujmując jego dłonie powiedziała:
— Rogerze, musimy koniecznie pomówić.
— Pomówić! — zawołał ze śmiechem. — Ależ wydaje mi się, że nie żałujemy sobie tego!
— Nie, — odparła — nie idzie o grzecznostki, musimy się rozmówić serjo.
Przybrał zaraz minę wystraszonego.
— Nie bój się! — rzekła. — O sobie samej pragnę z tobą pomówić.
— O sobie? — rzekł, rozpogadzając się. — W takim razie będzie to rzecz piękna.
— Zaczekaj, zaczekaj! — rzuciła. — Wysłuchawszy, zmienisz może zdanie.
— Cóżbyś mi mogła powiedzieć jeszcze nieoczekiwanego. Czyż w ciągu tylu dni razem spędzonych, nie powiedzieliśmy już sobie wszystkiego?
— Zazwyczaj ja, ze swej strony, mam jeno sposobność mówić Amen! — odparła, śmiejąc się. — Ty zawsze mówisz sam.
— Niedobra dziewczyno! — powiedział. — Czyż, nie mówię wyłącznie o tobie?
— O tak, także i o mnie mówisz. A nawet mówisz za mnie.
— Wydaje ci się, że mówię za dużo? — spytał naiwnie.
Anetka przygryzła usta.
— Nie, nie, drogi Rogerze. Lubię to bardzo. Ale kiedy o mnie mówisz, słucham tylko, a jest to tak piękne, tak piękne, że powiadam: niechże więc tak będzie. Tymczasem sprawa przedstawia się zgoła inaczej.
— Jesteś pierwszą chyba kobietą, która się żali z powodu piękności swego portretu.
— Wolałabym, bym nim była sama. Nie piękny to portret zawiesisz, drogi Rogerze, w swym domu rodzinnym. Jestem kobietą żywą, obdarzoną wolą, namiętnościami, myślami. Czy pewny jesteś, że będę mogła wejść do ciebie z mym całym bagażem?
— Biorę wszystko z zamkniętemi oczyma.
— Proszę, byś je otwarł.
— Widzę czystą duszę twoją, malującą się na twarzy.
— Biedny Rogerze! Dobry Rogerze... nie chcesz więc patrzyć?
— Kocham cię. To dość.
— Kocham cię także. Ale mnie to nie wystarcza.
— Nie wystarcza? — spytał zmieszany.
— Nie. Muszę widzieć.
— Cóż chcesz widzieć?
— Chciałabym zobaczyć, jak mnie kochasz?
— Kocham cię więcej niż wszystko.
— Oczywiście! Nie możesz kochać mniej. Ale ja nie pytam o ilość, jeno o jakość twej miłości. Wiem, że mnie chcesz, ale co zamierzasz naprawdę uczynić z twej Anetki?
— Połowę drugą siebie samego.
— Otóż właśnie! Dowiedz się, drogi przyjacielu, że nie jestem połową. Jestem całą i kompletną Anetką.
— To są słowa tylko. Chciałem powiedzieć, że ty jesteś mną, a ja tobą.
— Nie, nie bądź mną! Rogerze, pozwól mi zostać sobą.
— Czyż nie uczynimy tego, łącząc w jedno życie nasze.
— To mnie właśnie niepokoi. Boję się, że nie zdołam pozostać taką, jaką jestem.
— Cóż cię niepokoi, Anetko? Cóż za myśli cię trapią? Kochasz mnie, wszak prawda? To rzecz najważniejsza! Nie troszcz się o resztę. Zobaczysz, wszystko urządzę sam i moi bliscy, którzy zostaną twoją rodziną, urządzimy ci życie tak, że nie będziesz miała nic innego do roboty jak tylko płynąć z falą.
Anetka patrzyła w ziemię, rysując stopą jakieś znaki na piasku. Uśmiechała się.
(Niczego nie rozumiał ten kochany dzieciak...)
Podniosła oczy na Rogera, który czekał spokojnie jej odpowiedzi. Wkońcu rzekła:
— Rogerze, spójrz na mnie. Czyż nie mam silnych nóg?
— Silne są i piękne! — powiedział.
— Nie o to idzie teraz! — pogroziła mu palcem. — Czyż nie umiem chodzić jak trzeba?
— Zapewne i kocham cię za to także.
— Czy sądzisz, że poprzestanę na płynięciu z falą? Jesteś dobry, bardzo dobry, dzięki ci, ale pozwól mi chodzić! Nie zaliczam się do osób bojących się trudu podróży. Pozbawić mnie tego, znaczyłoby odebrać mi całą chęć do życia. Mam wrażenie, że ty i twoi bliscy macie zamiar oszczędzić mi trudu działania i wyboru i chcecie wszystko urządzić zgóry w ustalonych formach, oczywiście, z komfortem, ale na całą przyszłość wyznaczyć własne życie i moje także. Jabym tego nie chciała. Ja nie chcę. Czuję, że zaczynam dopiero, że szukam i wiem, że muszę szukać, szukać samej siebie.
Roger patrzył dobrodusznie, z przekorą w oczach.
— A czegóż to właściwie szukasz?
Widział w tem jeno chimery dziewczęce. Odczuła to i powiedziała wzruszona:
— Nie kpij!... Nie jestem niczem wielkiem i nie unoszę się zarozumiałością. Ale wiem, co jestem... mam przed sobą życie... marne życie, coprawda, jakże krótko potrwa i nie powtórzy się już. Mimo to jednak przysługuje mi prawo... nawet nie tak, to zbyt egoistyczne, prawda... mam tedy obowiązek nie zmarnować go, nie wydać na los przypadku...
Miast wzruszenia, uczuł się dotkniętym.
— Sądzisz, że wydajesz się na przypadek losu, że życie twe ulegnie zatracie? Czyż nie będzie miało pięknego, bardzo pięknego celu?
— Piękny cel, niezawodnie... ale jaki? Co mi ofiarujesz?
Zaczął opisywać ponownie, z wielkim zapałem swą polityczną karjerę, przyszłość, o której marzył, wielkie aspiracje osobiste i społeczne. Ona słuchała w milczeniu, potem zaś przerywając łagodnie (bowiem temat ten nie nużył go nigdy), powiedziała:
— Tak, drogi Rogerze, to wszystko prawda i interesuje mnie bardzo, a bardzo. Ale prawdę mówiąc... nie gniewaj się... nie wierzę tak silnie, jak ty, w tę sprawę polityczną, której się poświęcasz.
— Co? Nie wierzysz? A przecież wierzyłaś, gdym ci opowiadał wszystko, w pierwszych czasach znajomości naszej, w Paryżu...
— Zmieniłam się trochę.
— Cóż cię zmieniło? Nie, to niemożliwe. Zmienisz się raz jeszcze. Droga moja, wielkoduszna Anetka nie może pozostać obojętną na sprawę ludu, na myśl odnowy społecznej...
— Nie zobojętniałam na to, ale na stronę polityczną sprawy.
— Jedno łączy się z drugiem.
— Niezupełnie.
— Zwycięstwo jednego będzie triumfem drugiego.
— Watpię potrosze.
— Jest to przecież jedyny sposób przysłużenia się postępowi i szczęściu ludu.
(Anetka pomyślała: — przysługując się własnemu dobru! — ale wzięła to sobie za złe.)
— Znam inny sposób! — rzekła.
— Jakiż to?
— Najstarszy, a najlepszy chyba. Wszakże uczniowie Chrystusa rozdawali i porzucali wszystko i szli pomiędzy lud.
— Cóż za utopja!
— Tak, prawda. Ty nie jesteś utopistą, Rogerze. Myślałam tak zpoczątku. W polityce kierujesz się względami realnemi. Pewną jestem, że przy swych zdolnościach osiągniesz w przyszłości wielkie sukcesy. Powątpiewając w sprawę, nie wątpię w ciebie. Zrobisz piękną karjerę. Widzę cię już przywódcą stronnictwa, jako oklaskiwanego mówcę, zbierzesz w parlamencie większość, zostaniesz ministrem...
— Dość tego! — powiedział. — Makbecie, zostaniesz królem!...
— Tak. Jestem potrochu prorokinią... gdy idzie o innych. Przykre tylko, że nie mam tego daru odnośnie do samej siebie.
— Cóż w tem trudnego! Jeśli zostanę ministrem, to ciebie to również dotyczy... Powiedz, nie miałabyś ochoty?
— Na co? Na tekę ministra? Wielkie nieba! Najmniejszej ochoty! Przepraszam, cieszyłoby mnie to dla ciebie i gdybyśmy byli razem, wierz mi, grałabym jak należy swą rolę, byłabym szczęśliwą, mogąc ci dopomagać... Ale mimo wszystko, (prawda, mogę być otwartą?) przyznaję, że takie życie nie wypełniałoby wcale mego życia.
— Oczywiście, rozumiem — odpowiedział — kobieta, najbardziej uzdolniona do życia politycznego, nie może się doń ograniczać wyłącznie, weźmy naprzykład mą podziwu godną matkę. Istotnem jej zadaniem jest ognisko domowe, powołanie własne, macierzyństwo.
— Wiem, — odrzekła — tego powołania nam nie zabraniacie. Ale (boję się, czy zrozumiesz to, co chcę powiedzieć)... nie wiem jeszcze, co mi przyniesie macierzyństwo. Lubię dzieci. Przypuszczam, że będę bardzo lubiła swoje, (nie na rękę ci to słowo... wiem, jest chłodne) może je będę tedy bardzo kochała... Możliwe... nie wiem. Nie chcę mówić czegoś, czego nie odczuwam. Jeśli idzie o szczerość, to, „powołanie“ owo nie jest jeszcze we mnie należycie rozbudzone. Zanim mi życie powie to, o czem narazie nie wiem, sądzę, że kobieta nie powinna, pod żadnym warunkiem, zatracać całego życia swego w miłości dla dziecka. (Nie marszcz brwi.) Przekonana jestem, że można kochać bardzo swoje dziecko, dopełniać lojalnie obowiązków domowych, a jednocześnie zachować, jak trzeba, część swej istoty dla sprawy, bardziej zasadniczej.
— Bardziej zasadniczej?
— Dla spraw duszy.
— Nie rozumiem.
— Jakże dać komuś pojęcie o własnem życiu wewnętrznem? Słowa są tak niejasne, chwiejne, niezdarne... Dusza... jakże to śmieszna rzecz mówić o duszy! Cóż to właściwie znaczy? Nie potrafię wytłumaczyć. To jest to, czem jestem, Rogerze. To rzecz najprawdziwsza i najgłębsza.
— Czyż nie dajesz mi tego, co w tobie najprawdziwsze i najgłębsze? — spytał.
— Nie mogę ci tego dać w zupełności.
— Tedy nie kochasz mnie.
— Tak, Rogerze, kocham cię. Ale nikt dać nie może wszystkiego.
— Nie dość mnie kochasz. Kochając, nie myśli się, by coś zachować dla siebie. Miłość... miłość... miłość.
Porwała go elokwencja. Wychwalał w patetycznych słowach ideję oddania się zupełnego, radość z ofiary dla szczęścia osoby kochanej, ona zaś myślała:
— Czemuż mówisz to wszystko, jedyny? Myślisz, że nie wiem? Sądzisz, że nie byłabym w stanie poświęcić się tobie w razie potrzeby i doznawać radości z tego? Uczyniłabym to pod jednym atoli warunkiem, mianowicie, byś tego nie żądał. Czemuż żądasz? Czemu, zda się, uważasz to za prawo swoje? Czemuż nie masz zaufania do mnie i miłości mojej?
Gdy skończył, powiedziała:
— To bardzo piękne. Nie jestem, jak wiesz, zdolna wysłowić tego wszystkiego równie dobrze. Możliwe jednak, że mogłabym to przy sposobności odczuć.
— Możliwe?... Przy sposobności? — zawołał.
— Zdaje ci się to mało... prawda? Ale znaczy więcej, niż się zdaje... Nie lubię obiecywać więcej (może też i mniej) niźli mogę dotrzymać. Nic nie wiem zgóry. Trzeba coś wziąć na kredyt. Jesteśmy uczciwi, Rogerze, kochamy się, zrobię, co się da.
Podniósł ręce wgórę.
— Co się da?!... — wykrzyknął.
Uśmiechnęła się i odrzekła:
— Udziel mi kredytu, apeluję do niego, a mam wiele żądań...
— Mów! — powiedział ostrożnie.
— Kocham cię, Rogerze, ale chcę żyć prawdą. Od dziecięcych lat byłam dość samotna, a bardzo swobodna. Ojciec zostawił mi zupełną niezawisłość, której nie nadużywałam, gdyż wydawała mi się całkiem naturalną i była rzeczą zdrową. Nabrałam przeto przyzwyczajeń umysłowych, bez których trudnoby mi się było obejść. Zdaję sobie sprawę z tego, że odmienna jestem od większości młodych dziewcząt mej klasy. A jednak odczuwam wszystko to, co one, mam jeno śmiałość wypowiedzieć się i posiadam jaśniejszą samoświadomość. Chcesz złączyć swe życie z mojem. I ja tego pragnę. Najgłębszem zresztą pragnieniem każdej z nas jest pozyskać towarzysza. Mógłbyś nim zostać, Rogerze, gdybyś... gdybyś... jeno chciał.
— Gdybym chciał? — powiedział. — A to dopiero śliczny żarcik! Wszakże nie robię nic innego, jak tylko chcę tego!
— Gdybyś chciał zostać naprawdę mym towarzyszem. Nie żartuję wcale. Namyśl się dobrze... Połączyć życie, to nie znaczy zdławić jedno z nich... Cóż ty mi ofiarowujesz? Nie dostrzegasz nawet tego, bo zdawiendawna świat nawykł do nierówności tego rodzaju. Ale dla mnie, to nowość... Przychodzisz do mnie nie z samem jeno uczuciem, przychodzisz wraz z bliskimi swymi, z przyjaciółmi, klientami, powinowatymi, z gotową, wykreśloną drogą życia, ustaloną karjerą, z partją swą i jej dogmatami, rodziną i jej tradycjami, słowem, z całym światem własnym, ze światenm, którym sam jesteś. Ja posiadam również swój świat, jestem tak samo światem. Powiadasz mi atoli: — Rzuć precz swój świat i wkrocz w granice mego świata. — Gotowa jestem przyjść do ciebie, ale cała, to znaczy wraz z moim światem. Czy chcesz mnie taką wziąć?
— Chcę wszystko, to ty powiedziałaś mi przed chwilą, że wszystkiego dać nie możesz.
— Nie rozumiesz mnie. Pytam, czy weźmiesz mnie wolną i całkowitą?
— Wolną? — rzekł Roger ostrożnie. — Od lat ośmdziesiątych dziewiątych wszyscy we Francji są wolni.
(Anetka uśmiechnęła się. — Ładna wolność!...)
— Ale trzeba się porozumieć, — ciągnął dalej — rzecz oczywista, że z chwilą małżeństwa nie będziesz całkiem wolną, zaciągniesz bowiem pewne zobowiązania.
— Nie lubię tego słowa — odparła — ale rzecz sama mnie nie przestrasza. Wezmę z radością i dobrowolnie na siebie część trosk i trudu człowieka kochanego, oraz część obowiązków wspólnego życia. Im ono będzie twardsze, tem mi się stanie droższem, o ile kochać będę. Ale mimo to nie rezygnuję z obowiązków życia własnego.
— Jakież to obowiązki? — spytał. — Wedle tego coś mi mówiła i co wiem, o ile mi się wydaje, dotychczasowe życie twe, droga Anetko, tak spokojne, skromne, nie miało zbyt wielkich wymogów. Czegóż się może domagać teraz? Czy masz na myśli studja swoje? Chcesz je prowadzić dalej? Ten rodzaj działalności, wyznaję, nie odpowiada kobiecie. Chyba, że idzie o powołanie, które krępuje w małżeństwie. Ale myślę, że nie jesteś obarczona tym darem nieba. Jesteś na to zbyt prosta i zrównoważona.
— Nie, niema mowy o specjalnem jakiemś powołaniu. Wówczas rzecz byłaby jasna, należałoby iść za niem i koniec. Wymogi (jak powiadasz) życia mego nie tak łatwo sformułować, gdyż są mniej określone, a szczersze. Idzie o prawo, jakie przysługuje każdej żywej duszy, o prawo zmieniania się.
— Zmieniania? — wykrzyknął Roger. — Chcesz zmian w miłości?
— Nawet zostając, jak chcę, wierną jednej miłości, dusza ma prawo zmieniać się. Tak, wiem, Rogerze, że słowo to cię przestrasza. Mnie tylko niepokoi. Jeśli piękną jest chwila, którą przeżywam, nie radabym się ruszać. Wzdycham z żalu, że jej nie mogę utrwalić na zawsze! A jednak nie wolno tego czynić, Rogerze, i zresztą nie można. Nie stoimy w miejscu. Żyjemy, chodzimy, popychani jesteśmy, tedy trzeba koniecznie iść naprzód. Nie znaczy to szkodzić miłości. Zabierajmy ją z sobą. Ale miłość nie powinna nas wstrzymywać, cofać wstecz i zamykać z sobą w pełnym słodyczy bezruchu jednej myśli. Piękna miłość trwać może nawet przez całe życie, ale nie wypełnia go po brzegi. Pomyśl, drogi Rogerze, że, kochając cię bardzo, mogę dnia pewnego uczuć, że mi ciasno (już to czuje) w kręgu twej działalności i myśli. Nie pozwolę sobie nigdy zaprzeczać ci wartości tego, coś wybrał dla siebie. Ale czyż byłoby sprawiedliwem narzucanie tego wyboru mnie? Czyż nie uważasz za słuszne, by mi wolno było otworzyć okno, jeśli zapragnę odetchnąć swobodnie, a nawet drzwi (o, nie odejdę zbyt daleko!), bym zachować mogła własny teren działania, własne interesy, krąg przyjaciół, bym nie musiała tkwić ustawicznie w jednym zakątku globu, pod tym samym widnokregiem, bym miała swobodę zmiany klimatu i emigrowania? Powiadam to wszystko na wypadek potrzeby, a nie wiem, co się stanie. Koniecznem mi jest jeno poczucie wolności czynu, świadomość, że mogę chcieć, mogę oddychać swobodnie, że mogę być wolną, choćbym nawet nie czyniła użytku z tej swobody. Przebacz, Rogerze, może ci się to wyda absurdalnemi dziecinnem. Tak nie jest, zaręczam, to najgłębsza treść mej istoty, to dech, którym żyję. Umarłabym bez tej swobody... Czynię wszystko z miłości, ale przymus mnie zabija, sama myśl o przymusie doprowadzałaby mnie do buntu. Nie, unja dwu istot nie powinna byś wzajemnem okuwaniem się w kajdany. Winna być podobna do podwójnego kwiatu. Radabym by każdy, miast zazdrościć drugiemu swobodnego rozwoju, czuł się szczęśliwym, że mu może dopomóc. Czyż podobnie myślisz, Rogerze? Czy byłbyś w stanie kochać mnie aż tak bardzo, by zdołać kochać wolną, wolną od ciebie?
(Myślała: — Będę wówczas stokroć więcej twoją!)...
Słuchał jej Roger zatroskany, zdenerwowany, a nawet poniekąd dotknięty. Tak musiał rzecz brać każdy mężczyzna, a Anetka winna się była zdobyć na więcej zręczności. Ogarnięta szczerością i obawą, by go nie oszukiwać, dała się unieść przesadzie i wypowiedziała to właśnie, co mogło w jej myślach razić. Ale silniejsza miłość, niźli Rogera, byłaby się domyśliła stanu rzeczy. Roger, podrażniony w miłości własnej, wahał się pomiędzy dwoma uczuciami. Skłonny był nie brać na serjo tego kobiecego kaprysu, z drugiej zaś strony rozgniewał go ów otwarty bunt moralny. Nie dostrzegł, że apeluje pełna wzruszenia do jego serca, a zauważył tylko rodzaj skrytej pogróżki, oraz zamachu na swe prawo własności. Gdyby miał więcej czelności w traktowaniu kobiet, byłby ukrył swe uczucie i obiecał, obiecał wszystko, czego domagała się Anetka. „Przysięgi zakochanego wiatr niesie.“ Pocóż ich tedy skąpić?...
Pełen wad, Roger miał jednak także zalety, był jak mówią „porządnym chłopcem“ i nazbyt zajmował się sobą by znać dobrze kobiety, z któremi wdawał się rzadko. Nie ukrył tedy zręcznie urazy, a w momencie, kiedy Anetka spodziewała się jakiegoś wielkodusznego słowa, poznała rozczarowana, że słuchając jej, myślał wyłącznie o sobie.
— Anetko, — powiedział — wyznaję, że nie rozumiem, o co ci idzie. O małżeństwie naszem wyrażasz się jak o więzieniu i w pierwszej linji rozmyślasz jak z niego uciec. Dom mój nie ma krat w oknach i dość jest obszerny, by się w nim czuć swobodnym. Ale trudno żyć przy otwartych naściężaj drzwiach, a dom mój poto istnieje, by w nim mieszkać. Mówisz o wyjściu zeń, chcesz wieść własne, odrębne życie, osobiste mieć stosunki, przyjaciół, a nawet, jeśli dobrze zrozumiałam, domagasz się wolności odejścia wedle upodobania od ogniska domowego, celem poszukiwania Bóg wie czego, czego nie znajdziesz w domu, ja zaś mam czekać, aż ci się spodoba wrócić... Anetko, tego brać serjo nie można! Nie myślałaś tak chyba! Żaden mężczyzna nie mógłby zezwolić żonie na rzecz tak poniżającą dla niego, a dwuznaczną dla niej.
Refleksja ta nie była pozbawiona zdrowego sensu. Ale są chwile, w których zdrowy sens, oschły, bez udziału serca, staje się nonsensem. Anetka, dotknięta nieco, odparła chłodno i dumnie, kryjąc w ten sposób wzruszenie.
— Rogerze, trzeba wierzyć w kobietę, którą się kocha. Żeniąc się z nią, nie wolno jej krzywdzić posądzeniem, że nie będzie się troszczyła o szczęście męża. Czy sądzisz, że taka, jaką jest, mogłaby się znaleźć w sytuacji dwuznacznej, a poniżającej dla ciebie? Każda twoja hańba, byłaby również jej hańbą. Im bardziej wolną będzie, tem staranniej zbada, co czynić z ową częścią ciebie samego, którą jej powierzyłeś. Musisz mnie więcej cenić. Czyż nie zdolny jesteś obdarzyć mnie zaufaniem?
Odczuł, że niebezpiecznie jest oddalać ją od siebie przez te wątpliwości i że koniec końcem nie trzeba przywiązywać do słów kobiety przesadnego znaczenia. Wreszcie uznał, że będzie dość czasu zająć potem (o ileby pamiętała jeszcze o swych żądaniach) właściwe stanowisko. Powrócił przeto do pierwszej myśli, to jest, by obrócić wszystko w żart. Wydało mu się, że czyni najlepiej, mówiąc z galanterją:
— Daję ci pełną wiarę i zaufanie, Anetko! Wierzę twym pięknym oczom. Przysięgnij mi tylko, że mnie zawsze będziesz kochała i to wyłącznie! Nie chcę niczego więcej.
Ale młodej Kordelji nie zaspokoił ów żartobliwy sposób uchylania się od lojalnej odpowiedzi, która stanowiła o całem jej życiu, to też zbuntowała się przeciw niemożliwemu zobowiązaniu.
— Nie, Rogerze, — odrzekła — nie mogę ci tego zaprzysiąc. Kocham cię bardzo, ale nie mogę obiecywać tego, co ode mnie nie zawisło. Oszukiwałabym cię, a tego nie uczynię nigdy. Przyobiecuję tylko nie ukrywać niczego przed tobą. Gdybym cię kochać przestała, lub pokochała innego, dowiedziałbyś się o tem pierwszy, nawet jeszcze przed owym innym. Ty uczyń to samo! Rogerze drogi, żyjmyż prawdą!
Było mu to zgoła nie na rękę. Kłopotliwa prawda nie czuła się dobrze i nie często gościła w domu Brissotów. Ile razy zapukała do drzwi, odpowiadano pospiesznie:
— Państwo wyjechali!
Tak też postąpił Roger.
— Droga moja, — zawołał — jakże jesteś śliczna!... Mówmy teraz o czem innem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.