Dobre wychowanie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dobre wychowanie
Pochodzenie Bluszcz, 1905, nr 5, 6 i 7, 8, 10, 11
Redaktor Maryan Gawalewicz
Wydawca Piotr Laskauer
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Gromadka malców bawi się wesoło; opodal panie-mamusie zajęte miłą pogawędką; jednemu i drugiemu towarzystwu dobrze czas schodzi. Nagle pomiędzy dziećmi wybucha sprzeczka: Jaś woli być koniem, niż stangretem, Józio na stangreta również nie przystaje, tak samo Zosia, Stefa, Halinka. Zabawę przerwali — wszyscy idą na skargę, szarpiąc lejce, odbierając sobie baciki. W chwili tak poważnej, byłoby najsłuszniej, gdyby każda z matek skarciła swoje dziecko i kazała całe towarzystwo przeprosić. Zgoda nastąpiłaby niezwłocznie, żadne bowiem z dzieci nie czułoby się pokrzywdzone, lepsze ani gorsze od drugiego, lecz jednakowo winne i jednakowo ukarane. W rzadkich bardzo wypadkach tak się dzieje; zwykle inaczej bywa. Mama przygarnia córeczkę swą lub synka ruchem pieszczotliwym i sadza obok siebie. To samo robi druga, trzecia, dziesiąta — wszystkie, co do jednej. Rozmowa między paniami przerywa się odrazu, harmonia, łącząca je przed chwilą słabnie; podają sobie dłonie z chłodnem: do widzenia! — i każda odchodzi w swoją stronę.
W sferze ludzi prostych takie drobne zajścia między dziećmi, cokolwiek może energiczniejsze w swych objawach, lecz również małoznaczne, wywołują kłótnie matek, ostre przemówienia i bijatyki; tu od ewentualności podobnej zabezpiecza dobre wychowanie. Po powrocie jednak do domu, każde z dzieci otrzymuje nakaz: — Nie baw się z Józiem, nie baw się z Jasiem, unikaj Halinki — ze źle wychowanymi bawić się nie trzeba!
Złe wychowanie! dobre wychowanie! — słyszymy te wyrazy na każdym kroku, przy pierwszej lepszej sposobności, zarówno gdy idzie o wartość charakteru, honor, o brak tychże, jak o piękny układ. Pomieszano tu dwa pojęcia: treść i formę, tresurę powierzchowną, banalną — i ugruntowanie w nas przez rodziców lub wychowawców zasadniczej podstawy dobra.
Jakże daleko od jednego do drugiego! jakie dzielą je przepaście!... to niby człowiek dzielny, szlachetny i suknia dobrze skrojona, zgrabnie leżąca na nim, lub mniej nawet, bo suknia każdemu jest potrzebną, tresura zaś inna obowiązuje w Europie, a nawet w poszczególnych krajach, np. w Turcyi, inna w Japonii, Chinach i t. d. Wychowanie jest przecież czemś wyższem, czemś stokroć, tysiąckroć ważniejszem od pięknego znalezienia się w towarzystwie; nie ogranicza się ono na wyuczeniu zgrabnych ukłonów, pilnowania figurki, by trzymała się prosto, rozmowy, by nie wyszła z granic paplaniny bezmyślnej. To tylko tresura!
Wychowanie — wielki, głęboki wyraz, innemi środkami się zdobywa, drogą też odmienną.
Gdy dziecię kilkoletnie idzie w ręce bony cudzoziemki, co myśli wówczas matka? Czego się spodziewa dla malca od kobiety obcej, prócz masowego gromadzenia dźwięków i obarczania mózgu balastem wyrażeń z krzywdą rozwoju pojęć? Tego tylko, co zwie się błędnie dobrem wychowaniem — tresury, niczego więcej.
Wymagania są w tym kierunku bardzo małe; o etyce głucho, intelligencya niekonieczna, zastąpi ją spryt wrodzony.
Pan H. zgrywa się w karty, trwoni pieniądze po handelkach, okrada dzieci własne z majątku, wniesionego przez ich matkę, lecz jest przytem uprzejmy, kłania się pięknie, umie żyć z ludźmi, bawić płaskiemi dowcipkami, obracać się w salonach. Wszyscy go lubią, przyjmują u siebie jak najchętniej, gdyż jest człowiekiem dobrze wychowanym. Pani Z. płocha, bezmyślna, stroi się, czy ma za co, czy też nie ma, rujnuje męża, dzieci oddała do pensyonatów, gdyż jej przeszkadzały w domu, ale taka miła, słodziutka, dla każdego znajdzie uprzejme słówko, uśmiech lub kompliment, w najmniej dobranem towarzystwie podtrzyma rozmowę — jakże jej nie lubić, nie zapraszać!... to osoba dobrze wychowana.
Surrogaty, uchodzące fałszywie za produkt wartości rzetelnej, marne szelągi, świecące sztucznym blaskiem, pobielane groby!... Ich blask jest tak wątły, pobiała tak kruchą, że po za salonem, po za towarzystwem, wybuchają krępowane tam złe instynkty, odsłania się brutalność i podłość. Szulera, zalotnicy i salon zresztą nie krępuje, mimo tresury dobrego wychowania, pomimo ukształcenia nawet, pomimo nauki. Tak, bo do zadań wychowawczych szkoła jeszcze nie dorosła i przewidzieć trudno, czy dorośnie kiedykolwiek; ona kształci i rozwija umysł, lecz nie wychowuje ducha. Samą kulturą umysłu nie osiąga się dwóch tak rozległych celów. Ludzie wysoce ukształceni, a nawet uczeni, nawet mędrcy tego świata, nie wszyscy byli wzorami charakteru, siły woli, prawości, dzielności.
Dobre wychowanie od wczesnego wieku zaczynać należy, pąk duszy młodej zwracać ku niebu, ku słońcu prawdy, dobru, szlachetności, w górę z nim dążąc stale ku gwiazdom, ku światom wyższym i celom podniosłym. Nigdy tu być nie może zanadto górnie, za idealnie, za wysoko.
Bo i cóż, że życie zwykło ideały na ziemię zciągać, zohydzać i brukać — im czystsze, wyższe i świętsze, tem dla sił wrogich ponętniejsze — i cóż, że walka złego z dobrem nie jest legendą ani baśnią dla maluczkich, lecz prawdą okrutną, spotykaną na każdym kroku niemal, w różnej formie i pod rozmaitemi postaciami... Duch, który poznał światło dobra, musiał je ukochać. Wróci też doń napewno, chociażby upodlenie przeszedł, w przepaści mętów i brudów był wciągnięty, do samych czeluści piekieł. Im bardziej go skalano, im wtrącono głębiej, tem wróci silniejszy, w zdroju doświadczeń wykąpany, zwycięzki, wierny już nadal dobru, będącemu pięknem najwyższem. Dlatego matka, która duszę młodą ku wyżynom wiodła, zdrowe ziarna dobra w niej zasiała i tegoż dobra świeciła przykładem, choć zapłacze później nad synem swoim, wciągniętym na złą drogę, rozpaczy się nie podda. Ona wierzy w powrót syna marnotrawnego, wierzy święcie w poprawę i pokutę, w sumieniu własnem czerpiąc ufność. Zasiała, więc oczekuje plonów.
Na sto wypadków ledwie w paru spotyka ją zawód. Czasem też nie doczeka — umiera jednak z dobrą wiarą, z pewnością absolutną, że złe musi się odmienić; nawet gdy zamyka oczy dziecku, ginącemu w tej topieli, wierzy w odkupienie...
O jak szczęśliwa, gdy widzi ziarna przez siebie zasiane, krzewiące się bujnie!
Wychować dobrze jest obowiązkiem nadzwyczaj mozolnym. Niestety, mała liczba rodziców zdaje sobie z tego sprawę. Tacy, którzy doniosłość zadania pojmują, nie rzucą nikomu obelgi:
— Jesteś źle wychowany!
Obelga ta bowiem nie dotyka nigdy osoby, do której jest zwróconą, lecz wychowawców; ci zaś może najusilniej pracowali i dużo ponieśli trudów — oskarżać ich jest lekkomyślnie i niegodnie.
Wychować dobrze, to znaczy poddać krytyce surowej każdy czyn, każdą myśl swoją, mieć zawsze na uwadze, że rodzice za wzór służyć winni, świecić przykładem w najszerszem pojęciu tego słowa.
Wychować dobrze, — to znaczy oddać się temu zadaniu całkowicie przez szereg lat, pilnując nie tylko przepisów hygieny, lecz każdego drgnienia duszy, formując nie tylko dobry układ, lecz charakter, budząc nie tylko zdolności i talenty, lecz nadewszystko poczucie honoru; chroniąc nie tylko od pochylania kręgosłupa, lecz od ulegania wadom wrodzonym i skłonnościom.
Dziecię — ten mały niedołężny człowiek jest zagadką psychologiczną, mocno skomplikowaną i zawiłą. To nie tylko syn ojca i matki, dziedziczący po obojgu wady i zalety, lecz wnuk dwóch par dziadków, prawnuk czterech, a praprawnuk ośmiu. Z pokolenia w pokolenie pierwiastki złe i dobre na organizm jego fizyczny i duchowy się składały; jaki rezultat wypadł, co z nich odpadło, co zostało, co w mniejszej cząstce a co w większej, co tli się słabo i wygaśnie, a co płomieniem buchnie?... Wielkie X niewiadome — prawdziwe greckie fatum!
I oto młoda matka bierze w niewprawne dłonie ster wątłej łodzi, sądząc, że ma przed sobą spokojną toń jeziora, puszcza się na pełne morze. Skał podwodnych nie domyśla się nawet, niebezpieczeństwa nie przeczuwa. Taką błogą pewność, taką ufność — mogą tylko posiadać anioły.
Sfinksowo milczące oczy dziecka nie wydają jej się straszne, lecz słodkie, dusza, czystą białą kartą, na której ona pisać będzie; gliną, z której ulepi, co tylko by zechciała, tchnie własnego ducha i skarbami serca uposaży. Nie pyta o dziadków, prapradziadków, kim oni byli, gdy o ujemne strony idzie, gotowa zawsze wierzyć w istnienie wyłącznie dodatnich, które jej dziecko odziedziczyć musi.
Gdy jest dobra, czysta, święta, zwycięża nieraz usilną swoją pracą — zwycięża nawet bardzo często. Tworzy, niby mistrze i groźne fatum, klątwę dziedziczności pokonywa. Fizycznie zdrową też być powinna, aby cud się spełnił — jakże jednak wielką duchem!...
Rodzicielka i odrodzicielka swych potomków — olbrzymie zadanie! posłannictwo większej wagi, niż zdobycie świata. Do tego zadania wszakże, do podjęcia tego posłannictwa trzeba kobietę uzdolnić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.