Dekabryści/Część trzecia/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Parawan stał przy drzwiach; z poza drzwi tych słychać było kroki i głosy.
Drugie drzwi, te, przez które wszedł poprzednio cesarz, otworzyły się i ktoś przez nie wybiegł i słychać było głos Lewaszewa.
— Sprowadźcie tu cyrulika — trzeba krew puścić.
»W Rosyi jest tortura« — przypomniał sobie Golicyn i zaczął pilnie nasłuchiwać, chcąc wyśledzić, co dzieje się za drzwiami.
Głosy tłumiła ciężka portyera. Wysunął głowę z za parawanu, w sali nie było nikogo, prócz dwóch żołnierzy, stojących u drzwi nieruchomo, jak posągi.
Rozsunąwszy portyerę, Golicyn znalazł za nią drzwi na wpół otwarte. Natknął się na krzesło, na którem widocznie siedział ktoś w czasie śledztwa dla przesłuchiwania.
Dalej były drugie drzwi, również wpół otwarte, a za nimi druga portyera. Rozchylił po cichu fałdy i wyjrzał. Mała salka, obwieszona obrazami, przeważnie skopiowanymi ze szkoły włoskich mistrzów ze szkoły Perugina i Rafaela, zalana była podobnie, jak wielka, potokiem światła od mnóstwa roziskrzonych świec.
Wprost naprzeciw drzwi ktoś leżał na kanapie. Przy kanapie siedział na krześle Benkendorf, zwrócony do leżącego, którego zasłaniał prawie całkiem, tak, że Golicyn widzieć mógł tylko nogi, okryte szalem i róg białej poduszki.
Prócz tego stało tu lub siedziało kilku jeszcze ludzi: Lewaszew, komendant pałacu, Baszucki, oberpolicmajster Szulgin i ktoś cywilny we fraczku, podobny do żyda, prawdopodobnie lekarz. Potem wszedł jeszcze jeden człowiek, tłusty, rudy, w zatłuszczonym cynamonowym fraczku, z felczerskimi przyborami, do puszczenia krwi.
— Jak się czujesz przyjacielu? — spytał Benkendorf.
— Dobrze! zdumiewająco dobrze — odparł leżący — nigdy się jeszcze tak cudownie dobrze nie czułem.
— Głowa nie boli?
— Nie! przeszło, wszystko przeszło. Duch silny, rozum świeży, dusza spokojna, serce, jak niegdyś niewinne i młode. O! nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy. — Jeszcze tam w celi więziennej miewałem chwile takiej błogości, żem prawie od rozumu odchodził. Mówiłem, mówiłem wciąż, wszystko wypowiedzieć chciałem głuchym ścianom. Nie ludzie, to kamienie wszystko odczują. Zacząłem krzyczeć, śpiewać, tańczyć, skakać, jak zwierz w klatce, jak pijany, lub waryat. Komendant Sukin, przemiły człowiek, tylko nazwisko takie, że jakby miał syna, to i nazwać go nieprzyzwoicie, przestraszył się biedaczek, myśląc, że ja poprostu oszalałem i posłał po lekarza; chciał związać. Nic ale rozumiał. Wogóle nikt nic nie rozumie, wy jedni zrozumieliście wasza wielmożność. Okropnie mi się podobają wasze oczy. Rozumne oczy, dobre, tylko tak niby, jedno oko poczciwe, a drugie jakby troszkę chytre.
— Che! cha! Patrzcie jaki spostrzegawczy — rozśmiał się Benkendorf.
— Nie gniewajcie się! na miłość Boga, nie gniewajcie się... ja nie to chciałem... z początku o czem innem, a potem mi jakoś przyszło. Okropnie mi się chce mówić, pozwólcie mi się wygadać, wasza wielmożność.
— Mówcie! tylko spokojnie, bo wam znów będzie gorzej.
— Nie! dobrze, teraz wszystko dobrze. Teraz wszystko powiem. Pierwej myślałem, że trzeba się wystrzegać. A teraz myślę kogo się tu strzedz? Anioła? Cesarz to anioł, nie człowiek, sam teraz widzę i wy także; przed takimi aniołami niema co się ukrywać. Prócz dobra nic od was spodziewać się nie można. Wszystkiego się dowiecie, wszystko powiem, do samego źródła wszystko pokażę, aż zakipi. I zrobię tak, bo mi to przyjemnie, z całem zadowoleniem. Już ja się postaram, wasza wielmożność, sami zobaczycie wszystko systematycznie doniosę, pułk po pułku wam rozkroję, nawet takich po imienin nazwę, o którychbyście się nigdy nie dowiedzieli. Ale gdzie on? Ja jemu samemu chcę, dlaczego tu go niema? Ja jemu tylko chcę.
— Najpierw mnie, potem jemu — podsunął Benkendorf.
— Nie! Najpierw jemu, temu aniołowi; ja chcę do niego; czemu mnie nie puszczacie? Ja muszę do niego.
Porwał się z kanapy, jakby chciał biedź, uniósł się nawpół i Golicyn teraz dopiero zobaczył wyraźnie twarz jego jak przedtem Rylejewa. On to był? młody kniaź Odojewski.
Poznawszy Odojewskiego, Golicyn zachnął się i osunął na krzesło; zakrył twarz rękoma, nie widzieć chciał, nie słyszeć, lecz wnet ciekawość przemogła. Rozsunął znów fałdy portyery i znów patrzył. Odojewski leżał na wpół i twarz jego wyglądała prawie zdrowo, skutkiem zapewne gorączkowych wypieków na policzkach. Wyglądał jak dawniej. Miły chłopak Sasza, z tym swoim właściwym mu wdziękiem, pół chłopięcym, pół młodzieńczym.
Jak kwiat pod sierpem zabójczym zniwiarza.
— Do samego czternastego byłem całkiem czysty. Wychowywałem się w domu. Maman m’adonné une education exemplaire. Do ostatniej chwili z oczu mnie nie spuszczała. A i ja mamę, co ta mówić, gdy umarła, ledwie przeżyłem! Wstąpiłem do wojska, mając dwadzieścia lat, całkiem jeszcze byłem dziecinny. Ja z natury jestem beztroski, lekkomyślny, leniwy, nigdy w życiu żadnej nie doznałem nieprzyjemności, zanadto byłem szczęśliwy, przez całe życie. Wiersze pisałem, marzyłem o złotym wieku, jak wszyscy młodzi ludzie krzyczałem o wolności, tak na wiatr, Rylejew to samo, dla tegośmy się zeszli.
— Więc to Rylejew przyjął was do tajnego związku — spytał Benkendorf.
— Nie! Nie on. Zresztą to wszystko jedno, nie pamiętam kto, a i przyjęcia żadnego nie było. Wszystko to swywola, głupota, dzieciństwo, opory rozgorączkowanego mózgu Rylejewa. Bo i co może dokonać trzydziesta, czterdziesta najwyżej ludzi, młokosów, marzycieli, romantyków, lunatyków, jak mówi Golicyn.
— Jaki Golicyn? Kniaź Waleryan Michajłowicz? — spytał Lewaszew.
— No tak, albo co?
— Czy to on odpowiedział na projekt Pestela, aby wytępić carską rodzinę. »Zgadzam się z wami całkowicie, do gruntu«. Czy to on powiedział?
— Może być, nie pamiętam.
— Postarajcie się przypomnić sobie.
— A wam to na co?
— To bardzo ważne.
— Całkiem nie ważne, głupstwo. Wasza wielmożność — dodał Odojewski zwracając się do Benkendorfa. — Czego mnie się tamten tak dopytuje, nie pozwólcie mu, my tu przecie nie szpiegi, jesteśmy nie donoszczyki.
Benkendorf, mrugnął na Lewaszewa.
— Nie gniewaj się przyjacielu, Lewaszew już nie będzie. — Chcieliście opowiedzieć nam jak przepędziliście dzień 14 grudnia.
— A tak, chciałem, tylko, że to wszystko było jak we śnie; snu nie opowiesz. Noc całą przestałem na warcie w pałacu nie zmrużywszy oka, zmęczyłem się jak pies; krew uderzyła do głowy, co u mnie zwykle bywa od bezsenności. Rano pojechałem do kawiarni Lereda, kupiłem funt karmelków kwaśnych, bardzo lubię takie karmelki. Potem poszedłem do domu wyspać się. Aż poniosło mnie na plac. Zawlekli mnie zaraz do czworoboku, dwadzieścia może razy próbowałem odejść, ściskać mnie zaczęli całować, więc i zostałem, sam niewiem poco!
— Mieliście w ręku pistolet? — spytał Benkendorf.
— Pistolet? — Może być, ktoś mi zapewne wsunął.
Lewaszew zaczął spisywać coś ołówkiem na papierze.
— Poco on zapisuje wasza wielmożność, pistolet głupstwo! Może miałem, może nie miałem, nie ma co zapisywać.
— A widzieliście jak strzelano do hrabiego Miłoradowicza?
— Widziałem.
— Eto strzelał?
— Tego niewiem.
— Szkoda! moglibyście uratować niewinnego.
— Ech! panowie! wy wciąż to samo, czy to koniecznie potrzebne?
— Koniecznie.
— No! dajcie uszko, powiem cicho.
Benkendorf pochylił się, a Odojewski coś mu szepnął do ucha.
— A potem jak zaczęli strzelać — zaczął znów całkiem głośno i całkiem już spokojnie i wesoło — poszedłem przez Newę na Wasilewski Ostrów, a stamtąd na Mojkę do literata Gendra. Stara Gendrowa bardzo mnie lubi, skoro więc zobaczyła, zakrzyczała: »Uciekaj«. Pieniędzy dała, ja całkiem głowę straciłem i szedłem, gdzie oczy poniosą, chciałem się pod ziemię schować, pod lód. Ludzie w oczy zaglądali, jak wrony w ślepia konającego. Nocowałem w rynsztoku pod mostem; w przerębel wpadłem, tonąłem, zamarzłem, śmierć już czułem. Wylazłem obłocony i znów włóczyłem się dwa dni, Bóg wie gdzie, w Krasnem Siole byłem, w Kateringorze, kożuch kupiłem, czapkę, po chłopsku się przebrałem i wróciłem do Petersburga. Zgłosiłem się do wujaszka Lińskiego, ministra. Obiecał przechować mnie, a potem sam pojechał do policyi i doniósł. No, myślę źle i sam się zgłosiłem.
— Nie zgłosiliście się, lecz was przywiózł Baszucki.
— Przywiózł, a może być, nie pamiętam, w każdym razie sam chciałem, w Rosyi nie ujdziesz. Ja sam na siebie doniosłem. Ruski człowiek odważny jest, jak szpada, twardy, jak krzemień, dopóki w duszy ma Boga i cara, a bez nich robi się z niego szmata, podlec! Ot taki, jak ja teraz. Bo ja podlec jestem wasza wielmożność, co — spytał, zwracając się do Benkendorfa i patrząc mu prosto w twarz.
— Co znowu, przeciwnie, jesteście szlachetny człowiek, który zbłądził, lecz nawrócił się.
— Nieprawda! Po oczach waszych widzę, że to nieprawda. Mówicie szlachetny, a myślicie podlec! No, ale i wy panowie — dodał, spozierając z kolei na wszystkich — wy także, skoro słuchacie podleca też ładni ludzie jesteście. Ja tu od rozumu odchodzę, a wy wyzyskujecie to, co wy ze mną wyrabiacie? Katy, katy, oprawcy!
Twarz jego zbladła i skrzywiła się przykro.
— Przeklinam was, sakończył wreszcie.
Golicyn znów się cofnął; zakrył oczy rękami, to znów uszy zatykał, aby nie słyszeć, nie na długo jednak, bo znów ciekawość pociągnęła go nieprzeparta, znów rozsunął fałdy portyery i słuchał.
Odojewski leżał teraz, milcząc z samkniętemi oczami, jakby omdlały, lecz znów otworzył oczy i mówić zaczął prędko i bez związku, jak w gorączce.
— No cóż! A niech! Wszyscy podli są i wszyscy szlachetni; niewinni, nieszczęśliwi. Zwierzęta i anioły równocześnie, upadłe anioły, zbuntowane trzeba tylko zrozumieć. Przemądra dobroć panuje nad światem, tak powiedział Niemiec Szelling. Es herrscht eine allweise Güte, über die Welt, a po rosyjsku: przeczysta opieka Matki Bożej. A ot i ona, widzicie?
Wprost, naprzeciw niego na ścianie, wisiała Madonna sykstyńska Rafaela.
Golicyn spojrzał także na obraz i nagle przypomniał sobie, do kogo podobne są te oczy. Gdy go aresztowano, a Maryńka przechylona przez poręcz schodów patrzyła na niego po raz ostatni, oczy jej miały ten sam wyraz.
— Co za oczy! — przemówił Odojewski, patrząc z wyrazem zachwytu na Madonnę — to jak śpiewają w ruskich pieśniach: matka ziemia; Rosya matka; wszystkich cierpiących matka. Tylko o tem nie wolno... Już wy nie gniewajcie się na mnie, wasza wielmożność! Wszystko powiem, wszystkiego się dowiecie. Ot, tylko odpocznę chwilę i zaczynam. Kachowski strzelał, Oboleński kłuł konia bagnetem, a Küchelbeker chciał wielkiego księcia Michała zastrzelić i już w niego mierzył, tylko mu pistolet spalił na panewce. No, nic to, nic to, zapiszcie prędzej, bobyście zapomnieli. No i co jeszcze. Wszystko to głupstwo, nie o to chodzi. A wiecie, jakem ja zamarzał w rynsztoku pod mostem, to było to samo... to samo... co kiedyś, gdy dzieckiem byłem, złoto-zielone filiżaneczki, z których mleko piliśmy, mama nalewała, tam u nas na wsi na entresolu, okna duże wychodziły prosto na brzozowy gaj; złoto-zielone listeczki od słońca na wiosennych brzózkach, tak cudnie i całkiem, jak teraz. Tylko się nie gniewajcie, mili... drodzy... Nie trzeba się gniewać, a wszystko będzie dobrze. Darujemy jeden drugiemu, polubimy się, weźmiemy się za ręce i tańczyć będziemy wkoło, jak dzieci, jak anioły Boże w raju, w złotym, promiennym wieku.
Mówił tak coraz ciszej, ciszej, aż wreszcie zamilkł, oczy zamknął i niby zasnął! tylko po twarzy ciekły mu łzy, być może przez sen, bo razem uśmiechał się.
Benkendorf pocałował go w głowę z nieobłudną, być może, czułością.
W drugim końcu sali taka sama ciężka portyera, jak ta, za którą stał Golicyn, rozsunęła się i wszedł cesarz. Wszyscy go okrążyli, mówiąc pół głosem, aby nie zbudzić chorego, poszczególne tylko słowa dolatywały Golicyna.
— Byle gorączka się nie podniosła.
— Krew trzeba puścić, okłady na głowę.
— Ważne zeznania?
— Baz związku, bredzenie chorego.
— To nic, dojdziemy.
Golicyn nie wiedział sam, kiedy wrócił na dawne miejsce za parawanem i siedział w odrętwieniu dłuższy czas.
Nagle ocknął się i zobaczył Lewaszewa, który znów zasiadł za swym stolikiem od kart i rozpatrywał papiery.
Golicyn skoczył i rzucił się ku niemu tak nagle, że Lewaszew drgnął, obejrzał się i zerwał się również.
— Co to jest? Co wam Golicyn?
— Prowadźcie mnie do cesarza.
— Nie można, zajęty, jeśli macie mu co powiedzieć, to i ja powtórzę.
— Nie! Ja chcę do cesarza, zaraz w tej chwili mnie prowadźcie.
— Czego pan krzyczy? Czyś pan zmysły postradał?
— Tak! Postradałem zmysły, rozum straciłem. Jednego już doprowadziliście do obłędu, a teraz drugiego. W Rosyi jest tortura; jednego już zamęczyliście, teraz drogiego. Obu razem! Żyły wypruwacie! Wypruwajcie! Owszem, torturujcie! Przypiekajcie! Podli! Wy, podli, podli katy! Oprawcy! — krzyczał Golicyn w szaleństwie, topiąc nogami i zaciskając pięście.
Lewaszew uchwycił go za ręce, lecz on wyrwał się, odtrącił go i pobiegł, krzycząc, nie wiedząc gdzie i poco. Przemknęła mu przez głowę myśl, aby zabić zwierza, a jeśli nie zabić, to zelżyć go, zbić, plunąć mu w twarz.
— Łapaj — krzyczał Lewaszew do dwóch żołnierzy, wciąż jeszcze stojących u drzwi, co drugi w końcu sali nieruchomo, jak dwa posągi.
Na krzyk Lewaszewa posągi ożyły, zrozumiały, pojęły i rzuciły się pędem w pogoń za Golicynem.
— Mikulin! Mikulin! — krzyczał dalej Lewaszew z takim lękiem w głosie, jakby za mało było trzech ludzi dla rozprawienia się z jednym.
— Jestem wasza wielmożność — odparł, wyrastając, jak z pod ziemi, dyżurny pułkownik Mikulin, a z nim wkroczyło pięciu mołojców z jednej gwardyi, w miedzianych kaskach i pancerzach, cała armia na jednego bezbronnego.
Obstąpili go, osaczyli, okrążyli, ktoś objął go z tyłu tak mocno, że prawie dech utracił, ktoś inny dusił go za gardło, ktoś bił go po twarzy, lecz on mimo wszystko nie poddawał się i bronił się z rozpaczliwą siłą, jaką obdarza szaleństwo.
Gdzieś w dali przemknęła twarz cesarza, lecz znikła natychmiast.
W tem z przyległej sali dobiegł go krzyk. Golicyn poznał głos Ryjewskiego, lecz ani wtedy, ani później nie miał się dowiedzieć, co to było. Czy ocknął się chory z omdlenia i zląkł się, słysząc szamotanie, czy puszczano mu krew, a on wyobraził sobie, że wzięto go na męki, że go mordują, dość że krzyk ów był strasznym przepojony lękiem.
Golicyn odpowiedział na to równie przeraźliwym wołaniem tak, że gdyby ktoś nieświadomy usłyszał te głosy, uwierzyłby bez wątpienia, że tu jest naprawdę miejsce kaźni, lub dom waryatów.
— Dajcie sznurów! dajcie sznurów! związać go! — krzyczał ktoś. — Czego ona kanalia wyje! zatkać mu gardziel.
Golicyn czuł jak mu zapychano usta chustką, wiązano ręce, nogi, wreszcie podjęto w górę i niesiono gdzieś. Ukorzył się, poddał, zamknął oczy.
— No teraz dobrze, wszystko dobrze — powiedział czyjś głos i jakby w czerwonej mgle przepłynęła gdzieś blada twarz zwierza.
Golicyn utracił zmysły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.