Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

całkiem, tak, że Golicyn widzieć mógł tylko nogi, okryte szalem i róg białej poduszki.
Prócz tego stało tu lub siedziało kilku jeszcze ludzi: Lewaszew, komendant pałacu, Baszucki, oberpolicmajster Szulgin i ktoś cywilny we fraczku, podobny do żyda, prawdopodobnie lekarz. Potem wszedł jeszcze jeden człowiek, tłusty, rudy, w zatłuszczonym cynamonowym fraczku, z felczerskimi przyborami, do puszczenia krwi.
— Jak się czujesz przyjacielu? — spytał Benkendorf.
— Dobrze! zdumiewająco dobrze — odparł leżący — nigdy się jeszcze tak cudownie dobrze nie czułem.
— Głowa nie boli?
— Nie! przeszło, wszystko przeszło. Duch silny, rozum świeży, dusza spokojna, serce, jak niegdyś niewinne i młode. O! nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy. — Jeszcze tam w celi więziennej miewałem chwile takiej błogości, żem prawie od rozumu odchodził. Mówiłem, mówiłem wciąż, wszystko wypowiedzieć chciałem głuchym ścianom. Nie ludzie, to kamienie wszystko odczują. Zacząłem krzyczeć, śpiewać, tańczyć, skakać, jak zwierz w klatce, jak pijany, lub waryat. Komendant Sukin, przemiły człowiek, tylko nazwisko takie, że jakby miał syna, to i nazwać go nieprzyzwoicie, przestraszył się biedaczek, myśląc, że ja poprostu oszalałem i posłał po lekarza; chciał związać. Nic ale rozumiał. Wogóle nikt nic nie rozumie, wy jedni zrozumieliście wasza wielmożność. Okropnie mi się podobają wasze oczy. Rozumne oczy, dobre, tylko tak niby, jedno oko poczciwe, a drugie jakby troszkę chytre.