Dekabryści/Część druga/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

— Jeśli w tej chwili nie złożą broni, każę strzelać — rzekł cesarz, posyłając Suchozaneta do buntowników.
— No cóż! jak? — spytał go następnie, gdy ten powrócił.
— Wasza cesarska mość, obłąkańcy ci krzyczą o konstytucyę; kartaczy by im posłać — powtórzył Suchozanet słowa Benkendorfa.
— Kartacze czy konstytucyę? — pomyślał znów cesarz, tak samo, jak poprzednio.
Suchozanet czekał rozkazu, lecz cesarz milczał, jakby zapomniał o jego obecności.
— Armaty nabite? — spytał wreszcie, wypowiadając wyrazy te powoli z wysiłkiem, jakby mu przychodziły z trudem.
— Tak! wasza cesarska mość, lecz dotąd ślepymi nabojami, czy założyć kartacze?
— No tak! idź! — odrzekł cesarz również powoli i z wysiłkiem. — Choć nie! czekaj jeszcze — zatrzymał go. — Pierwszy strzał, w powietrze!
— Słucham! wasza cesarska mość — odrzekł Suchozanet i odjechał do armat, a cesarz patrzył zdsleka, jak ładują je kartaczami.
Poprzedni strach znikł, ustępując miejsca nowemu. Cesarz nie bał się już o siebie, bo zrozumiał, że powstańcy oszczędzają go i że tak już będzie do końca; natomiast bał się tego, co sam zrobić zamierzał.
W tej chwili podjechał do niego Benkendorf.
— Co robić? powiedz co robić? — szepnął mu cesarz do ucha.
— Jakto? Strzelać stanowczo, wasza cesarska mość, inaczej pójdą za chwilę do ataku i zabiorą nam armaty.
— Nie mogę! nie mogę! czyż ty nie rozumiesz, że ja nie mogę.
— Uczucia te przynoszą zaszczyt waszej cesarskiej mości, lecz teraz nie czas na nie. Trzeba zdobyć się na jakieś postanowienie, albo przelać krew kilku, dla ocalenia reszty, lub pożegnać się a panowaniem.
Cesarz słuchał, nie rozumiejąc.
— Nie mogę! nie mogę! — szeptał wciąż, jakby bezprzytomnie, a w głowie jego brzmiało coś tak dziwnego i nowego, że się Benkendorf zląkł.
— Raczcie się uspokoić! Wasza cesarska mość, raczcie się uspokoić. Pozwólcie mi dać rozkaz, a wszystko biorę na siebie.
— No! dobrze, jedź tam zaraz — rzekł cesarz i skinąwszy ręką odjechał na stronę.
Zakrył oczy rękami i nagle tak jasno i wyraźnie, jak na jawie, zobaczył nagie ciałko małego synka, Saszy. Dawno to już było, pięć lat temu, w duszną letnią noc w czasie burzy, w błękitnej sypialni Saszy. Ząbki się wyrzynały małemu, tak, że nie sypiał po nocach, płakał, rzucał się w gorączce, lecz wtedy usnął spokojnie. Alexandrine przyprowadziła męża do łóżeczka Saszy i cicho odkryła kołderkę. Mały spał obnażony, bo rzucając się, zrzucił z siebie koszulkę i leżał tak cały różowy z dołeczkami na buzi, uśmiechając się przez sen.
Regarde le, regarde le done, och qu’il est joli le petit ange — szepnęła Alexandrine z uśmiechem, a sztabskapitan Romanow uśmiechał się także.
— Co ze mną? Czy bredzą na jawie?
Próbował opamiętać się cesarz, a odjąwszy rękę od oczu, zobaczył przed sobą jenerała Suchozaneta, który meldował mu po raz trzeci już.
— Armaty nabite, wasza cesarska mość!
Cesarz w milczeniu skinął głową, więc Suchozanet odjechał po raz trzeci, bez rozkazu i w niepewności.
— Boże mój ratuj, wspieraj! — próbował cesarz modlić się, lecz nie szło mu to.
— Salwa armatnia po kolei, prawe skrzydło zaczynaj! — krzyknął wreszcie Mikołaj z uczuciem lękliwego zabójcy, który podnosi nóż, nie dlatego żeby uderzyć, lecz na próbę.
— Zaczynaj, pierwsze działo, pierwsze pierwsze! — pobiegła komenda, po bateryi, od dowódcy do dowódcy.
— Pierwsze! — powtórzył młodszy komendant Bakunin.
— Zostaw! — krzyknął cesarz.
Nóż zawisł w powietrzu; nie był w stanie uderzyć nim. Lecz po chwili znowu.
— Zaczynaj! pierwsze...
I znowu.
— Zostaw! I tak do trzech razy.
Aż wreszcie.
— Zaczynaj! pierwsze!
Dziwne uczucie! jakby w jakiejś potwornej malignie, staczał się z szaleństwa, w szaleństwo, z lęku w lęk. Nagle przypomniał sobie, że pierwsza salwa ma być w powietrze. Kto wie? może się zlękną, rozbiegną, trzeba próbować.
— Pierwsze! pierwsze! — zabrzmiała znów komenda.
— Pierwsze pal! — zakomenderował Bakunin.
Ale ogniomistrz zawahał się nie założył palnika lontowego.
— Co ty sukinsyn! komendy nie słyszysz! — poskoczył do niego Bakunin.
— Wasza wielmożność! to przecie swoi — przemówił cicho podoficer i spojrzał ukradkiem na cesarza.
Oczy ich spotkały się i jakby znikł nagle między nimi społeczny przedział, porozumiewali się wzrokiem, nie jak poddany z monarchą, lecz jak człowiek z człowiekiem.
— To przecie swoi, Sasza! Dziecięce ciałko Saszy.
»Zostaw«, chciał krzyknąć Mikołaj, lecz czyjaś straszna ręka zdławiła mu gardło.
Bakunin wyrwał z rąk ogniomistrza lontowy palnik i sam go założył na puszkę z prochem. Gruchnęła salwa, zagrzmiał ogłuszający huk ze straszliwem grzechotem, lecz kartacze przeleciały górą ponad głowami tłumu. Nóż opadł, lecz nie wraził się w ciało ofiary, a ześliznął się mimo.
Czworobok nie drgnął i trwał, krzepko oparty na skale Piotrowej, bez ruchu, niezachwiany, jak owa skała. Tylko na salwę armatnią odpowiedział głuchy trzask karabinowego ognia i tryumfalne okrzyki.
— Ura! ura! ura! Konstanty.
A wtedy jak woda przeobraża się w parę od dotknięcia rozpalonego do białości żelaza, tak lęk cesarza przerodził się w szaleństwo wściekłego gniewu.
— Drugie pal — krzyknął i huknęła druga armatnia salwa.
Obłok dymu rozesłał się nad tłumem, lecz po krzykach rozdzierających, przeraźliwych piskach i straszliwych jakichś odgłosach, jakby mokrego mlaskania, poznał Mikołaj, że kartacze padły w sam środek tłumu. Nóż wraził się w ciało, a skoro dym rozprószył się, obaczył cesarz, że czworobok stoi wciąż jeszcze nieruchomy a tylko wydzieliła się z niego mała gromadka, która biegła pędem do ataku.
Lecz gruchnęła trzecia, czwarta i piąta salwa, a po przez kłębiący się dym, przerzynany ognistą smugą, widać było, jak grad kartaczy spada na zbitą ścianę stłoczonych ciał ludzkich. Zawadzała jeszcze niewzruszona skała Piotrowa, lecz i w nią godziły pociski, zdawało się, że za chwilę rozstrzelanym zostanie spiżowy jeździec. A gdy już plac opróżnił się, wytoczono armaty dalej i ścigano ogniem uciekających po ulicy Galernej, Isakowskiej, Angielskiej, Nadbrzeżnej, aż do Newy i Wasilewskiego Ostrowa.
— Nabijaj! Pal! Nabijaj i pal! — krzyczał wciąż Suchozanet, całkiem już ochrypłym głosem.
— Nabijaj! Pal! — wtórował mu cesarz.
Grom za gromem, strzał za wystrzałem — nóż zatapiał się w ciało, coraz głębiej, głębiej, głębiej, lecz jemu było wciąż jeszcze mało, jakby nasycić chciał nieugaszoną żądzę, a ognisty trunek rozlewał się po żyłach jego z upajającą, jak nigdy jeszcze mocą.
Jenerał Komarowski spojrzał na cesarza i pomyślał nagle, tak samo, jak pierwej, nie wiadomo, skąd.
— Nie człowiek to, a szatan.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.