Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krew kilku, dla ocalenia reszty, lub pożegnać się a panowaniem.
Cesarz słuchał, nie rozumiejąc.
— Nie mogę! nie mogę! — szeptał wciąż, jakby bezprzytomnie, a w głowie jego brzmiało coś tak dziwnego i nowego, że się Benkendorf zląkł.
— Raczcie się uspokoić! Wasza cesarska mość, raczcie się uspokoić. Pozwólcie mi dać rozkaz, a wszystko biorę na siebie.
— No! dobrze, jedź tam zaraz — rzekł cesarz i skinąwszy ręką odjechał na stronę.
Zakrył oczy rękami i nagle tak jasno i wyraźnie, jak na jawie, zobaczył nagie ciałko małego synka, Saszy. Dawno to już było, pięć lat temu, w duszną letnią noc w czasie burzy, w błękitnej sypialni Saszy. Ząbki się wyrzynały małemu, tak, że nie sypiał po nocach, płakał, rzucał się w gorączce, lecz wtedy usnął spokojnie. Alexandrine przyprowadziła męża do łóżeczka Saszy i cicho odkryła kołderkę. Mały spał obnażony, bo rzucając się, zrzucił z siebie koszulkę i leżał tak cały różowy z dołeczkami na buzi, uśmiechając się przez sen.
Regarde le, regarde le done, och qu’il est joli le petit ange — szepnęła Alexandrine z uśmiechem, a sztabskapitan Romanow uśmiechał się także.
— Co ze mną? Czy bredzą na jawie?
Próbował opamiętać się cesarz, a odjąwszy rękę od oczu, zobaczył przed sobą jenerała Suchozaneta, który meldował mu po raz trzeci już.
— Armaty nabite, wasza cesarska mość!
Cesarz w milczeniu skinął głową, więc Suchozanet odjechał po raz trzeci, bez rozkazu i w niepewności.