Dekabryści/Część druga/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Golicyn stał przy żelaznej kracie, ogradzającej pomnik Piotra, z twarzą zwróconą ka bateryi w chwili, gdy padła pierwsza salwa, której kartacze przeleciały ponad głowami tłumu, by uderzyć w okna, ściany i krawędź dachu pałacu senackiego. Posypały się okruchy rozbitych szyb, dwaj ludzie, którzy wspięli się byli na szalę wagi, trzymanej przez boginię sprawiedliwości na frontonie senatu, opadli do podnóża posągu, a kilku zwaliło się z dachu, opadłszy z głuchym łoskotem gumowych piłek na bruk Mostowej ulicy i znalazło śmierć na miejscu. Mimo to, tłum, zebrany na placu, ani drgnął.
— Ura, Konstanty! — wrzasnęły wyzywająco tysiączne głosy.
— Za mną, dzieci! Formuj szyk do ataku! — zakomenderował Oboleński, podnosząc szablę.
— A może on i miał słuszność — pomyślał Golicyn. — może oni w samej rzeczy nie poważą się strzelać, zabraknie im tchu w ostatniej chwili. Przestali, przeczekali zwycięstwo, a teraz my pójdziemy na bagnety i zabierzemy im armaty. Lecz w tejże prawie chwili padła druga salwa i pierwsze szeregi Moskiewskiego pułku legły skoszone, dalsze, mimo to, trzymały się jeszcze, natomiast tłum rozbiegał się, rozpływał, jak mrowisko, nadeptane i zduszone nogą ludzką. Część uciekała ulicą Galerną, część Nadbrzeżną, tu wielu, natknąwszy się na poręcz ogrodzenia Newy, padało w śnieg. Inni wreszcie biegli w stronę koszar konnej gwardyi, lecz i tu przyjęła ich salwa działowa z bateryi wielkiego księcia Michała Pawłowicza. Biegnący powiewali białemi chustkami i czapkami, lecz mimo to strzelano do nich z obu stron. Ludzie miotali się, tłoczyli i dusili się wzajemnie. Trupy padały szeregami, waliły się na siebie, tworząc całe stosy. Wkońcu, nie wiedząc, gdzie uciekać, tłum zawirował na miejscu w obłędnej trwodze, a kartacze miażdżyły go, druzgotały ciała i ćwiartowały, tak, że wreszcie bryzgać poczęła krew i oderwane szmaty ciał latały, podskakiwały urwane ręce i nogi, a wszystko to przy akompaniamencie stalowego gwizdu i zgrzytu spadających pocisków. Wszystkie głosy zlały się w jeden dziki jęk, wszystko tonęło w jakimś potwornym, rozjęczanym chaosie.
Golicyn stał bez ruchu. Widział, że drgnęły wreszcie szeregi czworoboku, a wnet potem zatrzepotał już w dali, unoszony przez uciekających żołnierzy sztandar pułkowy, pohańbione godło świętej wolności rosyjskiej.
— Stójcie chłopcy! — wołał Oboleński, lecz nikt go już nie słuchał.
— Gdzie biegniesz? — krzyczał z ojcowskim gestem Michał Bestuzew, chwytając uciekających żołnierzy za kołnierz.
— »Od wichru słomka gnie się«, Wasza Wielmożność, bronił się jeden z żołnierzy i poleciał dalej.
Golicyn słyszał gwizd kul, przelatujących mu koło uszów. Kule zerwany mu kapelusz z głowy, podziurawiły płaszcz, zakrył wkońcu oczy rękami i czekał śmierci.
— No! Zdaje się wszystko skończone, posłyszał przy sobie spokojny głos Puszczyna.
— Nie, nie wszystko, pomyślał Golicyn, coś jeszcze należy zrobić, ale co? Między dwoma salwami nastąpiła krótka cisza, a wtedy usłyszał za sobą cichy chrzęst. Obejrzał się i zobaczył Kachowskiego, który, stojąc na kamiennym stopniu u podnóża pomnika, chwycił jedną ręką żelazny pręt sztachetowy, a w drugiej trzymał pistolet z odwiedzionym kurkiem. Golicyn próbował odgadnąć do kogo mierzy, spojrzał ku bateryom i u lewego flanku zobaczył jeźdźca na białym koniu, w którym poznał Mikołaja. Kachowski wystrzelił, lecz chybił, zeskoczył wówczas ze stopnia, wydobył z zanadrza drugi pistolet i pobiegł, a w ślad za nim Golicyn. On także biegnąc, dobył z bocznej kieszeni pistolet i odwiódł kurek. — Zabić go! zabić zwierza!
Lecz ledwie ubiegli dziesięć kroków wpadł na nich uciekający tłum, okrążył ich ścisnął, stłoczył, zwalił się na nich, i poniósł z sobą wtył. Golicyn potknął się, upadł, ktoś zwalił mu się na pierś, ktoś inny nadeptał obcasem na skroń, tak boleśnie, że zemdlał. Gdy się ocknął, tłum był już rozproszony, Kachowski znikł, Golicyn macał długo ręką po ziemi, na której leżał, szukając pistoletu, lecz nie znalazł go, widocznie wypadł mu gdzieś w ścisku. Przestał więc wreszcie szukać, dźwignął się i próbował iść sam, nie wiedząc dokąd, zataczając się jak pijany. Salwy ucichły chwilowo, podnoszono działa, aby strzelać w dół za zbiegami, uciekającymi Galerną i Nadbrzeżną.
Golicyn przedzierał się przez opustoszały plac, między stosami trupów, sam jak martwy, wśród martwych. Cisza panowała i nieruchomość, zacichły już ostatnie jęki i tylko krew rozlewała się strugami, ciepła jeszcze tak, że topiła śnieg, a potem sama krzepła. Przypomniał sobie, że moskiewscy uciekali Galerną, powlókł się więc i on za nimi, by złączyć się z towarzyszami i razem z nimi umrzeć. Po drodze potknął się o coś, a schyliwszy się znalazł pistolet nabity, który podjął i niewiadomo dlaczego zasunął go w zanadrze. Gdy uchodził w Galerną, znów zaczęła się kanonada, jeszcze bardziej mordercza, w tej ciasnocie między domami. Przelatując ponad wązką. długą ulicą, kartacze dosięgały ludzi, i kosiły ich znów. Chroniąc się od nich uciekający, wbiegali do domów, kryli się za węgły, za każdą wypukłość murów, stukali do bram, lecz te były przeważnie zamknięte i nie ustępowały pod naporem, a kule tymczasem biły o ściany, odbijały się i powracały, nie szczędząc ładnego zakątka.
— Utłuką nas na miazgę w tej diabelskiej stępie, warknął siwy Wąsal grenadyer i z przyzwyczajenia wydobył z za cholewy tabakierkę, lecz zaraz potem schował ją z powrotem, mniemając widocznie, że nie godzi się w obliczu śmierci zażywać tabakę.
— Krwiopijcy, zbrodniarze przeklęci, klątwa wam, krzyczał w uniesieniu, wygrażając pięściami ten sam rzemieślnik w dymowej bluzie, który wpierw przemawiał o wolności, lecz padł niebawem przeszyty kulą. Stary, łysy urzędniczyna, bez futra, ni płaszcza, we fraku tylko, przycisnął się do ściany, przylgnął, rozpłaszczył się niejako i krzyczał przeraźliwie jednostajnym, piskliwie głosem, niewiadomo czy z bolu, czy ze strachu.
Otyła jejmość w puklach, wymykających się z pod czarnego kapelusza z różami, przysiadła na ziemi w kuczki, żegnała się co chwila, płacząc z łkaniem, podobnem do gdakania.
Chłopak w osmolonym fartuchu, z pustym koszem na głowie, ten sam może, co z natrętną ciekawością gapił się na Golicyna, leżał na wznak zabity, pławiąc się w krwawej kałuży. Komuś obok Golicyna pocisk rozmiażdżył głowę; odgłos taki, jakby ktoś mokrem płótnem uderzał o ścianę, pomyślał z dziwnem znieczuleniem. I zakrył oczy rękoma. Byleby prędzej, prędzej, raz skończyć, przyzywał cicho śmierci, lecz śmierć nie przychodziła. Zdawało mu się, że wszyscy jego towarzysze zabici być muszą, a on jeden tylko pozostał przy życiu i zwaliła się na niego straszliwa rozpacz, gorsza od śmierci. Zabić się chciał i już wyjął pistolet i przyłożył go do skroni, lecz wspomniał Maryńkę i dłoń mu opadła.
W tymże czasie Michał Bestuzew zebrał niedobitków i formował z nich oddział, zamierzając iść przez lód na twierdzę, zająć ją i obrócić działa na pałac zimowy, by zacząć nowe powstanie. Sformowały się już trzy plutony, gdy pierwsza kula armatnia przeleciała z gwizdem i uderzyła w lód. To baterya z isakowskiego mostu paliła w dół ku Newie. Pociski jeden za drugim padały na rzekę, lecz mimo to żołnierze szli. W tem nagle rozległ się okrzyk:
— Toniemy!
Rozbijany kartaczami lód popękał i powstały w nim olbrzymie szczeliny, w jednej z nich pasowali się ludzie ze śmiercią, reszta uciekła na brzeg.
— Tędy dzieci! — wołał Bestuzew, ukazując ręką na bramę akademii malarskiej, lecz zanim dobiegli, zatrzaśnięto wrzeciądze. Żołnierze wyrwali deskę z dna rozłupanej łodzi i próbowali zbić wrota z zawiasów. Drzwi trzeszczały pod ciosami i zaczęły ustępować, lecz w tej chwili ujrzeli szwadron konnej gwardyi, mknący prosto na nich.
— Ratujcie się dzieci! Ratuj się kto może — krzyknął Bestuzew i wszyscy się rozbiegli, został tylko chorąży. Bestuzew objął go, pocałował, polecił oddać sztandar pędzącemu na przodzie porucznikowi i sam odszedł. Oglądał się jednak w biegu i widział, jak chorąży zbliżył się do oficera, by oddać mu sztandar i padł natychmiast, zarąbany szablą. Oficer porwał zdobyty w ten sposób sztandar i pocwałował z nim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.