Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gali do domów, kryli się za węgły, za każdą wypukłość murów, stukali do bram, lecz te były przeważnie zamknięte i nie ustępowały pod naporem, a kule tymczasem biły o ściany, odbijały się i powracały, nie szczędząc ładnego zakątka.
— Utłuką nas na miazgę w tej diabelskiej stępie, warknął siwy Wąsal grenadyer i z przyzwyczajenia wydobył z za cholewy tabakierkę, lecz zaraz potem schował ją z powrotem, mniemając widocznie, że nie godzi się w obliczu śmierci zażywać tabakę.
— Krwiopijcy, zbrodniarze przeklęci, klątwa wam, krzyczał w uniesieniu, wygrażając pięściami ten sam rzemieślnik w dymowej bluzie, który wpierw przemawiał o wolności, lecz padł niebawem przeszyty kulą. Stary, łysy urzędniczyna, bez futra, ni płaszcza, we fraku tylko, przycisnął się do ściany, przylgnął, rozpłaszczył się niejako i krzyczał przeraźliwie jednostajnym, piskliwie głosem, niewiadomo czy z bolu, czy ze strachu.
Otyła jejmość w puklach, wymykających się z pod czarnego kapelusza z różami, przysiadła na ziemi w kuczki, żegnała się co chwila, płacząc z łkaniem, podobnem do gdakania.
Chłopak w osmolonym fartuchu, z pustym koszem na głowie, ten sam może, co z natrętną ciekawością gapił się na Golicyna, leżał na wznak zabity, pławiąc się w krwawej kałuży. Komuś obok Golicyna pocisk rozmiażdżył głowę; odgłos taki, jakby ktoś mokrem płótnem uderzał o ścianę, pomyślał z dziwnem znieczuleniem. I zakrył oczy rękoma. Byleby prędzej, prędzej, raz skończyć, przyzywał cicho śmierci, lecz śmierć nie przy-