Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodziła. Zdawało mu się, że wszyscy jego towarzysze zabici być muszą, a on jeden tylko pozostał przy życiu i zwaliła się na niego straszliwa rozpacz, gorsza od śmierci. Zabić się chciał i już wyjął pistolet i przyłożył go do skroni, lecz wspomniał Maryńkę i dłoń mu opadła.
W tymże czasie Michał Bestuzew zebrał niedobitków i formował z nich oddział, zamierzając iść przez lód na twierdzę, zająć ją i obrócić działa na pałac zimowy, by zacząć nowe powstanie. Sformowały się już trzy plutony, gdy pierwsza kula armatnia przeleciała z gwizdem i uderzyła w lód. To baterya z isakowskiego mostu paliła w dół ku Newie. Pociski jeden za drugim padały na rzekę, lecz mimo to żołnierze szli. W tem nagle rozległ się okrzyk:
— Toniemy!
Rozbijany kartaczami lód popękał i powstały w nim olbrzymie szczeliny, w jednej z nich pasowali się ludzie ze śmiercią, reszta uciekła na brzeg.
— Tędy dzieci! — wołał Bestuzew, ukazując ręką na bramę akademii malarskiej, lecz zanim dobiegli, zatrzaśnięto wrzeciądze. Żołnierze wyrwali deskę z dna rozłupanej łodzi i próbowali zbić wrota z zawiasów. Drzwi trzeszczały pod ciosami i zaczęły ustępować, lecz w tej chwili ujrzeli szwadron konnej gwardyi, mknący prosto na nich.
— Ratujcie się dzieci! Ratuj się kto może — krzyknął Bestuzew i wszyscy się rozbiegli, został tylko chorąży. Bestuzew objął go, pocałował, polecił oddać sztandar pędzącemu na przodzie porucznikowi i sam odszedł. Oglądał się jednak