Dalaj-Lama/Część druga/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



— Wstawajcie, wstawajcie!... Straszna rzecz!... Trupa znaleźli tu, niedaleko od nas... Psy go szarpały... Moc narodu się zbiega... Mówią, że to nasza... panienka!... — budził ich nazajutrz Maciek zmienionym od wzruszenia głosem.
— Nieprawda!... — wrzasnął Domicki.
— Rozumie się, że to niemożliwe: ona daleko!... — uspokajał siebie i przyjaciela Korczak.
Kobita... Sam widziałem... I złote ma włosy... — dowodził olbrzymi chłop, trzęsąc się jak galareta...
Wypadli z domu, zapinając po drodze pospiesznie mundury. Przodem biegł Maciej nawpół przytomny z gołą głową, w rozchełstanym tułupie, choć dął zimny, przejmujący wiatr. Na skraju lotniska czerniała gromadka pieszych i konnych Mongołów, inni pędzili ku nim ze wszech stron, a na boku, przywarowawszy u ziemi, jeżyło się stado wstrętnych zdziczałych psów, widocznie tylko co odpędzonych od okropnej biesiady. Krajowcy rozstąpili się przed nadbiegającymi lotnikami i wtedy ci dostrzegli pośrodku koła widzów rozciągnięte na ziemi blade, nagie ciało kobiety... Członki miała niemożliwie poszarpane, wnętrzności wyprute, a twarz do tego stopnia pociętą, czy też pogryzioną, że rysów niepodobna było rozpoznać. Ale złote włosy rozsypane dookoła krwawej głowy, ale smukłość i wdzięk kibici pozwalały przypuszczać, że była młoda i urodziwa. Stali nad nią pełni żałości:
— Nie, to nie Hania! Włosy zbyt czerwone i kości zbyt grube!... — zauważył Korczak.
— I znacznie wyższa! — mruknął Domicki.
Wśród Mongołów nagle wszczął się ruch, rozstąpili się jeszcze szerzej, a niektórzy zaczęli uciekać. Zatętniały kopyta i w koło ciekawych wpadł Wołkow w towarzystwie kilku kozaków. Zatrzymał się tuż nad ciałem zabitej, chwilę patrzał na nią, poczem podniósł swe ołowiane oczy i skierował na Korczaka, Domickiego, Macieja, oddających mu ukłon wojskowy.
— Acha, jesteście!... Doskonale się składa! Cożeście to uczynili z waszą siostrzyczką, rozpustni zbrodniarze!...
— Wypraszamy sobie podobne zwroty, panie majorze! Pan najlepiej wie, że to nie nasza siostra i nie nasza sprawa!... — wybuchnął Korczak. Gwiaździsta blizna na jego twarzy stała się siną.
— Baczność!... Milczeć!... Zapominacie, przed kim stoicie!... Dlaczegóż to ja mam najlepiej wiedzieć, że to nie jest piękna Hania?...
— Bo przecież pan ją porwał!... — wyszeptał z nienawiścią Domicki.
— Aleście potem ją odbili, żeby teraz rzucić psom... — wskazał wyniosłym gestem na trupa.
— A cóżeście to wy, szlachetni cnotliwcy, robili całą noc wczoraj, że światło się u was paliło do rana?... I co to za jeździec odwiedzał was o północku, hę? Założyliście tutaj zamtuz!... Ja wszystko wiem... Nie wykręcicie się sianem....
— Był u nas Szag-dur... Badmajew!...
— Tak, tak... Był Szag-dur, dlatego, że go właśnie niema!... Znane sztuki!... Ale wy mi wszystko wyśpiewacie, wszystko... Mam ja na to sposoby...
Wziąć ich! — zwrócił się do kozaków... — Koło trupa postawić straż... Sprowadzić Biełkina. Niech spisze protokół i przeprowadzi rewizję u przestępców...
Odjechał dostojnie, pomachując z niechcenia nahajką. Ciało kobiety pokryto kawałem brudnego rańtucha, znalezionego w sąsiednim garażu. Tłum rozszedł się; pozostał jedynie przy trupie oparty na karabinie kozak, ku wielkiemu niezadowoleniu poszczekujących w oddali psów.
Domickiego, Korczaka, Macieja powiedli w stronę miasta kozacy. Zamknięto ich w tem samem więzieniu, gdzie już w swoim czasie siedział Korczak z Maciejem. Przywitał ich niezmiernie surowo ten sam klucznik i przyjaźnie ten sam co wtedy „komunista“ z wybitem okiem.
— Moje uszanowanie panom „z pędzelkiem“!... Wracacie, wracacie!... „Turmucha“ jak matucha... Kto raz do niej trafi, już jej potem nie ominie!...
— A pan wciąż siedzi?...
— Siedzę, cóż robić!... Zapomnieli o mnie... Zresztą, niebardzo staram się im przypomnieć... Od pańskiej pieszczoty, grzbiet cierpnie u hołoty!... Panowie za co?... Za to samo?... Może tym razem ważne dokumenta wojskowe, co?...
— Fałszywe oskarżenie.
— No tak, no tak!... Zupełnie jak ze mną... Mogą panowie w tej sprawie siedzieć do sądnego dnia... Choć teraz niema „enteresu“ — karmią lepiej, ale pilnują więcej! — skarżył się.
Istotnie: nie udało się Korczakowi wysłać wiadomości do Dordżi Nojona jak ongi. Wprawdzie klucznik wziął kartkę i pieniądze, ale nazajutrz rano wpadł z wielkim wrzaskiem Biełkin, który prowadził śledztwo, pokazywał kartkę, żądał wyjaśnień, wymyślał i groził, że z nich „skórę każe spuścić“!...
— Czy wy wiecie, do kogo piszecie, czy wy wiecie!?... Toż on, ten wasz Dordżi Nojon największy przestępca... Już go wzięli, już jest w ręku sprawiedliwości... Tutaj z was proch nie zostanie!... Przeciwko najwyższej władzy porwaliście się... Nie... Żarty! Zapiszczycie... Dajcie czas!... Wszystkich was wytropimy, wszystkich!... Panicze, „enteligenty“!... Ciasno tu od was będzie, ho, ho!
Więzienia zaczęły się szybko zapełniać, nieledwie codzień napływały dziesiątki niemożliwie wystraszonych Rosjan, Burjatów, Mongołów, Chińczyków. Z ich bałamutnych opowiadań można było jedynie wywnioskować, że w mieście szaleje teror, że baron Ungern wyjechał na granicę dla lustracji wojsk, że najwyższą władzę obecnie sprawuje Wołkow, że kierownictwo warsztatów lotniczych objął Filipow, że z okazji morderstwa „Darichu“ wykryto rzekomy zamach na Bogdo Gegena, do którego wmieszany był Dordżi Nojon, że znaleziono u tego ostatniego dokument, wykazujący czarno na białem, że do spółki z kilkoma jeszcze książętami, miał zamiar oddać z powrotem Mongolję pod panowanie Chińczyków...
— Kto ich tam wie, czy to prawda!... O dokument to teraz najłatwiej... U mnie też znaleźli „dokument“, za który kazali sobie zapłacić pięć tysięcy rubli, a że miałem trzy, to mię posadzili do czasu, aż żona zbierze resztę... — opowiadał Domickiemu gruby, wesoły skotarz. — Ci rzekomi zamachowcy zapłacą każdy po kilka tysięcy i na tem się skończy...
— A Dżał-chań-cy?... Cóż Dżał-chań-cy?... — pytał Domicki. — Dżał-chań-cy też z Dordżich, więc próbował bronić krewniaka... Lecz Wołkow się na wszystkich Dordżich zawziął... Chciał nawet Dżał-chań-cy aresztować! Było z „popem“ krucho... W samą porę uciekł, schronił się do pałacu Chutuchty i oddał pod jego opiekę... Będą go sądzić, jak baron wróci... A tymczasem nic mu nie mogą zrobić, gdyż pałacu Bogdo Gegena strzegą uzbrojeni mnisi... Wśród Mongołów wre, ale... nie pierwszyzna... Wszystko się dobrze skończy, zapłacą i będzie spokój... I mnie też pieniędzy nie żal.... Narazie ciężko, ale sobie powetuję, bo mam przecież dostawy wojskowe, to sobie powetuję... — nie przestawał gadać gruby kupiec.
Inni jednak, którzy nie mieli wojskowych dostaw, byli małomówni i przygnębieni, za wyjątkiem jednookiego „komunisty“, który wciąż kręcił się koło kupca i mocno mu „basował“...
— Ani chybi, dobrze się wszystko skończy!... Zapłacą, co się należy i tyle... A pan tymczasem niech każe przynieść butelkę „chanszynu“[1]... Zapiski — nie wypuszczą, ale flachę wódki, to ja z klucznikiem mogę zrobić... Co?... Idzie?...
Przynoszono wódkę i zaczynała się pijatyka.
Nasi lotnicy trzymali się na uboczu, choć wesoła kompanja zapraszała ich nieraz.
Milcząca, głucha rozpacz pożerała im serca; mało nawet mówili ze sobą.
— A tak dobrze było wszystko „nagotowane“!... — westchnął wreszcie pewnego wieczoru Maciek. — Gdzie się teraz panienka podzieje, jak niema tych Dordżijów?...
— Szag-dur... Szag-dur!... W nim jedyna nadzieja! On nas wszystkich uratuje... Ja go znam... Czekam nań jak na zbawienie... Zaraz policzymy kiedy może wrócić: do tego klasztoru cztery dni drogi, tam — jeden, z powrotem — cztery, razem — dziewięć. No, powiedzmy — dziesięć... Niedługo powinien być... — pocieszał przyjaciół Korczak.






  1. Wódka chińska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.