Dalaj-Lama/Część druga/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Śnieg spadł w górach. Wraz z srebrnym blaskiem jego odbicia, przez okienko pieczary zaczął się wlewać do środka przejmujący chłód. Więzione dziewczęta nie zrzucały na chwilę tułupów; To-noj nawet w nim spała. Hania, która nie mogła przezwyciężyć nałogu rozbierania się do snu, nieraz budziła się, dygocąc z zimna pod grubym wojłokowym kocem; wtedy wdziewała, leżący zwierzchu kożuch na rękawy, próbowała rozgrzać się i znów usnąć, zwykle nadaremno. Do tęsknoty za wolnością przyłączyła się tęsknota za ciepłem, za ogniem... Leżąc na boku z otwartemi oczami i wpatrując się w lodową gardziel okienka, skąd leciała ku nim biała śmierć, dziewczyna przeżywała z męczącą potęgą pragnienie ujrzenia choćby na króciuchną chwilkę, błysku iskry, wężowego ruchu płomieni, rubinowej rozkoszy żaru, nad którym mogłaby pochylić stygnące ciało, który mogłaby chwytać dowoli w zgrabiałe dłonie, aby dać wytchnienie, nadmiernie pracującemu w obronie przed zimnem, sercu... W jedną z takich chwil usłyszała nagle dziwny szmer na ścieżce, jakby skradające się ku ich pieczarze kroki. A ponieważ była noc, kiedy zwykle nikt ich nie odwiedzał, uniosła się cokolwiek na pościeli i bacznie nadstawiła uszu. Kroki zatrzymały się przed ich pieczarą i w poświacie okienka mignął czarny cień. Chwilę potem usłyszała głuche uderzenia jakby drąga i szmer odwalających się kamieni. Wtedy szarpnęła To-noj za rękę, szepcząc:
— Słyszysz: uwalniają nas!...
Rozespana Mongołka z początku nie rozumiała, o co chodzi. Dopiero rozpoznawszy szmer odsuwanych głazów, zerwała się i zatrzymała za połę kożucha zmierzającą do okienka Hankę...
— Nie podchodź!... To może jaki zabójca, albo sam Jerlik[1], czyhający na nasze ciała i dusze...
— Ależ nie!... To napewno ktoś, co nas chce uwolnić!... Jakiś przyjaciel! — roześmiała się Hanka.
Podeszła do okna i spytała cicho po rosyjsku:
— Kto tam? Czy to nie ty, Szag-dur?...
Człowiek, ciężko dysząc, dalej pracował nad usuwaniem głazów, ale nic nie odpowiedział. Wtedy Hanka powtórzyła po mongolsku:
— Kto tam?... Bądź błogosławiony do dziesięciu tysięcy wcieleń, dobry człowieku, który chcesz nas uwolnić!...
— Om!... — odrzekł kopacz z zewnątrz.
— To-noj, To-noj!... Popraw obuwie i chodź zaraz... To ktoś z klasztoru!... Słyszałaś?... — przywoływała Hanka, trzymającą się wciąż wdali towarzyszkę.
— O, Darichu!... To nie z klasztoru!... Stamtąd przyszliby po nas we dnie z wielkiem bębnieniem, grą na trąbach, radosnemi tańcami i śpiewaniem... Strzeż się, to ktoś, co przychodzi jak złodziej, jeżeli jest człowiek, albo to przychodzi sam „górski Sabdyk“ w kształcie człowieka... Strzeż się, nie wychodź!...
Już ostatnie olbrzymie głazy poruszyły się i odsuwały powoli. Hanka schwyciła towarzyszkę za rękę i pociągnęła za sobą. — Przez otwór już tak duży, że mogła się przezeń przecisnąć, dostrzegła wysokiego mężczyznę z grubym kołem w rękach. Twarzy nie widziała dobrze, gdyż księżyc miał przybysz za sobą, ale wydało się jej, że skądciś zna tę postać.
— Kto jesteś i czego chcesz?
— Przyjaciel! Pragnę cię uwolnić!... Ale musisz iść sama... Towarzyszka twoja tu zostanie!...
To-noj szarpnęła się:
— Widzisz!... Puść mię!...
Hanka mocniej jeszcze ścisnęła rękę dziewczyny.
— Jak się nazywasz i kto cię przysyła!?...
— Sam przychodzę... Czyż mię nie poznajesz?...
Odwrócił twarz ku światłu i wtedy Hanka odrazu przypomniała sobie Tybetańczyka, jego pałające w głębokich dołach oczy fanatyka, ciemne, ostre rysy, okolone czarną bródką, białe zęby, błyskające teraz drapieżnie wśród rozwartych w gwałtownym oddechu ustach.
— Ty jesteś „tan-gu“, lama z Lum-po!
— Tak. Więc chodź, skoro mię znasz!... Na co czekasz?
— Sama nie pójdę. Dlaczego nie chcesz się zgodzić, żeby towarzyszyła mi To-noj?
— Nie mam rozkazu!
— A gdzie chcesz mię zaprowadzić? Czy do klasztoru?...
— Nie. W klasztorze zabiliby mię, żem się odważył cię uwolnić, a ciebie przywaliliby jeszcze cięższemi głazami. Porzuć nędznych i gnuśnych Mongołów, mieszkańców płaskich piachów... Pójdziemy do mojej krainy, do wspaniałej „Tan-gu“, gdzie w zielonych dolinach przebywa tysiące błogosławionych duchów, a na niebosiężnych szczytach panuje płomienny Dgijani i mądry Mandżussi, gdzie na grzbiecie ziemi stoi lodowy Twój tron, o Tara Błogosławiona!... Pójdziemy zresztą, gdzie sama zechcesz, gdyż poto wyzwoliłem Twą siłę, aby, służąc Ci, zawładnąć światem, jak napisano w księgach...
— Sam Jama, król ciemności... Jama!... — zaszeptała z przerażeniem To-noj, znowu próbując się wyrwać.
— Rzuć tę palicę, którą trzymasz w ręku i odsuń się, a wyjdę!... — rozkazała Hanka.
Lama chwilkę się wahał, poczem odrzucił precz drąg, który z łoskotem potoczył się i przewalił przez krawędź tak głębokiej przepaści, że dopiero po kilku mgnieniach oka usłyszeli, jak głucho uderzył o dno. Wtedy Hanka ujęła Tonoj za drugie ramię i wypchnęła przed sobą nazewnątrz. Lama odstąpił krok w tył, a potem rzucił się ku dziewczynie, rychło wszakże puścił ją z przekleństwem:
— Oszustko! Brudna żebraczko!... Precz!
Hanka tymczasem już się wyślizgnęła na zewnątrz i stała przylepiona do skały, rozglądając się bacznie wokoło oczami dawnego myśliwca. Mały taras przed ich pieczarą błyszczał od śniegu, błyszczała również biało i szklisto nikła drożyna, prowadząca nadół wąskim skalnym gzymsem. Droga była bardzo niebezpieczna, a drab mocno podejrzany...
— Byle nadół, byle się dostać nadół!... migało w kotłujących się myślach dziewczyny.
Lama stał nieruchomo i pożerał ją oczyma.
— Droga trudna, pójdziesz naprzód, my pójdziemy za tobą... — powiedziała rozkazująco Hanka.
— Nie, ona nie pójdzie!... — odpowiedział, wskazując na To-noj.
Ta znowu próbowała się wyrwać i cofnąć, lecz Hanka już znowu schwyciła ją mocno za rękę. — Lama zauważył ten ruch, porwał dziewczynę za brzeg kożucha i próbował uwolnić z rąk Hanki. Zaczęli się szamotać.
— Zostanę, zostanę!... Puście mię!... — prosiła szarpana.
Lama ciągnął je obie uporczywie ku przepaści; Hanka spostrzegła to i zrozumiała, że nie mogąc niemi zawładnąć, chce je pewnie zgładzić. Opierała się więc całą siłą, lecz nie wspomagana wcale przez zdrętwiałą z przerażenia To-noj, słabła z każdą chwilą. Nagle pośliznęła się, wypuściła z rąk towarzyszkę, upadła na bok, i ratując się od stoczenia w przepaść, wbiła paznokcie w jakąś skalną szczelinę. Jednocześnie straszliwy krzyk rozdarł powietrze; w blasku księżyca nad krawędzią otchłani mignęły dwa cienie i Hanka z przerażeniem spostrzegła, że jest sama na skalnym zrębie. Jednocześnie z głębiny doszedł ją głuchy łoskot ciał uderzających o kamienne dno. Zerwała się i zaczęła szybko zsuwać się na dół lodowatą ścieżyną wzdłuż czarnych, ledwie ubielonych śniegiem, wiszarów.






  1. Zły duch.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.