Dalaj-Lama/Część druga/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Szag-dur postanowił wyruszyć tej jeszcze nocy. Przedtem jednak musiał zobaczyć się z Korczakiem i Domickim, którzy mieszkali za miastem przy warsztatach lotniczych. Wyruszył więc natychmiast do nich, jak zwykle konno. Radość go ponosiła. Puścił cugle koniowi, który żwawym skroczem przecinał ciemne, opustoszało zaułki przedmieścia, dążąc w dobrze znanym mu kierunku. Szag-dur nie wątpił w powodzenie. Wiedział o buntach, jakie wszczynali pognębieni od wieków przez „żółtych“ „czerwoni“ i domyślał się, że wiadomości, podane mu przez Dżał-chań-cy pochodzą z bardzo pewnego źródła. Hania napewno była tam, gdzie wskazywali żółci lamowie: zbyt wielką jeszcze byli potęgą i zbyt ścisłą i posłuszną mieli w całym kraju organizację, aby cokolwiek mogło się przed nimi ukryć. O losy i bezpieczeństwo Hani był również spokojny, gdyż chroniła ją potężna i rozgłośna już wszędzie legenda, w którą sam w głębi ducha wierzył.
— Czyż nie jest to wszystko, co się dzieje, wyraźnym cudem? Począwszy od mojej z nią znajomości, która odrazu natchnęła mię takiem świętem, przejmującem uczuciem!? Następnie jej cudowne wybawienie z wojennego piekła, jej ucieczka, jej nagłe pojawienie się właśnie w naszym „choszunie“ i właśnie w „stawce“ Dordżiją, gdzie leżałem chory... Uznanie jej świętości przez wszystkich, co się z nią zetknęli, nawet przez głupiego Oczir Merena... Nareszcie ten samolot... Dlaczego on spadł tam, a nie gdzie indziej?... Wszystko, wszystko, nawet to jej obecne porwanie, składa się tak, jak to przewidują księgi... Stwierdził to Dżał-chań-cy!... A kto lepiej zna Pismo od niego?... Któż więc godniejszy jest od niej, aby stać się wybawicielką Mongolji? Gdy umrze stary, chory Chutuchta, czyż Dobrotliwy nie może wzmocnić jej promiennej postaci podwójnem wcieleniem Wiecznego Życia — Amitajus i Wiecznej Światłości — Amitagba, a wtedy...
Marzył. Już widział rozkochanem sercem umiłowaną dziewczynę w potrójnej złotej tiarze na złotym tronie Dalaj-Lamy, wydającą mądre, przezorne rozkazy... A obok niej on, Badmaj, Szag-dur, jej wierny do ostatniego tchu sługa jako Dżał-chań-cy[1]... Potężna Polska, dzięki zabiegom Świętej Dziewicy, bierze pod opiekę ubogą Mongolję, staje się pośredniczką między przemyślnym Zachodem i cichą Twierdzą Dobrotliwego... Łaska Miłości spływa nareszcie na świat cały wraz z trzema klejnotami Dgarmy i przykazaniami Adibuddy: Ukojeniem w Nirwanie, Mądrością w Nauce, Zgodą w Współdziałaniu... Pasterze w spokoju mogą paść swe stada na zielonych zboczach gór po koniec doczesnego istnienia!...
Gdy się ocknął, w ciemnościach majaczyły przed nim długie szopy warsztatów lotniczych. Bywał tu wielokroć. Wierzchowiec sam skierował się do małego domku na uboczu, gdzie w oknach błyszczało jeszcze światło. Podczas gdy wiązał konia, zaskrzypiały drzwi i ozwał się głos:
— Kto tam?
— Ja, Szag-dur!...
— Cóż takiego, że przyjeżdżasz tak późno?!...
— Ważne nowiny, zaraz powiem. Macie herbatę?...
— Mamy.
— To dobrze, bo głodny jestem szalenie. Nie jadłem obiadu, nie miałem czasu...
— Cóż takiego?... Czy wojna?!...
— Nie, nie!... Zaraz opowiem...
— Może o Hance coś? — spytał z głębi sionki Domicki.
— Zaraz opowiem...
— Więc chodźże!... Czego stoisz?...
— Bo taki jestem szczęśliwy... Wciąż dzieją się cuda... Wyobraźcie sobie...
Prawie gwałtem pociągnęli go do małego pokoiku, gdzie wraz z Domickim, mieszkali Korczak i Maciej. Postawili przed gościem całą swą „żywność“, naleli mu duży kubek herbaty z mlekiem, lecz choć wciąż powtarzał, że jest głodny, jadł mało, a dużo gadał:
— Najgłówniejsza, gdzie ją umieścić, jak przyjedzie. Przecież nie może zatrzymać się tu u was?...
— Dlaczego nie?! — oponował Domicki. — My możemy przenieść się do szopy.
— Do szopy? na noc?... W takie zimno?
— Wielka rzecz!... — zauważył Korczak. — Na parę wszak dni, a potem znajdziemy jej pokoik przy rodzinie...
— Ja bo gotów jestem dla panienki bez kożucha na powietrzu sypiać. Niechby tylko przyjechała nareszcie... Tyle czasu nas tumanią!... — Już radzę jej od siebie nigdzie nie puszczać! — wtrącił Maciej.
— A czy ja nie mógłbym z tobą się zabrać?... — spytał ponownie Korczak.
— Prosiłem już o to sam z siebie, ale baron, jak to baron, gadać nawet nie chciał... Powtórzył tylko: „powiedziałem — dwudziestu Mongołów“! I już!... — tłomaczył się Szag-dur.
Domicki milczał dyskretnie.
— Więc gdzież pannę Hanię zawieziesz? — spytał nagle.
— A no chyba znowu... pod opiekę Geriltu Chanum!... — odpowiedział Szag-dur.
— Ale nam zaraz dasz znać, bo to dla nas ważne!... — nastawał Korczak.
— Rozumie się... o ile zastanę was, bo powiadają, że niedługo kwatera główna zostanie przeniesiona na północ nad jezioro Kobdo. Samoloty ma ze sobą sztab zabrać...
Domicki zamienił z Korczakiem szybkie spojrzenie.
— Nie wiem, czy to się da zrobić. — Samoloty nie gotowe. Maszyny stare, ledwie nam służą do ćwiczeń... Japończycy nowych jakoś nie przysyłają... — zauważył spokojnie Domicki.
— Ja nic nie wiem. Powtarzam tylko, co słyszałem... Ale tak mi się widzi, że wojna jest bliższa, niż przypuszczają... Bolszewicy zebrali duże siły nad Argunią i Amurem... W wielu miejscach z armat ostrzeliwują nasze transporty z bronią i amunicją... Może dlatego Japończycy nie dostarczyli naszym... To długo nie może potrwać... Cała rzecz w tem, gdzie Dziań-dziuń postanowi uderzyć: przez Czytę na Amur, czy na Irkuck... Bo i tu, i tam posyła wojsko, a dużo go nie mamy... Sądząc z tego, że sztab ma iść do Kobdo, wypada, że uderzy na Irkuck... Ale, licho go wie! Taki chytry! Może się tylko maskuje... Strasznie mądra na wojnie sztuka!... — dowodził z zapałem Szag-dur, wypijając niepostrzeżenie szósty kubek herbaty.
Gdy odjeżdżał, przyjaciele odprowadzili go do granicy lotniczego pola. Uścisnął im z konia ręce i ruszył galopem.
— Do żadnej Geril-tu Chanum, ani gdziekolwiek indziej!... Dosyć tego. Uciekniemy tegoż dnia, kiedy przyjedzie!... Zapas benzyny i oliwy trzymajcie w pogotowiu... — powiedział stanowczo Domicki, gdy zostali sami.
— O ile nas przedtem nie zabiorą!...
— To już moja w tem głowa!...
Maciek po powrocie do domu zaraz się położył spać, ale Domicki i Korczak długo siedzieli pochyleni nad mapą generalnego sztabu, prowadząc cichą rozmowę.






  1. Kanclerz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.