Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII. WEJŚCIE W ŚWIAT.

Śmieszne i wzruszające wspomnienie: pierwszy salon, w którym, mając lat ośmnaście, znalazłem się sam i bez opieki! lada spojrzenie kobiety wystarczało aby mnie onieśmielić. Im bardziej się siliłem na dworność, tem bardziej stawałem się niezręcznym. Tworzyłem sobie o wszystkiem najfałszywsze pojęcia; to otwierałem duszę bez potrzeby, to znów widziałem w człowieku wroga, dlatego że spojrzał na mnie poważnie. Ale, mimo straszliwych mąk nieśmiałości, jakże wówczas piękny dzień był pięknym!
Kant.

Juljan zatrzymał się w dziedzińcu, oszołomiony.
— Opamiętaj-że się, rzekł ksiądz Pirard, przychodzą ci do głowy potworne myśli; zupełne przytem z ciebie dziecko! Gdzież owo nil admirari Horacego? (Bez entuzjazmu). Pomyśl, że, skoro wejdziesz w ten dom, czereda lokajów zacznie się bawić twoim kosztem; będą widzieli w tobie równego im, postawionego niesłusznie ponad nimi. Pod pozorem życzliwości, dobrych rad, pomocy, będą ci się starali podstawić nogę.
— Niech spróbują, rzekł Juljan zagryzając wargi i odzyskał całą nieufność.
Salony, które przebywali nim dotarli do gabinetu margrabiego, zdałyby ci się, czytelniku, równie smutne jak wspaniałe. Gdyby ci je dano tak jak są, nie chciałbyś w nich mieszkać; jestto ojczyzna ziewania i smutnego rozsądku. Juljan był coraz więcej zachwycony. Jak można być nieszczęśliwym, myślał, kiedy się mieszka w tak wspaniałym pałacu.
Wreszcie, dotarli do najbrzydszego pokoju w tym pysznym apartamencie. Panował tam prawie zupełny mrok; przy biurku siedział mały, szczupły człowieczek, o żywem oku i blond peruce. Ksiądz obrócił się do Juljana i przedstawił go. Był to margrabia. Juljan z trudnością go poznał, tak bardzo wydał mu się uprzejmy. Nie był to już ów wyniosły magnat, którego widział w Bray-le-Haut. Juljan odniósł wrażenie, że peruka margrabiego ma zawiele włosów; obserwacja ta rozprószyła jego nieśmiałość. Potomek kompana Henryka III wydał mu się, na pierwszy rzut oka, dość niepozorny. Był bardzo chudy, ruchy miał niespokojne. Niebawem, Juljan spostrzegł, że obejście margrabiego jest jeszcze bardziej ujmujące niż grzeczność biskupa z Besançon. Audjencja nie trwała ani trzech minut. Wychodząc, ksiądz rzekł do Juljana.
— Wypatrywałeś się na margrabiego jakby na obraz. Nie wiele się rozumiem na tem co owi ludzie nazywają grzecznością, niebawem będziesz w tem bieglejszy odemnie; mimo to, śmiałość twego spojrzenia wydała mi się niezbyt grzeczna.
Wsiedli z powrotem do fiakra, woźnica zatrzymał się na bulwarach; ksiądz poprowadził Juljana przez szereg salonów. Juljan zdziwiony był zupełnym brakiem mebli. Patrzał na wspaniały złoty zegar, przedstawiający scenę mocno, wedle niego, nieprzystojną, kiedy wytworny pan zbliżył się doń z przyjazną twarzą. Juljan skłonił się lekko. Nieznajomy uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu. Juljan zadrżał i rzucił się w tył. Zarumienił się z gniewu. Ksiądz Pirard, mimo swej powagi, śmiał się do łez. Ten pan, to był krawiec.
— Daję ci wolność na dwa dni, rzekł ksiądz wychodząc; dopiero wówczas będziesz mógł być przedstawiony pani de la Mole. Kto inny strzegłby cię jak młodej dziewczyny w pierwszych dniach pobytu w tym nowym Babilonie. Giń odrazu, jeśli masz zginąć: uwolnię się od tej słabości jaką mam dla ciebie. Pojutrze rano, krawiec odniesie ci dwa ubrania; dasz pięć franków czeladnikowi, który przyjdzie ci je przymierzyć. Pozatem, niech Paryżanie nie usłyszą twego głosu; jeśli powiesz słowo, potrafią się go uczepić i wydrwić cię. To ich talent. Bądź u mnie pojutrze w południe... A teraz, idź, giń... Zapomniałem: idź sobie zamów buty, koszule, kapelusz; masz tu adresy.
Juljan spojrzał na pismo.
— To pismo margrabiego, rzekł ksiądz; jestto człowiek czynu, który przewiduje wszystko i woli raczej działać niż wydawać zlecenia. Bierze cię do domu, iżbyś mu oszczędził tego mozołu. Czy będziesz miał natyle sprytu, aby dobrze wypełnić wszystko, co człowiek tak żywy wskaże ci pół-słowem? Przyszłość to pokaże: uszy do góry!
Juljan udał się, nie mówiąc słowa, do magazynów, których adres mu wskazano; zauważył, że wszędzie przyjęto go z szacunkiem; szewc zaś, wpisując jego nazwisko do książki, napisał p. Juljan de Sorel.
Na cmentarzu Père-Lachaise, jegomość jakiś, nader uprzejmy, a jeszcze bardziej liberalny w swoich odezwaniach, ofiarował się wskazać Juljanowi grób marszałka Neya, którego względy polityczne pozbawiły nagrobka. Rozstawszy się z tym liberałem, który, ze łzami w oczach, tulił go niemal w objęciach, Juljan spostrzegł, że nie ma zegarka. Wzbogacony tem doświadczeniem, zjawił się trzeciego dnia, o południu, u księdza Pirard, który przypatrywał mu się bystro.
— Zrobisz się może próżnym fircykiem, rzekł surowo.
Juljan miał wygląd młodego człowieka w grubej żałobie, z czem było mu istotnie do twarzy; ale poczciwy ksiądz był sam zanadto parafjaninem, aby zauważyć u Juljana ten charakterystyczny ruch ramion, który wyraża na prowincji zarazem elegancję i ważność. Wrażenie, jakie odniósł margrabia, było bardzo odmienne od sposobu, w jaki zacny ksiądz ocenił grację Juljana.
— Czy ksiądz miałby co przeciw temu, aby pan Sorel brał lekcje tańca? spytał.
Ksiądz osłupiał.
— Nie, odparł, Juljan nie jest księdzem.
Skacząc po dwa stopnie po ukrytych schodkach, margrabia sam zaprowadził naszego bohatera do ładnej izdebki na poddaszu, z oknem na olbrzymi ogród pałacowy. Zapytał go, ile wziął koszul w magazynie.
— Dwie, odparł Juljan, onieśmielony tem że tak wielki pan zniża się do tych szczegółów.
— Bardzo dobrze, rzekł margrabia z poważną miną, rozkazującym i zwięzłym tonem który uderzył Juljana; bardzo dobrze. Weź pan jeszcze dwadzieścia dwie. Oto pensja za pierwszy kwartał.
Schodząc, margrabia zawołał starego lokaja: Arsenie, rzekł, będziesz usługiwał panu Sorel. W chwilę potem, Juljan znalazł się sam we wspaniałej bibljotece; był to rozkoszny moment. Aby go nikt nie zeszedł na tem wzruszeniu, zaszył się w ciemny kąt; stamtąd przyglądał się z zachwytem błyszczącym grzbietom książek. Będę mógł czytać to wszystko, powtarzał sobie. Jakżeby mi tu mogło nie być dobrze! Pan de Rênal uważałby sobie za wiekuistą hańbę zrobić setną część tego, co margrabia de la Mole zrobił dla mnie.
Ale weźmy się do przepisywania. Dopełniwszy tej roboty, Juljan ośmielił się zbliżyć do książek; omal nie oszalał z radości, biorąc w rękę Woltera. Pobiegł otworzyć drzwi, aby go nikt nie zaskoczył. Następnie z rozkoszą przeglądał każdy z osiemdziesięciu tomów. Były wspaniale oprawne: arcydzieło najbieglejszego rękodzielnika w Londynie. Było to aż nadto aby upoić Juljana.
W godzinę potem wszedł margrabia, przejrzał kopje i zauważył ze zdziwieniem, że Juljan pisze sprzeciwiać przez sz. Czyżby wszystko co mi ksiądz opowiadał o jego wykształceniu miało być baśnią! Margrabia, mocno zniechęcony, spytał łagodnie:
— Nie jest pan bardzo pewny w ortografji?
— W istocie, odparł Juljan, nie zastanawiając się jak bardzo szkodzi sobie tą odpowiedzią; wzruszyła go dobroć margrabiego, która przywiodła mu na pamięć oschły ton pana de Rênal.
— Stracony czas, cały ten eksperyment z prowincjonalnym klerykiem, pomyślał margrabia; ale tak trzeba mi było pewnego człowieka!
Sprzeciwiać nie pisze się przez sz, rzekł margrabia; kiedy pan skończy przepisywanie, poszukaj w słowniku wyrazów, których nie będziesz pewny.
O szóstej, margrabia wezwał Juljana; z widoczną przykrością popatrzył na jego buty. — To moja wina, rzekł; nie powiedziałem panu, że codziennie o wpół do szóstej trzeba się ubrać.
Juljan patrzał nie rozumiejąc.
— To znaczy włożyć pończochy. Arsen będzie tego pilnował; dzisiaj, ja sam cię wytłumaczę.
Domawiając tych słów, pan de la Mole prowadził Juljana przez salon kapiący od złoceń. W podobnych okolicznościach, pan de Rênal nie omieszkał nigdy przyśpieszyć kroku, aby wejść pierwszy. Próżnostka dawnego chlebodawcy sprawiła, że Juljan nadeptał na nogę margrabiemu, urażając dotkliwie jego podagrę. Och! niezgrabiasz w dodatku, mruknął margrabia. Przedstawił go wysokiej i imponującej damie; była to margrabina. Mina jej wydała się Juljanowi dość impertynencka; coś w rodzaju pani de Maugiron, podprefekciny okręgu Verrières, kiedy celebrowała przy obiedzie w dzień św. Karola. Oszołomiony wspaniałością salonu, Juljan nie słyszał co mówił pan de la Mole. Margrabina ledwie nań spojrzała. Było tam kilka osób; Juljan poznał z niewymowną przyjemnością młodego biskupa z Agde, który raczył doń przemówić parę słów swego czasu, przy ceremonji w Bray-le-Haut. Młody prałat przeląkł się widocznie tkliwych spojrzeń jakie wlepiał w niego ośmielony Juljan i nie kwapił się odnawiać znajomości.
Wszyscy wydali się Juljanowi jacyś smutni, sztywni; w Paryżu mówi się cicho i unika się wszelkiej przesady.
Około wpół do szóstej, wszedł do salonu ładny młodzieniec z wąsami, blady i smukły; miał bardzo małą głowę.
— Zawsze dajesz na siebie czekać, rzekła margrabina, którą pocałował w rękę.
Juljan domyślił się że to hrabia de la Mole. Z pierwszego wrażenia wydał mu się uroczy.
— Czy możliwe, pomyślał, aby to był człowiek, którego złośliwość ma mnie wypędzić z domu?
Przyglądając się hrabiemu Norbertowi, Juljan zauważył że jest w butach i przy ostrogach; a ja mam być w trzewikach, widocznie jako podrzędna figura. Siedli do stołu. Juljan usłyszał jak margrabia zwraca się do kogoś surowo, podnosząc nieco głos; równocześnie spostrzegł młodą osobę, jasną blondynkę o zręcznej kibici, która siadła naprzeciw niego. Nie spodobała mu się; przyglądając się jej uważnie, pomyślał że nigdy nie widział równie pięknych oczu; ale zwiastowały one wielki chłód duszy. Później, Juljan spostrzegł, że jest w nich wyraz nudy, zaciekawionej, ale pamiętającej o obowiązku imponowania. Pani de Rênal miała bardzo piękne oczy, myślał; wszyscy się niemi zachwycali, a jednak nie były nic podobne do tych. Juljan nie był dość obyty w świecie, aby poznać, że te błyski zapalające się od czasu do czasu w oczach panny Matyldy (słyszał, że tak ją nazywają), to były iskierki dowcipu i złośliwości. Oczy pani de Rênal, kiedy się ożywiały, to ogniem namiętności lub szlachetnem oburzeniem wówczas gdy słyszała o brzydkim uczynku. Pod koniec obiadu, Juljan znalazł określenie piękności panny de la Mole; ma oczy migotliwe, pomyślał. Zresztą, była fatalnie podobna do matki, która coraz więcej mu się niepodobała, tak że przestał na nią patrzeć. Hrabia Norbert natomiast wydał mu się zachwycający. Juljan był tak pod jego urokiem, że nie przyszło mu na myśl zazdrościć mu i nienawidzić go, dlatego że jest bogatszy i lepiej urodzony.
Juljan zauważył, że margrabia ma znudzoną minę.
Przy drugiem daniu, rzekł do syna: Norbercie, proszę cię o względy dla pana Sorel, którego powołałem do mego sztabu, i z którego chcę zrobić człowieka, w czem, mam nadzieję, nie będzie mi się spszeciwiał.
— To mój sekretarz, dodał do sąsiada, i pisze sprzeciwiać przez sz.
Wszyscy spojrzeli aa Juljana, który skłonił zbyt nisko głowę w kierunku Norberta; naogół jednak sprawił korzystne wrażenie.
Widocznie margrabia musiał wspomnieć o okolicznościach tyczących wychowania Juljana, ktoś z gości bowiem zagadnął go o Horacego. Rozmową o Horacym pozyskałem sobie względy biskupa w Besançon, pomyślał Juljan: widocznie oni znają tylko tego autora. Od tej chwili zapanował zupełnie nad sobą. Przyszło mu to tem łatwiej, ile że właśnie osądził, iż panna de la Mole nigdy nie będzie w jego oczach kobietą. Od czasu seminarjum, nabierał o ludziach coraz gorszego mniemania i niełatwo dawał się onieśmielić. Byłby się czuł jeszcze pewniejszy, gdyby jadalnia była umeblowana z mniejszym przepychem. Imponowały mu zwłaszcza dwa lustra, na osiem stóp wysokie, w których, mówiąc o Horacym, widział swego interlokutora. Odpowiedź jego, jak na parafjanina, wypadła niezgorzej. Miał ładne oczy, których blask pomnażała jeszcze nieśmiałość, drżąca lub uszczęśliwiona kiedy mu się udało trafnie odpowiedzieć. Wydał się sympatyczny. Egzamin ten wlał nieco ożywienia w ceremonjalny obiad. Margrabia gestem zachęcił interlokutora, aby się ostro brał do Juljana. Czyżby on w istocie coś umiał? myślał pan de la Mole.
Juljan odpowiadał wcale samodzielnie; poglądy jego ujawniały, nie dowcip — rzecz niemożliwa dla kogoś nieznającego gwary paryskiej — ale pewną świeżość myśli, mimo że podanych bez wdzięku i smaku. Tyle było pewne, że jest dobry łacinnik.
Przeciwnik Juljana był to członek Akademji, który, przypadkowo, dobrze posiadał łacinę; poznał w Juljanie tęgiego humanistę i, nie obawiając się już skompromitować chłopca, zaczął go istocie przypierać do muru. Rozgrzany dysputą, Juljan zapomniał wreszcie o przepychu sali i rozwinął, na temat łacińskich poetów, poglądy, których Akademik nigdzie nie spotkał. Jako człowiek lojalny, powinszował tego młodemu sekretarzowi. Szczęściem, wszczęła się dyskusja o tem czy Horacy był biedny czy bogaty; czy był człowiekiem światowym, oddanym rozkoszy, lekkomyślnym, składającym wiersze dla zabawy, jak Chapelle, przyjaciel Moliera i La Fontaine’a; czy też biednym poetą-laureatem, wiszącym przy dworze i składającym ody na dzień urodzin królewskich, jak Southey, przyjaciel lorda Byrona. Zaczęto mówić o społeczeństwie za Augusta i za Jerzego IV; w obu tych epokach arystokracja była wszechpotężna; ale w Rzymie wydarł jej władzę Mecenas, będący jedynie prostym szlachcicem, w Anglji zaś zepchnęła ona Jerzego IV niemal do stanowiska weneckiego doży. Dyskusja ta zbudziła potrosze margrabiego z odrętwienia i nudy, w jakiej pogrążony był z początkiem obiadu.
Juljan nie znał zupełnie tych nowożytnych imion, jak Southey, lord Byron, Jerzy IV; słyszał je poraz pierwszy. Ale zauważono powszechnie, że, ilekroć rozmowa zeszła na sprawy tyczące Rzymu, odbijające się w dziełach Horacego, Marcjala, Tacyta, posiadał on niezaprzeczoną wyższość. Juljan przywłaszczył sobie bez ceremonji niektóre myśli biskupa z Besançon z owej pamiętnej rozmowy; poglądy te spotkały się z ogólnym poklaskiem.
Skoro nagadano się dosyta o poetach, margrabina, która czuła się w obowiązku zachwycać wszystkiem co bawiło męża, raczyła spojrzeć na Juljana. Pod nieokrzesaniem tego księżyka, kryje się może niepospolity umysł, rzekł do margrabiny siedzący obok Akademik. Juljan dosłyszał urywek tej rozmowy. Takie gotowe formułki dosyć były w guście pani de la Mole; przyjęła tę opinję o Juljanie i rada była z siebie że zaprosiła Akademika na obiad. Rozerwał margrabiego, myślała.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.