Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI. PRZYJEMNOŚCI WIEJSKIE.

O rus, quando ego te aspiciam!
Horacy.

— Pan czeka zapewne na dyliżans do Paryża? spytał właściciel gospody, gdzie Juljan zatrzymał się na śniadanie.
— Dzisiejszy, jutrzejszy, wszystko mi jedno, rzekł Juljan.
W chwili gdy tak udawał obojętność, dyliżans przybył właśnie. Były dwa miejsca wolne.
— Jakto, to ty, poczciwy Falcoz, rzekł podróżny przybywający od strony Genewy do kogoś, kto wsiadł równocześnie z Juljanem.
— Myślałem że sobie siedzisz gdzieś pod Ljonem, rzekł Falcoz, w rozkosznej dolinie Rodanu!
— Ładnie siedzę! Uciekam.
— Co! ty, uciekasz? ty, Saint-Giraud? ty, z tą rozsądną miną, popełniłeś jaką zbrodnię? rzekł Falcoz śmiejąc się.
— Na honor, na jednoby wyszło. Uciekam od straszliwego życia prowincji. Lubię chłód lasów i spokój wiejski, wiesz o tem; nieraz obwiniałeś mnie o romantyzm. Nie chciałem nigdy słyszeć o polityce, i polityka mnie wypędza.
— Do jakiegoż ty stronnictwa należysz?
— Do żadnego, i to mnie gubi. Oto całe moje życie polityczne: lubię muzykę, malarstwo, dobra książka jest dla mnie istnem świętem, przekroczyłem właśnie czterdziestkę! Cóż mi zostaje? Piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat najwyżej. Więc cóż! twierdzę, że, za trzydzieści lat, ministrowie będą nieco sprytniejsi, ale tak samo uczciwi jak dziś. Historja Anglji jest dla mnie zwierciadłem naszej przyszłości. Zawsze znajdzie się król, który zechce rozszerzyć swoje przywileje; zawsze ambicje poselskie, sława i dochody jakiegoś Mirabeau będą mąciły sen zamożnych prowincjałów; nazywają to miłością wolności i ludu. Zawsze chętka zostania parem lub szambelanem skusi reaków. Każdy, na okręcie Państwa, zechce być sternikiem, bo to jest popłatne. Czyż nigdy nie znajdzie się skromne miejsce dla biednego pasażera?
— Przejdźmy do faktów, które muszą być bardzo zabawne przy twojej spokojnej naturze. Czy to ostatnie wybory wypędziły cię z prowincji?
Przekleństwo dawniej sięga. Miałem, przed czterema laty, czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków; dziś mam o cztery lata więcej i prawdopodobnie o pięćdziesiąt tysięcy franków mniej, stracę je bowiem na sprzedaży dworku w Monfleury, cudnie położonego w pobliżu Rodanu. W Paryżu znużyła mnie ustawna komedja, do której zniewala wasza tak zwana cywilizacja XIX wieku. Byłem spragniony swobody i prostoty. Kupuję tedy majątek w górach niedaleko Rodanu, nic piękniejszego pod słońcem! Wikary oraz okoliczna szlachta nadskakują mi przez pół roku; karmię ich obiadami. „Opuściłem Paryż, powiadam im, aby w życiu nie słyszeć ani nie mówić o polityce; jak panowie widzicie, nie abonuję żadnego dziennika, im mniej listonosz doręcza mi listów, tem bardziej rad jestem“.
To stanowisko nie zupełnie odpowiadało intencjom księdza wikarego; niebawem, stałem się pastwą tysiąca natarczywych żądań, utrapień. Chciałem dać dwieście lub trzysta franków rocznie na ubogich; żądają, abym dał coś na pobożne stowarzyszenia: a św. Józefa, a Niepokalanej Dziewicy, etc. Odmawiam: spada na mnie tysiąc szykan. Popełniam to głupstwo, że się irytuję. Nie mogę wyjść rano z domu ucieszyć się pięknością gór, aby mnie jakaś przykrość nie wyrwała z marzeń, przypominając mi dotkliwie ludzi i ich niegodziwość. Podczas procesji w dni krzyżowe, naprzykład (lubię te śpiewy, to musi być prawdopodobnie melodja grecka), nie błogosławią moich pól, bo, powiada wikary, należą do bezbożnika. Krowa starej wieśniaczki, bigotki, umiera; oczywiście, to z powodu stawu należącego do mnie, niedowiarka, paryskiego filozofa! W tydzień później, patrzę jak moje ryby wypływają brzuchem do góry, otrute wapnem. Prześladują mnie na wszelki sposób. Sędzia pokoju, zacny człowiek, ale drżący o swą posadę, zawsze rozstrzyga na moją niekorzyść. Spokój wiejski stał się dla mnie piekłem. Z chwilą gdy ujrzano że mnie opuścił wikary, głowa wiejskiej kongregacji, nie popiera mnie zaś pensjonowany kapitan, wódz liberałów, wszyscy wsiedli na mnie, nawet murarz któregom żywił od roku, nawet stelmach który chciał mnie orżnąć przy naprawie pługów. Aby zyskać oparcie i wygrać bodaj raz jaki proces, robię się liberałem; ale, jak powiadasz, nadchodzą te szelmoskie wybory, żądają mego głosu...
— Za kimś kogo nie znasz?
— Gdzieżtam, za kimś kogo znam za dobrze. Odmawiam, straszna nieostrożność! z tą chwilą, mam i liberałów na karku; położenie staje się nie do zniesienia. Sądzę iż, gdyby wikaremu wpadło do głowy obwinić mnie o zamordowanie służącej, znalazłoby się w obu stronnictwach dwudziestu świadków, gotowych przysiąc że widzieli jak spełniałem zbrodnię.
— Chcesz żyć na wsi, nie podzielając namiętności sąsiadów, nie słuchając nawet ich bajań. Szaleństwo!
— Dobrze więc, naprawiłem je. Montfleury jest na sprzedaż; stracę, jeśli trzeba, pięćdziesiąt tysięcy, ale rad jestem żem się wyrwał z tego piekła obłudy i szykan. Poszukam samotności i sielskiego spokoju w jedynem miejscu gdzie one istnieją we Francji, gdzieś na czwartem pięterku, wychodzącem na pola Elizejskie w Paryżu. I jeszcze zastanawiam się, czy nie rozpocznę karjery politycznej w mej dzielnicy, składając jaki grosik na rzecz parafji.
— Wszystko to nie byłoby możliwe za Bonapartego! rzekł Falcoz z oczami błyszczącemi od gniewu i żalu.
— Wybornie, ale czemuż nie umiał się utrzymać na stanowisku, ten twój Bonaparte? wszystko, co ja dziś cierpię, to jego wina.
Juljan podwoił baczność. Zrozumiał od pierwszego słowa, że bonapartysta Falcoz jest przyjacielem z lat dziecinnych pana de Rênal, filozof zaś Saint-Giraud musiał być bratem owego urzędnika w prefekturze X., który umiał tak tanio zdobyć na licytacji dzierżawę budynków gminnych.
— Tak, wszystko to sprawił twój Bonaparte, ciągnął Saint-Giraud. Uczciwy człowiek, ot, do rany przyłożyć, liczący czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków, nie może spokojnie skłonić głowy na prowincji; jego księża i jego szlachta wypędzają go stamtąd.
— Nie mów o nim nic złego, wykrzyknął Falcoz; nigdy Francja nie stała tak wysoko w szacunku ludów, co przez trzynaście lat jego panowania. Wówczas, wszystko co się działo było wielkie.
— Twój cesarz, niech go djabli porwą, odparł Saint-Giraud, był wielki jedynie na polu bitwy i wówczas gdy odbudował finanse w 1802. Co znaczy całe jego późniejsze postępowanie? Ci szambelani, ta pompa, recepcje w Tuillerjach, to było nowe wydanie wszystkich monarchicznych głupstw. Wydanie coprawda poprawione, mogło trwać jeszcze wiek lub dwa. Szlachta i księża chcieli wrócić do dawnego, ale nie mają dość żelaznej ręki aby je narzucić publiczności.
— Et, bajania drukarza-emeryta!
— Więc kto mnie wypędza z majątku? ciągnął ex-drukarz z gniewem. Księża, których Napoleon wskrzesił przez swój konkordat, zamiast ich traktować tak jak państwo traktuje lekarzy, adwokatów, astronomów, widzieć w nich tylko obywateli, nie troszcząc się o rzemiosło którem zarabiają na życie. Czy istnieliby dzisiaj butni szlachcice, gdyby Napoleon nie porobił baronów i hrabiów? Nie, wyszli już z mody. Obok księży, właśnie te szlachetki wiejskie zalały mi sadła za skórę i zmusiły mnie do zostania liberałem!
Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność; przedmiot ten będzie zaprzątał Francję jeszcze pół wieku. Gdy Saint-Giraud powtarzał wciąż, że niepodobna żyć na prowincji, Juljan przytoczył nieśmiało pana de Rênal.
— Do kroćset, młody człowieku, paradny jesteś! wykrzyknął Falcoz; ten człowiek stał się młotem, aby nie być kowadłem, i w dodatku straszliwym młotem. Ale zdystansował go jeszcze Valenod. Znasz tego buhaja? to numer pierwszy. Co powie twój Rênal, kiedy, pewnego pięknego poranka, usuną go, a zamianują Valenoda w tego miejsce?
— Zostanie sam na sam ze swemi zbrodniami, rzekł Saint-Giraud. Znasz tedy Verrières, młodzieńcze? No, więc! Bonaparte, niech go niebo pognębi, jego i jego monarchiczną tandetę, uczynił możliwem panowanie Rênalów i Chélanów, z którego wynikło panowanie Valenodów i Maslonów.
Ta gorzka polityczna rozmowa uderzyła Juljana i rozwiała jego rozkoszne dumania.
Pierwsze wrażenie Paryża, widzianego z oddali, nie było zbyt silne. Zamki na lodzie przyszłego losu musiały walczyć z żywem jeszcze wspomnieniem doby w Verrières. Przysięgał sobie nigdy nie opuścić dzieci swej ukochanej i wszystkiego poniechać dla ich obrony, gdyby zachłanność księży miała sprowadzić republikę i prześladowania szlachty.
Cóżby się z nim stało owej nocy, gdyby, w chwili gdy przystawiał drabinę do okna, zastał w pokoju kogoś obcego lub też pana de Rênal? Ale, wzamian, jak rozkoszne były te pierwsze dwie godziny, kiedy ona szczerze chciała go wyprawić, on zaś bronił swej sprawy siedząc obok niej w ciemności! Dusze takie jak Juljana zachowują podobne wspomnienie całe życie. Reszta wspomnień spływała się już z pierwszym okresem ich miłości przed czternastu miesiącami.
Juljan zbudził się z głębokiej zadumy: dyliżans zatrzymał się. Stanęli na dziedzińcu pocztowym, przy ulicy J. J. Rousseau.
— Proszę mnie zawieźć do Malmaison, rzekł do przejeżdżającego fiakra.
— O tej godzinie, proszę pana, poco?
— Co wam do tego! jedźcie.
Wszelka prawdziwa namiętność myśli tylko o sobie. Dlategoto, jak sądzę, namiętności śmieszne są w Paryżu, gdzie każdy sąsiad ma pretensje aby się nim zajmowano. Nie będę opowiadał wzruszeń Juljana w Malmaison. Płakał. Jakto! mimo szpetnych białych murów, wzniesionych świeżo i tnących park na kawałki?
— Tak; dla Juljana, jak i dla potomności, nie zaszło nic pomiędzy Arcole, św. Heleną a Malmaison.
Wieczorem, Juljan długo się wahał zanim się udał do teatru; miał dziwne pojęcia o tem miejscu zepsucia. Nieufność nie pozwoliła mu podziwiać żyjącego Paryża; przemawiały doń jedynie pomniki zostawione przez jego bohatera.
— Oto więc jestem w centrum intryg i obłudy. Tu władają protektorzy księdza de Frilair.
Wieczorem, trzeciego dnia, ciekawość pokonała zamiar obejrzenia wszystkiego przed zgłoszeniem się do księdza Pirard. Ksiądz objaśnił mu chłodno zajęcia, jakie go czekają u pana de la Mole.
— Jeżeli, po kilku miesiącach, nie okażesz się użyteczny, wrócisz do seminarjum, ale już na innej stopie. Będziesz mieszkał u margrabiego, jednego z największych magnatów Francji. Będziesz się ubierał czarno, ale jak człowiek w żałobie, nie jak duchowny. Żądam, abyś trzy razy na tydzień uczęszczał na kursy teologji w seminarjum gdzie cię polecę. Codzień w południe stawisz się w bibljotece margrabiego, który zamierza posługiwać się tobą w korespondencji tyczącej procesu oraz w innych sprawach. Margrabia zaznaczy, w paru słowach, na marginesie listu, w jakim duchu ma być odpowiedź. Zaręczyłem, iż, za jaki kwartał, nauczysz się sporządzać te odpowiedzi, tak że, na tuzin przedłożonych, margrabia będzie mógł podpisać osiem lub dziewięć. Wieczorem, o ósmej, uporządkujesz biuro, o dziesiątej będziesz wolny.
Może się zdarzyć, ciągnął ksiądz Pirard, że jakaś starsza dama lub jakiś jegomość o słodkiej mince ukaże ci ogromne korzyści lub poprostu ofiaruje pieniądze za pokazanie listów, które odbiera margrabia...
— Och! wykrzyknął Juljan, rumieniąc się.
— Osobliwa rzecz, rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem, iż, będąc biedakiem i po roku seminarjum, znajdujesz jeszcze w sobie tak cnotliwe oburzenie. Musiałeś być tedy bardzo ślepy.
Byłażby to siła krwi, ciągnął ksiądz półgłosem, jakby sam do siebie. Co jest osobliwe, dodał spoglądając na Juljana, to że margrabia cię zna... Nie wiem skąd. Daje ci, na początek, sto ludwików rocznie. Człowiek ten powoduje się tylko kaprysem, to jego wada, będzie z tobą wojował o drobiazgi. Jeśli będzie rad z ciebie, pensja twoja może wzrosnąć z czasem do ośmiu tysięcy franków.
Ale rozumiesz dobrze, podjął ksiądz zgryźliwie, że nie będzie ci płacił dla twoich pięknych oczu. Chodzi o to, abyś mu się nadał. Na twojem miejscu, odzywałbym się bardzo mało, zwłaszcza zaś nie mówiłbym nigdy o tem czego nie wiem.
A, dodał jeszcze ksiądz, zasięgnąłem dla ciebie informacji; zapomniałem o rodzinie pana de la Mole. Ma dwoje dzieci, córkę i dziewiętnastoletniego syna, panicza, eleganta, przytem trochę trzpiota, który nigdy nie wie zrana co będzie robił wieczór. Chłopak z głową, i dzielny, odbył kampanję hiszpańską. Margrabia spodziewa się, nie wiem czemu, że ty się zaprzyjaźnisz z młodym Norbertem. Powiedziałem żeś tęgi łacinnik; może liczy, że nauczysz tego chłopca paru komunałów z Wergilego lub Cycerona.
Na twojem miejscu, nigdy nie pozwoliłbym dworować z siebie temu lalusiowi; długoby poczekał, nimbym się dał ująć jego tonem bardzo grzecznym, ale nie wolnym od cienia ironji.
Nie taję ci, że młody hrabia będzie cię zrazu lekceważył dla twego urodzenia, jego przodek był dworzaninem i dostąpił tego zaszczytu, że mu ucięto głowę na placu Grève, 26 kwietnia 1574, za polityczne intrygi.
Ty jesteś synem cieśli z Verrières; co więcej, domownikiem ojca. Zważ dobrze te odcienie i wystudjuj historję tej rodziny w Morerim; wszyscy pochlebcy, którzy tu bywają na obiedzie, robią do niej, od czasu do czasu, delikatne (w swojem mniemaniu!) aluzje.
Uważaj dobrze na sposób, w jaki będziesz odpowiadał na żarciki hrabiego Norberta de la Mole, dowódcy szwadronu huzarów i przyszłego para Francji, i nie przychodź do mnie potem z utyskiwaniami.
— Zdaje mi się, rzekł Juljan rumieniąc się mocno, że nie powinienbym wogóle mówić z człowiekiem, który mną gardzi.
— Nie znasz tego rodzaju wzgardy, objawi się ona jedynie przesadną uprzejmością. Gdybyś był głupcem, mógłbyś się na to złapać; jeśli chcesz do czegoś dojść, powinieneś się na to złapać.
— A gdyby mi to wszystko nie odpowiadało, rzekł Juljan, czy będę uchodził za niewdzięcznika, jeśli wrócę do mej celki pod numer 108?
— Oczywiście, odparł ksiądz, dworacy margrabiego będą cię spotwarzać, ale wówczas wystąpię ja. Adsum qui feci. Powiem, że odemnie wyszło to postanowienie.
Cierpki i niemal wrogi ton księdza Pirard przygnębił Juljana; ton ten zepsuł całkowicie jego ostatnią odpowiedź.
Faktem jest, że ksiądz wyrzucał sobie w sumieniu przywiązanie do Juljana, jak również odczuwał jakgdyby świętą grozę, że się miesza do czyjegoś życia.
— Ujrzysz jeszcze, dodał tak samo niechętnie i jakby spełniając uciążliwy obowiązek, ujrzysz panią de la Mole. Jestto duża blondyna, dewotka, wyniosła, grzeczna i nieznacząca. Jest córką starego księcia de Chaulnes, znanego ze swych kastowych uprzedzeń. Dama ta jest jakby streszczeniem kobiet owego świata. Nie kryje się z tem, że rodowód sięgający wojen krzyżowych jest jedyną godną szacunku zaletą. Pieniądz idzie znacznie później; dziwisz się? nie jesteśmy na prowincji, moje dziecko.
Spotkasz w jej salonie kilku wielkich panów, wyrażających się niezwykle lekko o panującej rodzinie. Co do pani de la Mole, ta zniża z szacunkiem głos, ilekroć wymienia jakiego księcia a zwłaszcza księżnę krwi. Nie radziłbym ci powiedzieć przy niej, że Filip II albo Henryk VIII byli potworami. Byli KRÓLAMI, co im daje niewzruszone prawa do szacunku istot nieurodzonych, jak ty i ja. Jednakże, dodał ksiądz Pirard, jesteśmy księżmi (bo i ciebie będzie uważać za księdza); z tego tytułu, uważa nas za lokajów niezbędnych dla jej zbawienia.
— Mam uczucie, proszę ojca, rzekł Juljan, że niedługo zabawię w Paryżu.
— Jak zechcesz; ale zważ, że dla ludzi takich jak my, niema innej drogi niż przez wielkich panów. Masz w swoim charakterze, przynajmniej dla mnie, coś nieokreślonego, co sprawia, iż, jeśli się nie wywindujesz, będą cię prześladować; niema dla ciebie pośredniej drogi. Nie łudź się. Ludzie widzą, że ich towarzystwo nie sprawia ci przyjemności; w kraju tak towarzyskim jak nasz, będziesz zgubiony, o ile nie zdołasz narzucić szacunku.
Coby się z tobą stało w Besançon, gdyby nie kaprys margrabiego? Kiedyś zrozumiesz, co on dla ciebie uczynił i, jeśli nie jesteś potworem, będziesz miał dla niego i dla jego rodziny wiekuistą wdzięczność. Iluż biednych księży, wykształceńszych od ciebie, lata całe żyło w Paryżu, mając jedynie piętnaście su za mszę i dziesięć su z Sorbony!... Przypomnij sobie, co ci opowiadałem zeszłej zimy o pierwszych latach tego ladaco, kardynała Dubois. Jesteś może natyle zarozumiały, aby myśleć że masz więcej zdolności od niego?
Ja naprzykład, spokojny i mierny człowiek, spodziewałem się, że dokończę życia w mem seminarjum i popełniłem to dzieciństwo aby się do niego przywiązać. I ot! miano mnie usunąć, kiedy wniosłem dymisję. Czy wiesz, ile wynosił mój majątek: miałem, ni mniej ni więcej, pięćset dwadzieścia franków; ani jednego przyjaciela, ledwie paru znajomych. Pan de la Mole, którego w życiu nie widziałem, wyratował mnie; wystarczyło mu rzec słowo, i dano mi probostwo, którego parafjanie są ludzie zamożni, wolni od małostkowych przywar; dochodów zaś wstydzę się poprostu, w takim są niestosunku do mej pracy. Rozgadałem się tak obszernie jedynie poto, aby cię nauczyć chodzić po ziemi.
Jeszcze jedno: mam to nieszczęście, że jestem popędliwy; bardzo być może, iż przestaniemy z sobą mówić.
Jeśli wyniosłość hrabiny, lub niewczesne żarciki syna uczynią ci pobyt stanowczo nie do zniesienia, radzę ci dokończyć studja w jakiem seminarjum opodal Paryża, raczej na północy niż na południu. Północ jest cywilizowańsza; i — dodał zniżając głos — muszę wyznać że bliskość paryskich dzienników trzyma w karbach prowincjonalnych tyranów.
Jeśli pozostaniemy nadal w dobrych stosunkach, a dom margrabiego nie będzie ci odpowiadał, ofiaruję ci miejsce mego wikarego i podzielę z tobą do połowy dochód z probostwa. Winien ci to jestem, i więcej jeszcze, dodał przerywając dziękczynienia Juljana, za niezwykłą rzecz z jaką ofiarowałeś mi się w Besançon. Gdybym, zamiast pięciuset dwudziestu franków, nie miał nic, byłbyś mnie ocalił.
Głos księdza stracił zwykłą surowość. Ku wielkiemu swemu wstydowi, Juljan uczuł że ma łzy w oczach; miał nieprzepartą ochotę uściskać zacnego księdza; wreszcie rzekł, siląc się na ton męski:
— Ojciec nienawidził mnie od kolebki; to było jedno z mych największych nieszczęść; ale nie będę się już skarżył na los, skoro w księdzu znalazłem drugiego ojca.
— Dobrze już, dobrze, rzekł ksiądz zakłopotany; poczem, odnajdując szczęśliwie styl rektora seminarjum, dodał: Nie trzeba nigdy mówić los, moje dziecko, mów zawsze Opatrzność.
Fiakier zatrzymał się; woźnica podniósł bronzowy młotek wiszący przy olbrzymiej bramie, był to PAŁAC DE LA MOLE; aby zaś przechodnie nie mogli o tem wątpić, słowa te były wyryte na czarnym marmurze nad drzwiami.
Pompa ta nie podobała się Juljanowi. — A oni się tak boją jakobinów! Widzą Robespierra i gilotynę za każdym płotem, czasem są z tem bezgranicznie śmieszni; a równocześnie znaczą tak swoje domy, iżby, w czas rozruchów, motłoch poznał je i obrabował. Juljan podzielił się swą myślą z księdzem Pirard.
— Och, dziecko, dziecko, wkrótce będziesz moim wikarym. Cóż za straszna myśl przyszła ci do głowy!
— Wydaje mi się bardzo prosta, rzekł Juljan.
Powaga odźwiernego, przedewszystkiem zaś schludność dziedzińca wzbudziły jego podziw. Dzień był słoneczny.
— Cóż za wspaniała architektura! wykrzyknął.
Był to jeden z owych banalnych pałaców, które wyrosły przy bulwarze Saint-Germain w epoce śmierci Woltera. Nigdy moda i piękność nie były równie odległe od siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.