Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
STENDHAL
CZERWONE
I
CZARNE
Tom pierwszy

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA SMOLNA 11





OD TŁUMACZA

Na przełomie wieku XVIII i XIX, widzimy dwie postacie, będące zupełnym niemal przeciwieństwem: Chateaubriand i Stendhal. Jeden czerpie w dawnej Francji idee hierarchji, dyscypliny społecznej, powagi królewskiej, ale odświeża je tchem religijnego odrodzenia; drugi sięga w wiek XVIII swą bezreligijnością, materjalizmem filozoficznym, radykalizmem społecznym: ale i on spłaca swój dług romantyzmowi epoki: staje się piewcą energji, namiętności, wcielonej w rapsod napoleoński. I w kolejach sławy tych dwóch ludzi cóż za różnica. Chateaubriand, bożyszcze za życia, dziś jakże opuszczony! Stendhal nieznany, może nawet z imienia, większości współczesnych, doczekał się, w pół wieku po śmierci, kapliczki skupiającej wybrane umysły.
Henryk Beyle (Stendhal) urodził się w Grenobli (w Delfinacie), w r. 1783, z rodziny urzędniczej ocierającej się o szlachectwo; matka jego miała nieco krwi włoskiej. Dzieciństwo chłopca było smutne. W siódmym roku, traci ukochaną matkę; ojciec, odstręczający dla niego fizycznie i moralnie, nie umiał w dziecku obudzić miłości. Chłopiec chował się u dziadka, lekarza, epikurejczyka-filozofa w typie XVIII w. Był to w domu jedyny człowiek, o którym Beyle zachował dobre wspomnienie. Malec wzrasta samotnie, z rówieśnikami nie wolno mu się bawić: od otoczenia czuje się zupełnie odmienny; żyje sam i tylko sobą. To uczucie odosobnienia, różności od innych, będzie mu towarzyszyło całe życie. Było to w epoce Terroru, niezbyt srogiego zresztą w Grenobli; rodzina Beyle żywiła tajemne sympatje monarchiczne, dzieciak był całą duszą rewolucjonistą. Sam pisze[1], iż chwila, w której przyszła wiadomość o straceniu króla, dała mu „jedną z najżywszych radości w życiu“. Rodzina pokładała nadzieje w armji emigrantów, on patrzał z zazdrością na piękne pułki dragonów ciągnące do Włoch.
Wyrwać się z Grenobli — której pamięć będzie mu zawsze nienawistna — to jedyne marzenie Henryka. Sława, a przez tę sławę miłość, oto jego ideał od wczesnej młodości. W tym celu studjuje żarliwie matematykę, w której karjera Bonapartego ukazała młodzieży francuskiej drogę do wielkości i sławy. Jakoż, uzyskuje to, iż, w 1799, rodzina wysyła go do Paryża dla dalszych studjów.
Przybywa, opatrzony listem polecającym do krewnych Daru. Pan Daru był to surowy i suchy starzec, którego młody Beyle obchodził zdaleka i z uszanowaniem. Starszy jego syn, Piotr Daru, był generalnym sekretarzem w ministerjum wojny; później, jako hrabia Daru, miał się stać jednym z najczynniejszych pomocników Napoleona. Pierwsze wrażenie Paryża było nieszczególne: rozczarowany iż owe piękne chimery które sobie roił nie wyciągają doń ramion, chłopiec błąka się smutny i bezczynny. (Dodajmy tu, iż Beyle był krępy, brzydki, jakkolwiek brzydotę jego okupywała żywość i oryginalność fizjognomji; był przytem, w stosunku do kobiet, bardzo nieśmiały, mimo donżuańskich teoryj które tworzył sobie całe życie). Wreszcie, rozchorowuje się. Rodzina Daru bierze go do siebie, a Piotr umieszcza go w swoim biurze.
Naraz, w r. 1800, radosny zwrot: bracia Daru, powołani do Włoch do armji Bonapartego, polecają krewniakowi aby pospieszył za nimi. Siedmnastoletni chłopak, uszczęśliwiony, dosiada konia jak umie, i przebywa przełęcz św. Bernarda w dwa dni po Bonapartem. Na domiar wrażenia, po drodze pierwszy raz znalazł się w ogniu. Wieczorem, układając się do snu, szeptał sam do siebie słowa, które tak często miały mu wracać na usta: To tylko tyle?
Wejście do Medjolanu i pobyt w tem mieście wywarły na młodym Henryku wrażenie, pod którem miał zostać całe życie i które znalazło wyraz nawet na jego grobowym kamieniu. Miasto, żyjące pod jarzmem Austrji w martwocie i nudzie, z radością powitało w r. 1796 młodą armję francuską, której dwudziestosześcioletni generał był najstarszym żołnierzem! Beyle, nieśmiały i skrępowany w Paryżu, tu, w tem życiu włoskiem, gwarnem, naturalnem, namiętnem, czuje się w swoim żywiole. Kosztuje nieco bitwy pod Marengo, rychło zostaje podporucznikiem, pierwszy pojedynek, pierwsza miłość (nieśmiała zresztą i platoniczna), słowem — pełnia życia.
Ale niedługo. Rychło znudzony obyczajami garnizonu, towarzystwem nieokrzesanych chwatów, Beyle zbyt często jak na młodego rycerzyka szuka pociechy w książkach. Wreszcie, korzystając z jakiejś niegroźnej choroby, bierze urlop, śpieszy do Paryża, i zostaje tam. Od r. 1801 do 1806, pochłania go literatura: marzy o sławie, o „pisaniu komedyj jak Molier“, czyta, pracuje nad sobą, płodzi w pocie czoła liche wiersze. Wśród tego, prawie aż do końca życia, stale serce jego wypełnia miłość; przedmiot jej tylko zmienia się często. W tej epoce, miłość do młodej aktorki, Melanji Guilbert, rzuciła go aż do Marsylji, gdzie spędził rok jako subjekt czy buchalter w sklepie kolonjalnym!
Wróciwszy po tej eskapadzie do Paryża, Beyle, wciąż dzięki poparciu rodziny Daru, wstępuje do intendentury (było to w przededniu kampanji pruskiej) i odtąd pozostaje w służbie aż do odwrotu z Rosji. W karjerze tej doszedł do wcale znacznych godności (był audytorem w Radzie Stanu etc.), a przytem nawłóczył się sporo po świecie. Jako intendent wojskowy, okazał w trudnych okolicznościach wiele energji, odznaczył się w tak ważnem zadaniu zaopatrywania armji w odwrocie z pod Moskwy, w czasie którego zjawiał się u swego szefa, hr. Daru, starannie ubrany i ogolony[2]. Ale w pełni tej heroicznej epoki, Beyle znów czuje się sam i obcy; duch jego buja gdzieś daleko. W Smoleńsku marzy o Medjolanie; w Moskwie rzuca się na znaleziony angielski egzemplarz Pawła i Wirginji... Znów daje mu się we znaki towarzystwo bohaterów, powabniejszych pono dla artysty w historji, w poezji, niż w życiu. „Wszystko tu jest grube, brudne, cuchnące fizycznie i moralnie, pisze do siostry ze Smoleńska. Jedyna moja przyjemność, to słuchać trochy muzyki na rozstrojonem pianinie“... Ożywia go nieco pożar Moskwy. Ale, pisze, „aby się tem rozkoszować, trzebaby być samemu, albo w towarzystwie ludzi cywilizowanych. Dla mnie, kampanję rosyjską zepsuło to, że ją odbyłem z ludźmi, którzy potrafiliby pomniejszyć Colosseum i zatokę Neapolitańską“...
Odwrót z pod Moskwy podkopał mocno zdrowie Beyle’a; w 1813 bierze urlop i spieszy do Włoch. Już w czasie urlopu w 1811, Beyle odnalazł swój medjolański ideał z przed lat jedenastu (Angela Pietragrua) i nawiązał wątek przerwanej miłości, tym razem śmielej i skuteczniej. Znalazłszy łaskawe przyjęcie, nasycony na długo heroizmem, nie chce słyszeć o niczem co nie jest szczęściem i miłością. W miesiącu bitwy pod Lipskiem, dziennik, który prowadził Stendhal, notuje jedynie drobne fakty, tyczące stosunku z Angelą!
I powrót cesarza z Elby nie zdołał wyrwać Beyle’a z jego wywczasów. Uważał snadź losy Napoleona za spełnione. Ostateczny upadek cesarstwa pogrzebał i wszystkie pomyślności Stendhala; dość wesoło przyjmując tę odmianę fortuny, osiada we Włoszech, w kraju, w którym — jak gdzieś pisze — można bez hańby być biednym. W gruncie rzeczy, w tym człowieku czynu zawsze tkwił kawał dyletanta, smakosza wrażeń, który, tłukąc się z Wielką Armją, obnosił po Europie swą żywą i inteligentną ciekawość. Obecnie, rozkoszuje się włoską muzyką, zwiedza miasta, kościoły, galerje, obraca się w towarzystwie włoskich patrjotów, a przedewszystkiem — kocha się. Po Angeli Pietragrua, która w końcu okazała się „niegodną“, posiadła jego serce Metylda Dembowska (z domu Viscontini), żona wiernego generała napoleońskiego. Miłość ta, bez wzajemności, bez nadziei, odpłacana najgorszą monetą bo monetą „przyjaźni“, stanowiła przez kilka lat szczęście i udrękę Beyle’a; gwałtownie przerwana w r. 1821, stała się później natchnieniem książki O miłości.
W r. 1814, przypada pierwszy debiut w literaturze Stendhala, a raczej Aleksandra Cezara Bombet, jako że pod takim ukrył się pseudonimem. I dobrze zrobił, że się ukrył, książka jego bowiem O Haydnie okazała się zaczerpnięta, częściowo wręcz przełożona, z Haydinów Carpaniego. Zrabowany autor podniósł krzyk, co dało powód do polemiki, dość przykrej dla tajemniczego Bombeta. W 1817, wydaje Beyle dwie książki: jedna, to Rzym, Neapol i Florencja (pierwszy raz podpisana godłem de Stendhal, oficer kawalerji); druga, to Historja malarstwa we Włoszech. Pierwszy utwór, to opis podróży, przeplatający drobiazgowe opisy uwagami i anegdotami, w których autor wciąż snuje paralelę między Włochami a Francją, na niekorzyść swej ojczyzny. Historja malarstwa ujawnia niezwykłą na owe czasy znajomość i odczucie włoskiego Odrodzenia; najbardziej jednak zajmującym rysem jest tu dedykacja, ofiarująca to dzieło J. Ces. Mości Napoleonowi Wielkiemu, a zakończona tak:

„Oby, Najjaśniejszy Panie, niebo dało ci tyle życia abyś mógł oglądać Francję szczęśliwą, dzięki konstytucji, którą przekazał jej ostatni twój parlament. Wówczas, Najjaśniejszy Panie, przebaczy ci ona jedyny akt słabości który ci może wyrzucać: to iż po Waterloo nie chwyciłeś w ręce dyktatury i zwątpiłeś o ratunku ojczyzny.

„Wówczas, potomność, odzyskawszy bezstronność spojrzenia, będzie się wahała jedynie, czy ma pomieścić twoje imię obok czy ponad imieniem Aleksandra, a twoi nędzni wrogowie będą znani światu jedynie dzięki temu, iż mieli szczęście być twymi wrogami.
„Pozostaję, Najjaśniejszy Panie,
z najgłębszem uszanowaniem
Waszej Cesarskiej i Królewskiej Mości
bardzo uniżonym i powolnym sługą
i poddanym, w swojem sercu,

żołnierzem, którego ująłeś za klapę surduta pod Görlitz“.

Dedykacja ta, w 1817, w zaraniu Restauracji, kiedy nazwiska Buonapartego nie wymawiało się niemal bez akompanjamentu zniewag, była niewątpliwie aktem odwagi i charakteru. Zresztą, obie książki przeszły dość niepostrzeżenie.
W r. 1821, Beyle traci ojca; śmierć ta zostawia go dość obojętnym; łączy się z nią zawód majątkowy: ojciec, który uchodził za zamożnego człowieka, okazał się niemal zrujnowany. Równocześnie, spotyka pisarza drugi cios: policja austryjacka, nierada jego stosunkom z patrjotami włoskimi, wyprasza go z Medjolanu. Zostawiając serce i duszę we Włoszech, przy ukochanej Metyldzie, Stendhal wraca do Paryża, którego nie lubił i gdzie nie znał prawie nikogo. W Paryżu zostanie aż do rewolucji lipcowej (1830), przerywając ten pobyt jedynie paru wycieczkami do Anglji.
Stendhal, jak większość rozbitków napoleońskich, zbliża się z liberałami; wchodzi w dom Destutta de Tracy, filozofa i pisarza, którego zdawna uwielbiał; poznaje Lafayette‘a, Benjamina Constant i in. Mięsza się w pierwsze utarczki romantyków i klasyków, i, w broszurze swojej Racine a Szekspir (1823), rzuca głośną definicję: „Literatura klasyczna, to ta, która dawała największą sumę przyjemności naszym pradziadom; literatura romantyczna, to ta, która daje największą sumę przyjemności nam“. Mimo to, Stendhal niewiele miał powinowactwa z budzącym się ruchem romantycznym we Francji; i tu, jak całe życie, pozostaje on odosobniony: a odrębność ta, która nie pozwoliła mu kosztować pełni uznania za życia, uczyniła go tem cenniejszym okazem dla potomnych.
Trudno o dosadniejszy przykład, jak niebezpiecznie jest, w czasie masowych ruchów myśli, chodzić oddzielnemi drogami. Aby zwyciężyć, trzebaby mieć wytrwałość i upór Balzaka, a tych Stendhal, traktujący literaturę niejako na marginesie życia, nie posiadał. W 1822, wydaje książkę swoją O miłości: od 1822 do 1833, czyli przez jedenaście lat, sprzedano siedmnaście egzemplarzy! Stendhal czuje to odosobnienie, i tembardziej zasklepia się w niechęci do epoki. W r. 1824 wydaje Życie Rossiniego, w 1829 Przechadzki po Rzymie, oraz Armance czyli sceny paryskie z 1827.
Rewolucja lipcowa. Stendhal wita ją z sympatją, ale nie biorąc czynnego udziału; noc 29 lipca spędza u kochanki „aby czuwać nad jej bezpieczeństwem“. Zwycięstwo Orleanów jest zarazem odwetem bonapartystów. Odczuwa to Stendhal, gdyż otrzymuje zaraz stanowisko konsula w Trjeście, gdzie się nudzi, marznie, i gdzie, na szczęście, Austrja go sobie nie życzy, pomawiając go o karbonaryzm. Przed wyjazdem z Paryża, zostawia pod prasą rękopis powieści Czerwone i Czarne, która wychodzi z druku podczas jego nieobecności, bez powodzenia, jak zwykle.
Odwołany z Trjestu, obejmuje stanowisko konsula w Civita Vecchia, miejscowości, która, gdyby nie bliskość Rzymu, byłaby dlań prawdziwem wygnaniem. Ale i tak, niewesoły jest ten schyłek życia Stendhala. Samotny, starzejący się, silący się tu i owdzie wskrzesić wzruszenia których czas minął, stara się stworzyć w sobie filozoficzną równowagę, kreśląc wspomnienia młodości. Pozatem, wydaje Pamiętniki turysty, oraz powieść Pustelnię parmeńską (1839), która daje mu poznać smak tryumfu literackiego, w postaci entuzjastycznego artykułu Balzaka w Revue de Paris. Umiera w r. 1832, licząc lat pięćdziesiąt dziewięć, rażony apopleksją; spoczywa na Montmartre. W ostatnich latach, oburzony pokojem za każdą cenę który był dążeniem Ludwika Filipa, oświadczył iż nie chce mienić się Francuzem; gorzki ten nastrój, jak niemniej pamięć szczęśliwych chwil przeżytych w Medjolanie, wyraziły się w nagrobku, który sobie sam ułożył:

ARIGO BEYLE

MILANESE
visse, scrisse, amo
quant’anima
adorava

Cimarosa, Mozart e Shakespeare[3]

Oto życie Stendhala. A charakter? Niełatwy do określenia. Postać Juljana (Czerwone i Czarne) niejedno objaśni, byle jej, oczywiście, nie utożsamiać z autorem. Zdaje się, że wrażenia dziecinne duży miały wpływ na dalszy rozwój. Natura wrażliwa, czuła, gorąca, zdławiona nieprzyjazną atmosferą, przyuczyła się wkładać maskę, kryć swoje najlepsze strony; toteż, wciąż spotykamy u niego nieśmiałość pod ironją i brutalnością, sentymentalizm pod pozorami don Juana. Przytem nieufność, podejrzliwość, ostrożność, które rozwiną się w manję[4]. Wzrosły w epoce porewolucyjnego zdziczenia moralnego, Stendhal ma w pojęciach swoich zupełną prawie amoralność i niespołeczność; podobny, w sferze myśli, do tych kondotjerów napoleońskich których maluje Balzac, zachowa jako jedyną busolę punkt honoru, i ten kult energji, który tamci mieli instynktownie, a który on ma świadomie. Ów kult energji znajdzie wyraz w uwielbieniu dla Napoleona oraz w rozkoszowaniu się historją Włoch z epoki Odrodzenia. Tę stronę natury Stendhala łagodzi — nie sprzeciwiając się jej zresztą — szczera wrażliwość artystyczna, dająca mu, w muzyce zwłaszcza, łatwej muzyce włoskiej, kosztować słodyczy niemal zmysłowych; natomiast w ciągłej wojnie z żywiołowością charakteru jest rozwinięty zmysł analizy, zdolność i nawyk kontrolowania, uświadamiania sobie uczuć. Stąd, naturę Stendhala wypełnia raczej apostolstwo namiętności, jako stanu dającego pełnię życia, niżeli sama namiętność, którą poraża jasnowidzenie inteligencji. Gra tych sprzeczności daje Stendhalowi ciekawą i złożoną fizjognomję.
Jako umysłowość, Stendhal tkwi korzeniami głęboko w XVIII wieku: racjonalizm Woltera i Encyklopedystów, ateizm lubujący się w konceptach à la Chamfort na temat Boga, nienawiść do prawdziwych i mitycznych jezuitów dochodząca manji, oto cechy Stendhala, w których również dałoby się odnaleźć wpływy działające nań — pozytywnie lub negatywnie — w dzieciństwie. Celem człowieka jest szczęście, t. zn. możliwie największa suma rozkoszy, wrażeń: oto zasada filozofji, którą on sam nazywał beylizmem. Ale, poprzez te racjonalistyczne koncepcje, czuć wiew romantycznego szaleństwa na zimno, które Stendhala broni od oschłości. Cóż, wedle beylizmu, może dać największą sumę wrażeń? Namiętność, choćby przyszło dla niej zaważyć życie; choćby bezcelowa, niedorzeczna. Ta apologja namiętności, tak oddalająca Stendhala od ośmnastowiecznych filozofów, z którymi ma tak bliski punkt wyjścia, świadczy iż, między XVIII wiekiem a nim, był — Napoleon.
Ciekawy jest stosunek Stendhala do Napoleona. Zrazu, po 18 brumaire, jak przystało na młodego republikanina, widzi w nim tyrana, który „skradł ludowi wolność“. Nie przeszkadza mu to zresztą iść za gwiazdą napoleońską; zachowanie się jego jednak w latach próby, w r. 1813, 14, 15, nie świadczyłoby o fanatyzmie... Nie było w nim materjału na jednego z Heinowskich „dwóch grenadjerów“. Ten inteligentny amator wrażeń oglądał epopeję napoleońską zanadto z bliska, od strony kulis[5]. Dopiero później, obraz Napoleona i jego dzieje, oglądane z dalszej perspektywy, opromienione wspomnieniem własnej młodości Stendhala, staną się dlań przedmiotem trwałego uwielbienia.
Stendhal był, jak powiedzieliśmy, zjawiskiem odosobnionem. W epoce przełomu i potężnych prądów duchowych, nie mięszał się z nikim, nie należał do żadnego obozu, był sobą. I nie mogło być inaczej; wszak i jego bieg życia odległy był, jak widzieliśmy, od utartych dróg literackich. Nie jest pisarzem-zawodowcem; patrzy na życie bezpośrednio, nie przez pryzmat kałamarza. Przytem, znaczną część życia spędza poza Francją; jak na francuskiego literata, dla którego często świat zamyka się w Paryżu[6], to zjawisko niezwykłe. Gdy Romantycy opiewają Andaluzyjki i odalisy siedząc u Tortoniego na bulwarach, on żyje bujnem życiem cyganerji wojskowej, albo leniwem życiem Włoch, wypełnionem wrażeniami: wrażeniami oczu, uszu i serca. I przez niego przepływa romantyczny prąd epoki, ale jakiś przetworzony. Stendhal, który we wszystkiem jest przeciwnym biegunem Chauteaubrianda, pod tym względem spotyka się z nim: każdy z nich, na inny sposób, przyczynił się do rozszerzenia horyzontu; obaj są wielkimi globetrotterami, wybiegającymi myślą i uczuciem poza horyzont Francji. I zarazem, przy całej duchowej antypatji Stendhala do Chateaubrianda, możemy wszakże połączyć ich jednem nazwiskiem, aby zrozumieć jak kręte drogi żłobi sobie bieg Romantyzmu. Nazwisko to, to Byron, który tyle czerpie z Chateaubrianda, a dla którego znowuż Stendhal ma tak gorące uwielbienie[7].
Interesujące są pośmiertne dzieje glorji Stendhala. Za życia utwory jego przechodziły dość niepostrzeżenie; nietylko w kołach literackich, w których miał swoją reputację oryginała i żonglera paradoksów, ile wśród publiczności. Drugą część broszury Racine a Szekspir, która jest pamfletem wymierzonym w pana Auger, prezesa Akademji, zaczyna Stendhal od słów: „I ja, i pan Auger jesteśmy zupełnie nieznani...“ Można sobie wyobrazić minę Akademika! Istotnie, około r. 1830, tyle świetnych nazwisk weszło na horyzoncie literatury, iż Stendhal, idący niedbale swoją koleją, poza wielkimi gościńcami, musiał pozostać nieznany.
Kiedy, w 1854, Sainte-Beuve omawia jego zbiorowe dzieła, wydane staraniem wiernego przyjaciela Colomba, notuje budzące się zainteresowanie Stendhalem; mimo to, sam książę krytyki odnosi się doń w sposób nader umiarkowany. Chwila Stendhala dopiero miała nadejść; i co ciekawsze, miała nadejść ściśle według daty, którą on sam przepowiedział: niejednokrotnie w zapiskach swoich powiada, iż będą go czytać w r. 1880. Istotnie w tej epoce, sława Stendhala, zapoczątkowana uwielbieniem Taine’a, urasta do niesłychanych rozmiarów, zwłaszcza wśród „śmietanki“ intelektualnej. Richepin podaje — a potwierdza to i Bourget[8] — iż, w jego pokoleniu, było kółko młodych pisarzy, umiejących dosłownie całe Czerwone i Czarne na pamięć; gdyby nawet było w tem nieco przesady, kult Stendhala pozostaje faktem. Najsprzeczniejsze szkoły literackie powołują się na jego ojcostwo, przeciągają go do swego obozu, często z osobliwem skrzywieniem wizerunku Stendhala: Zola czyni go ojcem naturalizmu, Bourget widzi w nim pierwowzór wytwornego dyletanta, kosmopolity duchowego, gdy młoda szkoła francuska wywodzi zeń swój kult woli! Powstaje, około lat dziewięćdziesiątych, „klub Stendhalistów“, a pierwszym jego prezesem był rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, wydawca (bardzo dziś krytykowany) i komentator pośmiertnych pism Beyle’a[9]. I dziś ten kult nie wygasł bynajmniej; jako dokument jego wystarczy wymienić rozpoczęte tuż przed wojną[10] wspaniałe i rychło wyczerpane wydanie pism Stendhala oraz stendhalianów: mało który z francuskich pisarzy doczekał się podobnego. A mimo to, oficjalna historja literatury nie jest zgodna co do stanowiska Stendhala: jedni pomijają go prawie zupełnie[11], inni stawiają obok lub nawet powyżej Balzaka.
Przyjrzyjmy się powieści Czerwone i Czarne. A trzeba się w niej nieco rozpatrzyć, gdyż książka ta, z pewnością jedna z niepospolitszych swego wieku, dziwnie jest skomplikowana; łatwiej się poddać jej wrażeniu, niż je uświadomić i zanalizować.

Wystarczyłoby się poddać; ale i to wrażenie jest bardzo niejednolite; czytając ten utwór (zwłaszcza ponownie), to pływa się w rozkoszy, to znów wzrusza się ze zniecierpliwieniem ramionami; bądź co bądź, po odłożeniu książki, przemaga jej urok, pozostawiając w duszy ton niezatarty i odrębny. Zdaje mi się, iż trzebaby wyróżnić w tem dziele dwa elementy, niezawsze dobrze zespolone, stąd te dysharmonje. Jeden element, to powieść społeczna — Kronika XIX wieku, jak ją nazwał sam autor w podtytule. A sam tytuł? uważano go niekiedy za niezrozumiały; jest chyba zupełnie jasny: Czerwone i Czarne, to mundur i sutanna; to dwie Francje, Francja Napoleońska i Francja Burbonów, która nastąpiła nagle po tamtej, brutalnie dławiąc rozkołysany w młodych duszach hymn sławy i czynu. Odczytajmy drugi rozdział Spowiedzi dziecięcia wieku Musseta:
...Dzieci patrzały na to wszystko, myśląc ciągle iż cień Cezara wyląduje w Cannes i zdmuchnie te upiory; ale cisza trwała ciągle, na niebie zaś widniał jeno odblask białych lilij. Kiedy chłopcy mówili o sławie, powiadano im: „Zostańcie księżmi“; kiedy mówili o ambicji: „Zostańcie księżmi“; o nadziei, miłości, sile, życiu: „Zostańcie księżmi“...

Pomiędzy Rewolucją a upadkiem Napoleona upłynęło lat dwadzieścia pięć. Przez ten czas, lud zdobył ziemię, zdobył świadomość samego siebie, zdobył przedewszystkiem, dzięki swemu Cesarzowi — godność. Niejeden syn ludu został marszałkiem Francji, nie było wsi, gdzieby, na piersiach robotnika, chłopa, nie czerwieniła się wstążeczka Legji. W epopei napoleońskiej, lud francuski, w czarodziejskim skrócie, przebył wieki bohaterskiej historji Francji; w siedmiomilowych butach dognał swoich starszych braci. Odebrawszy już poprzednio szlachcie wszystkie przywileje, wydarł jej ten ostatni, bez którego zrównanie nie byłoby nigdy istotnem: przywilej bohaterstwa, przywilej umierania za ojczyznę, za chimerę sławy — szlachetniejszej jeszcze, ofiarniejszej, bo bezimiennej! — umierania pięknie, z chwałą; wydarł jej poezję heroizmu i przewyższył o tyle, o ile Napoleon przewyższył wszystkich dawnych wodzów. Z tą chwilą, supremacja urodzenia pogrzebana była bez powrotu; z tą chwilą dopiero dzieło Rewolucji dokonało się w całej pełni.
I oto nagle, przy pomocy obcych bagnetów, wraca miniony porządek rzeczy; złagodzony, to prawda, ale silący się odzyskać dawne prerogatywy; oto nagle zatrzaśnięto młodzieży francuskiej wrota do sławy, do czynu, które uchyliła Rewolucja, które otworzył na oścież Napoleon. I znowu, jak przed wielką Rewolucją, lud szarpie niecierpliwie swe pęta i szemrze; ale to już inny lud: ani śladu w nim dawnego niewolnika; lud górujący nad tymi, którzy chcą mu się narzucić za panów, wszystkiem: inteligencją, polotem, wolą, odwagą. Między Ludwikiem XVI a Ludwikiem XVIII był — Napoleon. I niedługo da się utrzymać tamy: przyjdzie r. 1830, i lud zerwie się jeszcze raz, i zmiecie — prawie bez krwi rozlewu, tak słaby napotka opór — swoich niepowołanych opiekunów.
Wspomniałem, iż, na schyłku życia, Stendhal podjął zadanie spisania historji swego Cesarza. Nie dokończył tej historji, która objęła ledwie kilka lat i pozostała w postaci bruljonu; ale są w niej ustępy, należące do pięknych kart francuskiego piśmiennictwa. Daleko tu jesteśmy od sceptycznych refleksyj, które spotykaliśmy w listach kreślonych na gorąco z biwaków. Rzeczywistość szlachetnieje, przetwarza się w poezję; małe prawdy codzienności roztopiły się w wielkiej prawdzie dziejów.

Doznaję uczucia jakby religijnego wzruszenia, kreśląc pierwsze zdanie dziejów Napoleona... Spodziewałem się, że ktoś z tych, którzy patrzyli na Cesarza, podejmie opowieść jego życia. Czekałem dwadzieścia lat. Ale wkońcu, widząc że ten wielki człowiek staje się coraz bardziej nieznany, nie chciałem umrzeć, nie wyraziwszy mniemania, jakie mieli o nim niektórzy towarzysze broni...

...We wszystkich sercach władało wówczas głębokie uczucie, którego nie widzę już śladów. Niechaj czytelnik, o ile ma mniej niż pięćdziesiąt lat, zechce sobie wyobrazić, wedle książek, iż w 1794 nie mieliśmy ani cienia religji; nasze wewnętrzne i pełne powagi uczucie skupiało się całe w tej myśli: być użytecznym ojczyźnie.
Wszystko inne, odzież, żywność, stopnie, było w naszych oczach jedynie nędznym i znikomym szczegółem...

On był naszą jedyną religją...

Z tego kultu, z tej religji, wyrósł młody Juljan Sorel, któremu przyjaciel jego, stary felczer armji napoleońskiej, zostawił, za cały legat, Pamiętnik z wyspy św. Heleny i swój krzyż Legji honorowej.
Powieść Stendhala Czerwone i Czarne, pisana tuż przed 1830, cudownie oddaje ton nowej Francji. Zestawmy trzy typy, w których ujawnia się lud w literaturze francuskiej: Kubuś[12], zacny, dobroduszny, pobłażliwy, przywiązany jeszcze do pana, którego przerasta inteligencją i charakterem; Figaro, zniecierpliwiony, gorzki i niebezpieczny już pod swą niefrasobliwą wesołością; wreszcie ten Juljan Sorel, posępny, groźny, wcielenie napiętej ambicji, woli i myśli; co więcej fanatyk honoru, mimo iż pojętego nieraz dość osobliwie.
Honor! to także przywilej, który lud wydarł szlachcie, i który dziecko tego ludu, Juljan Sorel, pielęgnuje z żarliwością neofity. Postawmy obok siebie te dwa wcielenia ludu: Figara, zwiastuna Wielkiej Rewolucji, i Juljana Sorel, zwiastuna dni lipcowych. Cóż za przepaść! Już to samo, że figury wyrażającej bunt ludu, figury w którą włożył tak wiele z siebie, Beaumarchais nie wahał się zrobić lokajem, jest wymowne. Figaro ma wszystko: energję, inteligencję, talent, prawość, serce; ale brak mu jednego: — godności. Ta zostaje jeszcze dziedziną hrabiego Almaviva, i najbardziej rewolucyjnemu pisarzowi nie przyszło na myśl mu jej wydzierać. Figaro jest jeszcze krewniakiem owego vilain z dawnej komedji: schowa do kieszeni policzek, byle osłodzony sakiewką.
Cóż za skok do Juljana! ten cierpi na istny przerost godności osobistej, obolałej, podejrzliwej, zdolnej do wszelkiego szaleństwa, do zbrodni! Co mu ją dało? Owa wstążeczka Legji, przekazana mu w spadku przez starego felczera. Ta ewolucja, ta głęboka przemiana duchowa, znajduje w powieści Stendhala dobitny wyraz.
To jeden motyw książki; a teraz drugi. Wspomnieliśmy w biografji Stendhala, iż wielkim zatrudnieniem jego życia była miłość. Jej oddał najlepsze siły, o niej napisał całe dzieło, ona wciska się we wszystkie jego pisma. I oto drugi element utworu: Powieść miłosna, wcielenie marzeń o miłości, jakie Stendhal snuł całe życie. Zawdzięczamy temu głęboką analizę serca ludzkiego, zawdzięczamy wiele niezapomnianych scen, wreszcie dwa urocze i wspaniałe prawdą typy kobiece; ale także i niejedną rysę w tem dziele. Juljan, owo dziecko ludu, wcielenie jego upokorzeń, krzywd i odwetu, jest równocześnie „dzieckiem rozkoszy“, rodzajem belami, którego ubóstwiają na kolanach wielkie damy, ku któremu wyciągają się wszystkie ramiona kobiece. Ba, nietylko kobiece: w rezultacie, począwszy od wiernego Fouqué aż do margrabiego de la Mole, wszyscy, których Juljan spotyka na drodze życia, licytują się formalnie o niego, spieszą z ofiarą pieniędzy, gotowością stworzenia mu losu, etc. I to przeszkadza nieco: kiedy ten Juljan, który, w rezultacie, poza przykrościami krótkiego pobytu w seminarjum, pędzi życie arcywygodne i przed którym ściele się ono różami, wciąż występuje z pretensjami do społeczeństwa i uważa się za srodze pokrzywdzonego, ponieważ nie ma... renty, mimowoli wzruszamy ramionami.
Ten rozdźwięk wynika może z pewnych niedostatków techniki. Stendhal bystro widzi i silnie ujmuje jej linję społeczną, ale, w przeprowadzeniu, nie umie może zespolić problemów społecznych z problemami miłosnemi książki. Balzac wie, że miłość plebejusza, człowieka pracy (Córka Ewy!), inne przybierze formy niż miłość człowieka dla którego jest ona jedynem zajęciem; Stendhal osadza ją jeszcze w ramie trącącej abstrakcją XVIII w. Pałac de la Mole niedaleko leży od zamku w Niebezpiecznych związkach; Juljan prowadzi tam istne życie jakiegoś Valmonta: w nocy odwiedza damskie sypialnie, w dzień harcuje na koniu, „albo pędzi dni przy małem okienku na poddaszu“, śledząc postać Matyldy w ogrodzie. O tem, iż rzecz toczy się w Paryżu, wiemy jedynie teoretycznie; nie widzimy ani śladu reakcji tego Paryża w Juljanie. Porównajmy, pod tym względem, powieść Stendhala z Ojcem Goriot albo ze Straconemi Złudzeniami.
Fakt tedy, iż Czerwone i czarne jest powieścią przed-balzakowską, z jednej strony pomnaża nasz podziw dla intuicji i talentu Stendhala, z drugiej tłumaczy nam wiele szczegółów utworu. Stendhal ma dość fantastyczne pojęcie o mechanizmie społecznym. I gdzie go miał poznać? Nie w biwakach armji, ani na operze w Medjolanie. Sposób, w jaki Juljan, ten kmiotek okrzesany przez panią de Rênal i świeżo przybyły z seminarjum doprowadza do porządku interesy pana de la Mole, właściciela jednej z największych fortun we Francji, jest rozbrajający! Czuć, że jeszcze nie przyszedł Balzac i nie wprowadził do literatury swojej armji adwokatów, rejentów, giełdziary... Juljan Stendhala jest tu raczej faworytem, dworzaninem dawnych czasów...
Jedna jest jeszcze rzecz, którą różni się Stendhal od Balzaka. Balzac ma, w odniesieniu do społeczeństwa, bezstronność przyrodnika. Wiemy, że wyznawał on, może nawpół przez snobizm, zasady rojalistyczne, ale dzieło jego nic o tem nie wie. Oko artysty, myśliciela jest ponad Francją rojalistyczną, rewolucyjną, napoleońską: widzi całokształt społeczeństwa, jego przekroje, funkcjonowanie jego motorów, trybów, transmisji. Inaczej u Stendhala: książka jego jest pamfletem. Zapatrzony w epokę napoleońską, której czas bezpowrotnie minął i do której sam Stendhal inaczej się odnosił póki trwała, nie chce rozumieć nowego społeczeństwa, będącego amalgamatem dawnych i nowych idej. Podobny owym rozbitkom napoleońskim, których maluje Balzac, dąsa się na Burbonów, widzi wszędzie jezuitów i jezuickie intrygi[13]. Ex-żołnierz, gardzi w gruncie cywilami; w pracy ich, budującej nową Francję, widzi jedynie zabiegi materjalne kramarzy.
Tak jak Stendhal nie rozumie społeczeństwa które go otacza, tak samo niebardzo rozumie ludzi, poza sobą i kobietą którą kocha. Każda z jego postaci, to marjonetka poruszana jednym sznurkiem: Przypomnijmy sobie to wspaniałe studjum entomologiczne, jakim jest pan de la Baudraye w Muzie z Zaścianka Balzaka; widzimy go w jego małostkach, śmiesznościach, charakterystycznych rysach, i równocześnie widzimy w jego osobie tworzącą się nową Francję. A pan de Rênal, a Valenod? dla Stendhala, to tylko płaskie łajdaki. Zabiegi materjalne, wypełniające znaczną część społecznego życia, są mu wstrętne. Jego Juljan reprezentuje lud, ale brzydzi się wszystkiem co stanowi życie tego ludu; bić się, albo mieć rentę, to dla niego jedyne godne zajęcie. W tych rysach ujawnia się zupełna prawie niespołeczność Stendhala, wychowanego w wojnach napoleońskich; jakby brak solidarności z ludźmi i brak życzliwości dla nich. Ten Juljan jest kondotjerem, jak Filip Bridau lub Maksencjusz Gilet w Kawalerskim Gospodarstwie. I, jako taki, jest bardzo znamiennym produktem epoki, osadem napoleonizmu.
Niedostatek w malowaniu ludzi występuje tu na każdym kroku. Przypomnijmy sobie pierwszą rozmowę księdza Pirard z Juljanem o hrabi Norbercie, i patrzmy jak ta figura młodego de la Mole rozłazi się autorowi w palcach. Kogóż nie zniecierpliwi ciągłe wyliczanie, niby w uprzykrzonym refrenie, tej wiecznej trójcy pp. de Croisenois, de Caylus i de Luz?
Dość chyba się nazrzędziłem na książkę, którą serdecznie lubię. I tu staję wobec trudniejszego zadania. Powiedzieć, co w niej jest nielogiczne, nieprawdziwe, to dość łatwo; wytłumaczyć na czem polega jej urok, jej niezatarte wrażenie, o wiele trudniej. Wnosi ona dwie rzeczy raczej rzadkie w literaturze francuskiej: jedna, to jakaś zasadniczo tragiczna koncepcja życia; druga, to — mimo że to dziwnie brzmi kiedy się mówi o tym pozytywiście nawpół ośmnastowiecznym — jakiś mistyczny dech wiejący z tego utworu. Może to wiew namiętności, której istota zawsze się gubi w mrokach tajemnicy? Część książki, począwszy od zamachu na panią de Rênal aż do śmierci Juljana, jest czemś odrobinę niedorzecznem, a zarazem głęboko pięknem, porywającem, wprawiającem w dziwną zadumę... Piękną również jest transpozycja miłostek Bonifacego de la Mole z królową Małgorzatą, na jego prawnuczkę i na tego hardego plebejusza. I, mimo owej rysy którą zaznaczyłem w koncepcji Juljana, krytykujemy go raczej rozumowo; gdy chodzi o wrażenie, przeważnie ulegamy autorowi: dzielimy jego wiarę w niepospolitość tego bladego i ponurego chłopca, którego fizjognomja ma coś z fizjognomji młodego Bonapartego, zanim jeszcze wstąpił na drogę chwały...
I, po całej owej paraleli na korzyść Balzaka którą przeprowadziłem poprzednio, muszę wyznać: równocześnie z korektą tej książki, prowadziłem korektę paru przedruków Balzaka; otóż, bezpośrednio po Stendhalu, Balzak wydaje się — niemal płaski. Wiem, że jest w tem uczuciu wiele niesprawiedliwości! łatwiej jest być poetycznym, kiedy się każe swemu bohaterowi wspinać w nocy po drabinie[14] do okien kochanki, niż kiedy się, jak Balzac, zawinie rękawy aby się paprać w kuchni społecznej i demonstrować nam jej procedery; dlatego notuję to nie jako swój sąd, ale jako swoje, przelotne zresztą, wrażenie.
W jednem jest Stendhal nawskroś oryginalny i nowy, mianowicie w przesunięciu punktu ciężkości powieści na analizę psychologiczną. Ma on w tem poprzednika, na którego się sam powołuje[15], ale doprowadził tę sztukę daleko. Balzac dał powieści nowoczesnej silną więź społeczną i analizę psychologiczną w czynach; Stendhal głównem swem zadaniem uczynił analizę myśli, uczuć. Powieść ta jest przeważnie wewnętrznem monologiem, chwilami niemal snem na jawie; niedostrzegalnym drgnieniom duszy poświęca Stendhal całe rozdziały, gdy najważniejsze fakty zbywa w paru słowach. Stendhal daleko zaszedł w odkonwencjonalizowaniu uczuć; stwarza ich chemję: uczucie nawet pozornie elementarne, jak miłość, staje się u niego skomplikowanym mechanizmem. I tu wskazał mu drogę Marivaux: miłość Juljana i panny de la Mole, to marivaudage na tragiczno.
Jak na urodzonego człowieka miłości przystało, dla Stendhala istnieje naprawdę jedynie on sam i kobieta. Na tle nikłych cieni ludzkich, prymitywnych marjonetek któremi zaludnił swoją powieść, odcinają się dwa pełne typy kobiece, typy których niepodobna zapomnieć skoro się raz czytało tę książkę: pani de Rênal i Matylda, te dwie oddychające prawdą, poetyczne postacie.
Jedną z przyczyn, dla której lekceważono Stendhala w epoce Romantyzmu, a uwielbiano pod koniec XIX wieku, jest jego styl. Styl ten, w istocie, szczególnie odbija od szumnej poetyckiej prozy Chateaubrianda, Wiktora Hugo, Gautiera, Musseta. Te krótkie rzeczowe zdańka silą się ściśle notować fakty, uczucia; unikają — aż do przesady — ornamentu, wielkich słów. Zauważmy: wszystkie najważniejsze zdarzenia, oddanie się pani de Rênal a potem Matyldy, pojedynek Juljana, ciąża Matyldy[16], zabójstwo pani de Rênal, wreszcie sama śmierć Juljana, zaznaczone są krótkiemi zdaniami jakby mimochodem. Stendhal mawiał, iż, pisząc powieść, odczytuje po parę stron kodeksu cywilnego dla nabrania tonu[17]. Bądź co bądź, i on nie uniknął nieraz konwencjonalnej przesady, a przesada ta, przy pozorach oschłości, tem bardziej uderza[18]. I stylem tym styka się Stendhal z wiekiem XVIII; może najbliżej z powiastkami Woltera? Jednakże, od czasu do czasu, gdy zechce, — Stendhal umie, zapamocą paru słów, dać wizję, głębiej zapadającą w duszę od wielu bogatych opisów.
Czerwone i czarne było przekładane na język polski w r. 1889 piórem kobiecem; na innem miejscu miałem sposobność wyrazić sąd o tym przekładzie, i poprzeć go cytatami[19], oraz ogólniejszemi refleksjami na ten temat. Obecnie, nie mogę sobie odmówić przyjemności, aby nie przytoczyć zeń jeszcze jednego kwiatka: „Automatyczny mąż szkodzi jej więcej niż pomaga“ (cet automate[20] de mari...). I jeszcze jedno godne jest uwagi: nagłówek przedmowy zawiera nawias: „podług Brandesa“. Jakżeby się zdumiał biskup Krasicki i inni uczestnicy „obiadów czwartkowych“, gdyby im powiedział, że tak rychło przyjdzie czas, w którym myśl francuska będzie wędrować do nas z nad Sekwany Przez — Kopenhagę!!

Kraków, w kwietniu 1921.


I. MAŁE MIASTECZKO

Put thousands together
Less bad
But the cage less gay.
Hobbes.

Miasteczko Verrières może uchodzić ze jedno z najładniejszych we Franche-Comté. Białe domy, spadziste dachy z czerwonych dachówek rozsiadły się na zboczu porosłem kępami rozłożystych kasztanów. Rzeka Doubs płynie o kilkaset stóp poniżej fortyfikacyj, zbudowanych niegdyś przez Hiszpanów a obecnie zrujnowanych.
Od północy, zasłania Verrières duża góra, łącząca się z pasmem jurajskiem. Okrzesane wierzchołki Verra pokrywają się śniegiem z nastaniem pierwszych październikowych chłodów. Strumień spadający z gór przerzyna Verrières nim utonie w Doubs, i porusza mnogość tartaków; prosty ten przemysł zapewnia niejaki dobrobyt większej części mieszkańców, raczej wieśniaków niż mieszczan. Nie tartaki wszelako wzbogaciły to miasteczko. Fabryka perkalików stworzyła powszechną zamożność, dzięki której, od upadku Napoleona, przebudowano prawie wszystkie domy w Verrières.
Już wchodzącego do miasta ogłusza turkot hałaśliwej i straszliwej na pozór machiny. Dwadzieścia ciężkich młotów, spadając z hukiem od którego drży ulica, podnosi się zapomocą koła, obracanego wodą. Każdy młot wyrabia codzień fantastyczną ilość gwoździ. Młode dziewczęta, ładne i świeże, podsuwają pod ciosy tych olbrzymich młotów kawałki żelaza, które w jednej chwili zmieniają się w gwoździe. Ta praca, tak gruba napozór, zdumiewa podróżnego, który zapuszcza się po raz pierwszy w góry dzielące Francję od Szwajcarji. Kiedy, wjeżdżając do Verrières, spytacie do kogo należy owa piękna fabryka ogłuszająca przechodniów, odpowiedzą wam, przeciągając zlekka: „Tać do pana burmistrza“.
O ile podróżny bodaj parę chwil zatrzyma się na głównej ulicy, która prowadzi od Doubs pod sam szczyt pagórka, można trzymać sto przeciw jednemu, że spotka tam wysokiego mężczyznę z ważną i poważną miną.
Na jego widok, odkrywają się wszystkie głowy. Włosy ma szpakowate, ubrany jest szaro. Jest kawalerem licznych orderów, ma wydatne czoło, orli nos, rysy naogół dosyć regularne: na pierwsze wrażenie, twarz ta jednoczy nawet godność prowincjonalnego mera ze śladami urody jakie może jeszcze zachować fizjognomja między czterdziestym ósmym a pięćdziesiątym rokiem. Ale niebawem przykro uderzy paryżanina wyraz zadowolenia z siebie i tępej zarozumiałości. Czuje się, koniec końców, że talenty tego człowieka sprowadzają się do punktualnego ściągania cudzych należytości a płacenia możliwie najpóźniej własnych.
Taki jest burmistrz Verrières, pan de Rênal. Przeszedłszy poważnym krokiem ulicę, wchodzi do merostwa i ginie oczom podróżnego. Ale, jeśli ów pójdzie cokolwiek dalej, widzi, o sto kroków wyżej, dość okazały dom i, poprzez żelazne sztachety, wspaniale ogrody. Dalej widnokrąg zamknięty pagórkami Burgundji, jakby stworzony dla rozkoszy oka. Widok ten pozwala podróżnemu odetchnąć po atmosferze zapowietrzonej drobnemi pieniężnemi interesami, które zaczynały go już dławić.
Dowiaduje się, że ta siedziba należy do pana de Rênal. Piękny ten dom zbudowany z ciosu, jeszcze niezupełnie skończony, zawdzięcza pan burmistrz zyskom, jakie mu daje fabryka gwoździ. Rodzina jego, powiadają, jest starożytnego hiszpańskiego pochodzenia, osiadła w okolicy o wiele przed podbojem Ludwika XIV.
Od 1815, pan de Rênal rumieni się że jest przemysłowcem: rok 1815 zrobił go merem Verrières. Murowane terasy tego wspaniałego ogrodu, który piętrami opada aż do Doubs, są również nagrodą inteligencji pana de Rênal w przemyśle żelaznym.
Nie spodziewajcie się znaleźć we Francji malowniczych ogrodów, które otaczają przemysłowe miasta Niemiec: Lipsk, Frankfurt, Norymbergę, etc. We Franche-Comté, im więcej wznosi ktoś murów, im więcej jeży swą posiadłość spiętrzonemi kamieniami, tem więcej nabywa praw do szacunku sąsiadów. Ogrody pana de Rênal, zapełnione murami, budzą podziw i przez to, że kupił na wagę złota niektóre partje gruntu. Naprzykład tartak, który uderzył was przy wjeździe do Verrières swem oryginalnem położeniem i na którym widnieje nad dachem olbrzymiemi literami nazwisko SOREL, otóż ten tartak zajmował, sześć lat temu, przestrzeń, gdzie wznosi się dzisiaj czwarta terasa ogrodów pana de Rênal.
Mimo swej dumy, pan mer musiał się sporo nachodzić koło starego Sorela, twardego wieśniaka; musiał mu wyliczyć sporo pięknych ludwików, aby go skłonić do przeniesienia gdzieindziej fabryczki. Co do publicznego strumienia który poruszał piłę, pan de Rênal, dzięki wpływom jakich zażywał w Paryżu, uzyskał że go odwrócono. Uprzejmość ta spadła nań po wyborach w 182*.
Dał Sorelowi cztery morgi za jeden, o pięćset kroków niżej, nad Doubs. I, mimo że to położenie było o wiele korzystniejsze dla handlu, Sorel znalazł sposób, aby, z niecierpliwości i manji posiadania rozpierającej jego sąsiada, wycisnąć sumę 6000 fr.
Prawda że miejscowi luminarze krytykowali tę transakcję. Jednego razu — było to w niedzielę, cztery lata temu — pan de Rênal, wychodząc z kościoła w uniformie mera, ujrzał zdaleka starego Sorela, w otoczeniu trzech synów: stary, patrząc nań, uśmiechał się. Uśmiech ten zaszczepił złowrogie podejrzenie w duszy pana mera; myśli od tego czasu, że mógł był dobić targu tańszym kosztem.
Aby dojść w Verrières do publicznego szacunku, główna rzecz jest, aby, wznosząc wiele murów, nie przejąć wszelako jakiegoś pomysłu przywiezionego z Włoch przez murarzy którzy na wiosnę ciągną przez Jura do Paryża. Takie nowatorstwo ściągnęłoby na nieopatrznego budownika wiekuistą reputacją pomylonej głowy: byłby na zawsze zgubiony w oczach roztropnych i umiarkowanych ludzi, którzy rozstrzygają o poważaniu we Franche-Comté.
W gruncie, owi roztropni ludzie wykonują tam najnudniejszy w świecie despotyzm; toteż, z przyczyny tego brzydkiego słowa, pobyt w małem miasteczku nieznośny jest dla kogoś, kto żył w wielkiej republice nazwanej Paryżem. Tyranja opinji — i co za opinji! — jest równie głupia w małych miasteczkach Franche-Comté co w Stanach Zjednoczonych Ameryki.


II. MER

Znaczenie! Panowie, alboż to nic? Szacunek głupców, podziw dzieci, zazdrość bogaczy, wzgarda mędrca.
Barnave.

Szczęściem dla sławy pana de Rênal jako administratora, w promenadzie publicznej, biegnącej zboczem o jakie sto stóp nad Doubs, okazało się potrzebne olbrzymie podmurowanie. Temu cudownemu położeniu zawdzięcza ta promenada jeden z najbardziej malowniczych widoków Francji. Ale, co wiosnę, deszcze orały bruzdy, żłobiły wyrwy i czyniły to miejsce przechadzki niepodobnem do użytku. Niedogodność ta, która dokuczyła wszystkim, dała panu de Rênal szczęśliwą sposobność unieśmiertelnienia swych rządów murem na dwadzieścia stóp wysokim a długim na trzydzieści lub czterdzieści sążni.
Parapet ten — dla którego pan de Rênal musiał trzy razy jeździć do Paryża, przedostatni bowiem minister spraw wewnętrznych okazał się śmiertelnym wrogiem promenady w Verrières — otóż, parapet wznosi się obecnie na cztery stopy nad ziemią. I, jakby na urągowisko wszystkim obecnym i przeszłym ministrom, zdobią się go w tej chwili płytami z ciosu.
Ileż razy, dumając o świeżo porzuconych zabawach paryskich, z piersią opartą o te bloki sinego kamienia, tonąłem spojrzeniem w dolinie Doubs! Het w dali, po lewej stronie, wije się kilka dolinek, w których oko wyraźnie rozróżnia małe strumyki. Kręcą się, tworząc raz po raz nikłe siklawy, aby wreszcie utonąć w Doubs. Słońce jest w tych górach bardzo skwarne; skoro dopieka zbyt silnie, zaduma wędrowca znajduje schronienie na tej terasie w cieniu wspaniałych jaworów. Swój szybki wzrost, oraz piękną zieloność z odcieniem prawie niebieskiem, drzewa te zawdzięczają nawiezionej ziemi, którą pan mer pomieścił za swojem olbrzymiem podmurowaniem: wbrew opozycji bowiem rady gminnej, rozszerzył promenadę przeszło o sześć stóp. (Mimo że mer jest ultra, ja zaś jestem liberałem, pochwalam mu ten czyn, dzięki któremu, w opinji samego mera, oraz w opinji pana Valenod, szczęśliwego dyrektora Przytułku w Verrières, terasa ta może wytrzymać porównanie z terasą w Saint-Germain-en-Laye).
Co do mnie, znajduję jedną rzecz do zganienia w tej Alei Wierności (to oficjalne miano można wyczytać kilkanaście razy na marmurowych tablicach, które zyskały panu de Rênal jeden order więcej); mianowicie barbarzyński sposób, w jaki władza każe obcinać i strzyc do żywego te bujne jawory. Miast upodobniać się swemi niskiemi, okrągłemi i spłaszczonemi głowami do najpospolitszej jarzyny, byłyby z ochotą przybrały owe wspaniałe kształty, jakie widuje się w Anglji. Ale wola pana mera jest despotyczna; dwa razy na rok, wszystkie drzewa gminne ulegają bezlitosnej amputacji. Miejscowi liberałowie twierdzą (przesadzają!), że ręka oficjalnego ogrodnika stała się o wiele surowsza, odkąd ksiądz wikarjusz Maslon przyjął zwyczaj zagarniania dla siebie produktów tych postrzyżyn.
Młody ten duchowny przybył przed kilku laty z Besançon, przysłany dla nadzorowania księdza Chélan i paru innych proboszczów. Stary chirurg pułkowy osiadły w Verrières (zdaniem pana mera razem jakobin i bonapartysta), ośmielił się jednego dnia krytykować to systematyczne kaleczenie pięknych drzew.
— Lubię cień, odparł pan de Rênal, z odcieniem wyższości, naturalnej w rozmowie z felczerem, kawalerem Legji honorowej; lubię cień, każę tedy przycinać moje drzewa iżby dawały cień, i nie rozumiem aby drzewo mogło służyć do czego innego, chyba że, jak pożyteczny orzech, przynosi dochody.
Oto wielkie słowo, które rozstrzyga o wszystkiem w Verrières: przynosić dochód; streszcza ono stałą myśl trzech czwartych ludności.
Przynosić dochód, to argument rozstrzygający o wszystkiem w miasteczku które zdało się wam tak powabne. Obcy, zachwycony świeżością i urodą dolin które je otaczają, wyobraża sobie zrazu, że mieszkańcy jego wrażliwi są na piękno; mówią aż nazbyt często o piękności okolicy: nie można zaprzeczyć że przywiązują do niej wagę; ale to dlatego, że ściąga cudzoziemców, których sakiewka wzbogaca oberżystów, co znowuż, siłą mechanizmu podatkowego, przynosi dochód miastu.
W piękny jesienny dzień, pan de Rênal przechadzał się po Alei Wierności pod rękę z żoną. Słuchając męża, który rozprawiał z poważną miną, pani de Rênal ścigała niespokojnem okiem ruchy trzech chłopców. Najstarszy, może jedenastoletni, zbliżał się za często do parapetu z wyraźną chęcią wdrapania się na mur. Łagodny głos upominał wówczas małego Adolfa, i dziecko odstępowało od ambitnego zamiaru. Pani de Rênal wyglądała na lat trzydzieści, ale była jeszcze dość ładna.
— Może łatwo tego pożałować ów fircyk paryski, mówił pan de Rênal wzburzony, z twarzą bledszą jeszcze niż zazwyczaj. Ostatecznie, mam parę życzliwych osób na Dworze...
Ale, mimo że zamierzam przez dwieście stronic mówić o prowincji, nie posunę się do tego okrucieństwa, aby wam kazać słuchać mdłych i rozwlekłych prowincjonalnych rozmów.
Fircyk paryski, tak antypatyczny merowi Verrières, był to niejaki Appert, który, dwa dni wprzódy, zdołał się wcisnąć nietylko do więzienia i Przytułku, ale i do szpitala, gdzie bezinteresownie władali mer oraz główni miejscowi właściciele.
— Ale, rzekła nieśmiało pani de Rênal, cóż tobie może wadzić ten Paryżanin, skoro zarządzasz mieniem ubogich najskrupulatniej?
— Przyjeżdża tylko poto aby wydziwiać na wszystko, a potem zamieści artykuł w liberalnych dziennikach.
— I tak ich nie czytujesz.
— Ale ludzie gadają o tych jakobińskich artykułach: to nas niepokoi i przeszkadza nam w czynieniu dobrego[21]. Nie, co do mnie, nigdy tego nie wybaczę proboszczowi.


III. MIENIE UBOGICH.

Zacny i zdala od intryg stojący proboszcz jest Opatrznością wioski.
Fleury.

Trzeba wiedzieć, że proboszcz z Verrières, starzec ośmdziesięcioletni, ale zawdzięczający ożywczemu powietrzu gór zdrowie i charakter z żelaza, miał prawo odwiedzać o każdy porze więzienie, szpital, a nawet Przytułek. Pan Appert, polecony z Paryża proboszczowi, umyślnie przybył do ciekawego miasteczka o szóstej rano, i natychmiast udał się na plebanję.
Przeczytawszy list margrabiego de la Mole, para Francji i najbogatszego właściciela w okolicy, ksiądz Chélan zadumał się.
— Jestem stary, kochają mnie tutaj, rzekł do siebie; nie śmieliby! Następnie, obrócił się ku paryżaninowi, z oczami, w których, mimo podeszłego wieku, błyszczał ów święty ogień, zrodzony przyjemnością spełnienia dobrego uczynku, połączonego z pewnem niebezpieczeństwem.
— Chodź pan ze mną, drogi panie; ale, w obecności dozorcy więzienia, a zwłaszcza Przytułku, chciej nie wyrażać sądu o rzeczach które będziemy widzieli.
Pan Appert zrozumiał, że ma do czynienia z dzielnym człowiekiem; udał się za czcigodnym proboszczem, zwiedził więzienie, przytułek, areszt, zadał wiele pytań i, mimo dziwnych odpowiedzi, nie pozwolił sobie na najmniejszą krytykę.
Zwiedzanie trwało kilka godzin. Proboszcz zaprosił pana Appert na obiad, ale ten wymówił się pilną korespondencją: nie chciał bardziej jeszcze narażać swego szlachetnego towarzysza. Około trzeciej, poszli dokończyć inspekcji Przytułku, następnie wrócili do więzienia. Zastali w progu dozorcę, olbrzyma o sześciu stopach wzrostu i kabłąkowatych nogach: nikczemna jego fizjognomja stała się wstrętna pod wpływem strachu.
— Proszę dobrodzieja, rzekł na widok proboszcza, czy ten pan, który przyszedł z księdzem proboszczem, to nie pan Appert?
— A o co chodzi? spytał proboszcz.
— Ano bo wczoraj otrzymałem najściślejszy rozkaz — od pana prefekta, żandarm pędził galopa całą noc! — aby nie wpuszczać pana Appert do więzienia.
— Oświadczam panu, panie Noiroud, rzekł proboszcz, że ten podróżny, który mi towarzyszy, to właśnie pan Appert. Czy uznajesz, że mam prawo wchodzić do więzienia o każdej porze dnia i nocy, wprowadzając kogo mi się podoba?
— Tak, księże proboszczu, odparł dozorca ciszej, spuszczając głowę jak buldog przed kijem. Tylko że, proszę księdza, ja mam żonę i dzieci; skoro mnie ktoś zdradzi, wypędzą mnie, a to miejsce to całe moje utrzymanie.
— I mnie byłoby przykro stracić swoje, odparł dobry proboszcz wzruszony.
— Cóż za różnica! odparł żywo dozorca; toć wiadomo, że ksiądz ma ośmset funtów renty, ładny kawałek ziemi...
Oto fakty, które, komentowane, powiększane na dwadzieścia sposobów, poruszały od dwóch dni namiętności małego miasteczka. One to właśnie stanowiły treść rozmowy państwa de Rênal. Tego rana, w towarzystwie pana Valenod, dyrektora Przytułku, mer udał się do proboszcza, aby mu wyrazić najżywsze niezadowolenie. Ksiądz Chélan nie miał protektorów, zrozumiał całą doniosłość tych słów.
— Dobrze więc, panowie, będę trzecim proboszczem, którego, w osiemdziesiątym roku życia, usuną w tej okolicy. Jestem tu od pięćdziesięciu pięciu lat; ochrzciłem prawie wszystkich mieszkańców miasta, które było lichą wioszczyną kiedym przybył. Daję codzień śluby młodym, których dziadkom dawałem ślub niegdyś. Verrières, to moja rodzina; ale powiedziałem sobie, widząc tego przybysza: „Ten paryżanin może być, w istocie, liberałem; mamy ich nazbyt wielu; ale co może złego zrobić naszym biednym więźniom?“
Gdy wymówki mera, a zwłaszcza pana Valenod, dyrektora Przytułku, stawały się coraz żywsze, stary proboszcz wykrzyknął drżącym głosem:
— Więc dobrze, panowie, usuńcie mnie. I tak zostanę w tych stronach. Wiadomo, że przed czterdziestu ośmiu laty odziedziczyłem kawałek ziemi, przynoszący ośmset funtów; będę żył z tego. Nie robię oszczędności na swojej posadzie, panowie; dlatego może nie jestem zbyt przerażony groźbą jej utraty.
Pan de Rênal żył bardzo dobrze z żoną; ale, nie wiedząc co odpowiedzieć na jej nieśmiałą uwagę: „Cóż ten pan z Paryża może złego zrobić więźniom?“ był już gotów wybuchnąć na dobre, kiedy pani wydała krzyk. Średni syn wdrapał się na parapet i biegł po nim, mimo że mur wznosił się na dwadzieścia stóp nad winnicę. Bojąc się przestraszyć syna i przyprawić go o upadek, pani de Rênal nie śmiała wyrzec słowa. Wreszcie, dzieciak, uszczęśliwiony z tego aktu dzielności, spojrzawszy na matkę, ujrzał jej bladość, zeskoczył i podbiegł ku niej. Wyłajano go porządnie.
To drobne wydarzenie zmieniło bieg rozmowy.
— Trzeba bezwarunkowo wziąść do domu młodego Sorel, syna tracza, rzekł pan de Rênal; będzie dozorował dzieci, które, jak dla nas, robią się nadto wielkie zbijaki. Ten młody księżyk czy kleryk, dobry przy tem łacinnik, potrafi pokierować chłopcami; mówił mi proboszcz, że to tęgi charakter. Dam mu trzysta franków i życie. Miałem skrupuły co do jego moralności, był bowiem benjaminkiem starego felczera, kawalera Legji, który, pod pozorem pokrewieństwa, odnajmował izdebkę z wiktem u Sorelów. Ten człowiek mógł, w gruncie, bardzo łatwo być poprostu tajnym agentem liberałów; powiadał że górskie powietrze dobrze mu robi na astmę; ale, ostatecznie, to nie żaden dowód. Przebył wszystkie kampanje Buonapartego we Włoszech, a nawet, jak powiadają, podpisał swego czasu protest przeciw wprowadzeniu Cesarstwa. Ten liberał uczył potrosze łaciny młodego Sorela, i zostawił mu książki które przywiózł z sobą. Toteż nigdy nie przyszłoby mi do głowy brać tego chłopca do naszych dzieci; ale proboszcz, właśnie w wilję sceny która poróżniła nas na zawsze, powiedział mi, że Sorel studjuje od trzech lat teologję, z zamiarem wstąpienia do seminarjum; nie jest zatem liberał, a umie po łacinie.
— Kombinacja ta ma różne dobre strony, ciągnął pan de Rênal, spoglądając na żonę z miną dyplomaty. — Valenod jest bardzo dumny z pary cugowych normandów które kupił; ale nie ma korepetytora.
— Żeby go nam tylko nie odmówił.
— Pochwalasz więc mój projekt? rzekł pan de Rênal, dziękując uśmiechem żonie za szczęśliwą myśl. — Zatem, rzecz postanowiona.
— Ach, Boże! mężu, jak ty się szybko decydujesz!
— Bo ja mam charakter; proboszcz przekonał się o tem. Niema co owijać w bawełnę, jesteśmy tu otoczeni liberałami. Wszyscy ci fabrykanci perkalików zazdroszczą mi, wiem; paru z nich zbiło ładny majątek; dobrze tedy! niech widzą synów pana de Rênal, idących na przechadzkę z preceptorem. To imponuje. Dziadek opowiadał nam często, że w młodości miał preceptora. Będzie mnie to kosztowało sto talarów, ale można je wciągnąć w rubrykę wydatków reprezentacyjnych.
Ta nagłe postanowienie pogrążyło panią de Rênal w zadumie. Była to wysoka, kształtna kobieta, już jako panna znana w okolicy z urody. Miała w sobie jakąś prostotę, coś młodego w ruchach: w oczach paryżanina, ten naiwny wdzięk, pełen nienawiści i życia, zbudziłby może obrazy pełne słodkiej rozkoszy. Gdyby pani de Rênal mogła się domyślać tryumfu tego rodzaju, uczułaby się z pewnością bardzo zawstydzona. Ani zalotność, ani mizdrzenie się nie zagościły nigdy w jej sercu. Szeptano, że Valenod, bogaty dyrektor Przytułku, zalecał się do niej swego czasu, ale napróżno, co rzucało osobliwy blask na cnotę pani de Rênal; Valenod bowiem, słuszny młody człowiek o atletycznej budowie, z rumianą twarzą i bujnemi czarnemi bokobrodami, był z typu owych grubych i hałaśliwych brutalów, którym, na prowincji, daje się miano „przystojnych mężczyzn“.
Panią de Rênal, osobę nader nieśmiałą, z pozoru bardzo nierówną, raziła zwłaszcza ustawiczna ruchliwość i donośny głos pana Valenod. Niechęć do tego, co w Verrières nazywa się wesołością, zyskała jej reputację osoby bardzo dumnej ze swego urodzenia. Nie czyniła tego rozmyślnie, ale była bardzo rada, że mieszkańcy Verrières rzadziej ją odwiedzają. Nie będziemy ukrywali, iż, w oczach miejscowych pań, uchodziła za głupią, ponieważ nie uprawiając wobec męża żadnej polityki, przepuszczała najlepsze sposobności zdobycia ładnych kapeluszy z Paryża lub z Besançon. Byle jej pozwolono błądzić samotnie po ogrodzie, nie skarżyła się nigdy.
Była to naiwna dusza, która nigdy nie odważyła się sądzić męża i przyznać sama przed sobą że ją nudzi. Nie uświadamiając sobie tego jasno, przypuszczała, że stosunki między mężem a żoną nie bywają milsze. Lubiła zwłaszcza, kiedy jej mówił o przyszłości synów, z których jednego przeznaczał od wojska, drugiego do urzędu, a trzeciego na księdza. Ogółem wziąwszy, pan de Rênal wydawał się jej o wiele mniej nudny niż wszyscy inni.
Ten sąd był dość racjonalny. Burmistrz zawdzięczał reputację dowcipu, a zwłaszcza dobrego tonu, kilkunastu anegdotom odziedziczonym po wuju. Stary kapitan de Rênal służył przed Rewolucją w pułku księcia Orleańskiego i, kiedy bawił w Paryżu, miał wstęp na salony księcia. Poznał tam panią de Montesson, sławną panią de Genlis, pana Ducret twórcę Palais-Royal. Osobistości te powtarzały się aż nazbyt często w anegdotach pana de Rênal. Ale z czasem wywoływanie wspomnień rzeczy tak subtelnych stało się dlań pracą; toteż od pewnego czasu jedynie w ważnych okolicznościach wydobywał swoje anegdoty orleańskie. Ponieważ był zresztą bardzo grzeczny (z wyjątkiem gdy chodziło o pieniądze), uchodził słusznie za najdystyngowańszą osobistość w całem Verrières.


IV. OJCIEC I SYN.

E sara mia colpa
Se cosi è?
Machiavelli.

— Moja żona ma, doprawdy, rozum! powiadał sobie, nazajutrz o szóstej rano, burmistrz, schodząc ku tartakowi starego Sorela. Nie przyznałem jej tego, dla zachowania wyższości jaka mi przynależy; niemniej nie pomyślałem o tem, że, jeśli nie wezmę tego księżyka, który podobno mówi po łacinie jak anioł, dyrektor Przytułku, ten zachłanny człowiek, mógłby łatwo wpaść na tę samą myśl i sprzątnąć mi go. Z jaką-by on arogancją mówił o swoim preceptorze!... Hm, czy ten chłopiec, skoro już będzie u mnie, zechce nosić sutannę?
Pan de Rênal rozważał właśnie tę wątpliwość, kiedy ujrzał zdala wysokiego chłopa, który od świtu zdawał się wielce zajęty mierzeniem drzewa złożonego wzdłuż rzeki. Człowiek ten nie był zbytnio uszczęśliwiony z widoku mera; kloce zawalały gościniec i znajdowały się tam wbrew przepisom.
Stary Sorel (on-to był bowiem) był bardzo zdziwiony, a jeszcze bardziej rad z osobliwej propozycji pana de Rênal. Mimo to, wysłuchał z markotną i obojętną miną, jaką mieszkańcy owych stron tak dobrze umieją osłaniać swą przebiegłość. Przebywszy długi czas pod jarzmem hiszpańskiem, zachowali jeszcze ten rys egipskich fellahów.
Odpowiedź Sorela była zrazu długą i jakby na pamięć wyuczoną formułą szacunku. Podczas gdy powtarzał te czcze słowa, z niepewnym uśmiechem potęgującym wrodzony jego fizjognomji wyraz fałszu i niemal hultajstwa, czynny umysł wieśniaka silił się odgadnąć, co za powód może mieć człowiek tak znaczny, aby brać do domu jego ladaco-synalka. On sam był bardzo niezadowolony z Juljana; i oto pan de Rênal ofiaruje zań nieoczekiwaną pensję trzystu fr. rocznie, z życiem, a nawet ubraniem! Pan de Rênal przyjął ten ostatni warunek, który ojciec Sorel sformułował w lot z genjalną przytomnością umysłu.
Pretensja ta uderzyła mera. — Skoro Sorel nie jest (jakby powinien być) uszczęśliwiony, zachwycony moją propozycją, jasne jest (rzekł sobie mer) iż musiał go już nagabywać kto inny; a któżby, jeśli nie Valenod? Próżno pan de Rênal przyciskał Sorela, aby zaraz dobił targu; chytry stary bronił się uparcie. Musi, powiadał, poradzić się syna. Jakgdyby, na prowincji, bogaty ojciec radził się — inaczej niż dla formy — syna, który nie ma nic!
Podstawą tartaku jest buda nad strumieniem. Dach wznosi się na belkowaniu, które znowuż spoczywa na czterech słupach. Na wysokości dziesięciu stóp, w szopie, widać piłę, która porusza się pionowo, bardzo zaś prosty mechanizm popycha ku tej pile sztukę drzewa. Koło, obracane wodą, spełnia tę podwójną robotę.
Zbliżając się do swej budy, Sorel zawołał Juljana stentorowym głosem; nikt nie odpowiedział. Ujrzał jedynie starszych synów, którzy, zbrojni siekierami, obciosywali pnie, przeznaczone pod piłę. Bacząc pilnie na czarną linję wykreśloną wzdłuż bala, odłupywali, za każdem uderzeniem, olbrzymie szczapy. Nie słyszeli głosu ojca. Stary wszedł i napróżno szukał Juljana w jego zwykłem miejscu obok piły. Siedział, o kilka stóp wyżej, okrakiem na belce; miast nadzorować czynność mechanizmu, chłopiec czytał. Nic bardziej nie drażniło starego: przebaczyłby może Juljanowi jego szczupłą postać, mało sposobną do ciężkiej pracy i tak różną od starszych braci; ale ta manja czytania była mu wstrętna: on sam nie umiał czytać.
Daremnie wołał kilka razy. Hałas piły, ale bardziej jeszcze uwaga z jaką chłopiec utonął w książce, nie pozwoliły mu słyszeć straszliwego głosu ojca. Wreszcie, mimo swego wieku, stary wskoczył lekko na piłowane drzewo, a stamtąd na poprzeczną belkę podtrzymującą dach. Gwałtowne uderzenie posłało w strumień książkę, którą Juljan miał w ręku; drugi cios, równie silny, wymierzony na odlew w głowę chłopca, przyprawił go o utratę równowagi. Byłby się potoczył w dół, między miażdżące tryby, ale ojciec przytrzymał go lewą ręką.
— A, leniu! wiecznie będziesz czytał swoje przeklęte książki, gdy masz pilnować roboty? Czytaj wieczór, wówczas gdy tracisz czas darmo u proboszcza; wtedy, owszem.
Juljan, mimo, iż ogłuszony i zlany krwią, udał się na swój posterunek koło piły. Miał łzy w oczach, nietyle z bólu, ile z powodu straty uwielbianej książki.
„Złaź, ciemięgo, mam z tobą do pomówienia“. Hałas nie pozwolił Juljanowi dosłyszeć tego rozkazu. Ojciec, który już zeszedł, nie chcąc powtórnie gramolić się na rusztowanie, wziął żerdź do strącania orzechów i trącił go po ramieniu. Ledwie Juljan znalazł się na ziemi, stary pognał go przed sobą do domu. „Bóg wie, co mnie tam czeka!“ myślał chłopiec. Po drodze, spoglądał smutno na strumień, w który wpadła jego książka; była to najulubieńsza ze wszystkich: Pamiętnik z wyspy św. Heleny.
Policzki miał purpurowe, oczy spuszczone. Był to nieduży chłopiec ośmnasto lub dziewiętnastoletni, dość wątły; rysy miał nieregularne ale delikatne, nos orli. Wielkie czarne oczy, które w chwilach spokoju błyszczały inteligencją, w tej chwili wyrażały najdzikszą nienawiść. Ciemno-kasztanowate włosy nad niskiem czołem dawały, w chwili gniewu, twarzy jego zły wyraz. Pośród niezliczonych odmian fizjognomij ludzkich, niełatwo spotkałoby się wyrazistszą. Smukła kibić zdradzała więcej lekkości niż siły. Od wczesnego dzieciństwa, wyraz szczególnej zadumy oraz uderzająca bladość chłopca wyrobiły w ojcu mniemanie, że nie będzie żył, lub stanie się rodzinie ciężarem. Będąc przedmiotem wzgardy całego domu, Juljan nienawidził braci i ojca; w niedziele, podczas zabaw, zawsze był ofiarą.
Od roku blisko, ładna jego twarzyczka zaczynała mu zyskiwać sympatje młodych dziewcząt. Lekceważony przez wszystkich jako istota słaba, Juljan uwielbiał owego starego felczera, który ośmielił się raz zagadnąć mera w kwestji jaworów.
Felczer ów płacił niekiedy Sorelowi dzienną robociznę za syna, aby go uczyć łaciny i historji, to znaczy tego co wiedział z historji: kampanji włoskiej z 1796. Umierając, zapisał mu swój krzyż Legji, zaległość swej emerytury, oraz kilkadziesiąt tomów, z których najcenniejszy skąpał się właśnie w strumieniu publicznym, odwróconym dzięki stosunkom pana mera.
Wszedłszy do domu, Juljan uczuł na ramieniu potężną dłoń ojca; drżał, spodziewając się nowych razów.
— Odpowiadaj bez łgarstwa; zakrzyczał mu w ucho twardy głos starego chłopa, gdy ręka ojca kręciła nim jak dziecko ołowianym żołnierzem. Wielkie czarne oczy Juljana, napełnione łzami, znalazły się nawprost szarych oczków cieśli, który zdawał się czytać w samem dnie jego duszy.


V. UKŁADY.

Cunctando restituit rem.
Ennius.

— Odpowiadaj bez łgarstwa, jeśli potrafisz, hyclu jeden: skąd znasz panią de Rênal? Kiedyś z nią mówił?
— Nigdym nie mówił, odparł Juljan; widziałem ją w kościele.
— Aleś patrzył na nią, bezwstydne ladaco?
— Nigdy! w kościele widzę tylko Boga, dodał Juljan z obłudną miną, stanowiącą w jego mniemaniu tarczę przeciw nowym uderzeniom.
— Coś w tem siedzi, mruknął chytry kmiotek i zamilkł na chwilę; ale z ciebie nic nie wycisnę, obłudniku przeklęty. Mniejsza z tem, uwolnię się od ciebie, a tartak tylko skorzysta. Pozyskałeś sobie proboszcza, czy innego djabła, który ci się wystarał o ładną posadę. Idź spakować rzeczy, zaprowadzę cię do pana de Rênal, gdzie będziesz preceptorem przy dzieciach.
— Cóż za to dostanę?
— Życie, ubranie i trzysta franków rocznie.
— Ja nie chcę być lokajem.
— Tumanie, kto mówi o lokaju? czy jabym pozwolił aby mój syn był lokajem?
— Ale z kim będę jadał?
Pytanie to zbiło z tropu starego; uczuł, że, mówiąc więcej, mógłby strzelić bąka; uniósł się na Juljana, którego zasypał obelgami wyrzucając mu łakomstwo, poczem odszedł, aby się naradzić z synami.
Juljan ujrzał niebawem, jak, wsparci na siekierach, skupili się w poufnej rozmowie. Przyglądał się im długo, ale, widząc iż nic nie zdoła odgadnąć, przeszedł na drugą stronę tartaku, aby go nikt nie zaskoczył. Chciał dumać nad tą niespodzianą nowiną, która zmieniała jego losy, ale czuł się niezdolny do skupienia; wyobraźnia jego cała utonęła w rojeniach o tem co ujrzy w pięknym domu pana de Rênal.
— Raczej się tego wyrzec, myślał, niż jadać ze służbą. Ojciec zechce mnie zmusić: prędzej zginę. Mam oszczędzonych przeszło piętnaście franków, drapnę tej nocy; w trzy dni, bocznemi drogami gdzie mnie żaden żandarm nie dosięgnie, będę w Besançon: zaciągnę się do wojska, lub w danym razie przekradnę się do Szwajcarji. Ale wówczas przepadła karjera, przepadła ta piękna sukienka kapłańska, która wiedzie do wszystkiego.
Ten wstręt do jadania ze służbą nie był u Juljana wrodzony; aby wypłynąć, zgodziłby się na rzeczy o wiele cięższe. Odrazę tę zaczerpnął w Wyznaniach Russa: jedynej książce z której czerpał pojęcia o świecie. Biuletyny Wielkiej Armji, oraz Pamiętnik z wyspy św. Heleny, uzupełniały jego Koran. Dałby się zabić za te trzy dzieła: nie wierzył w żadne inne. Na wiarę starego chirurga, wszystkie książki uważał za cygaństwa, pisane przez szalbierzy dla karjery.
Obok płomiennej duszy, Juljan posiadał zdumiewającą pamięć, tak często zresztą zdarzającą się u ludzi skądinąd miernych. Aby sobie zjednać księdza Chélan, rozumiejąc iż od niego zależy jego los, nauczył się na pamięć Nowego Testamentu po łacinie; znał też na wylot książkę O Papieżu pana de Maistre, ale równie mało wierzył w jedno jak w drugie.
Jakby za wspólną zgodą, Sorel i jego syn unikali tego dnia rozmowy. Wieczorem, Juljan udał się na lekcję do proboszcza, ale nie uważał za właściwe wspomnieć o niezwykłej propozycji. „Może to pułapka, myślał; trzeba udać żem zapomniał o wszystkiem“.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, pan de Rênal posłał po starego Sorel, który, dawszy na siebie czekać dobrą godzinę, przybył w końcu, przepraszając od drzwi wśród mnóstwa ukłonów. Zagadując o tem i owem, Sorel wyrozumiał, że syn będzie jadał z państwem, w dnie zaś gdy będą goście, sam z dziećmi. Wciąż mnożąc trudności w miarę jak widział niecierpliwość mera, zresztą pełen nieufności i zdumienia, stary zażądał aby mu pokazano sypialnię. Był to duży, przyzwoicie umeblowany pokój, do którego przenoszono właśnie łóżka chłopców.
Okoliczność ta była błyskiem światła dla starego wieśniaka; pewniejszym już głosem zażądał aby mu pokazano ubranie syna. Pan de Rênal otworzył biurko i wyjął sto franków.
— Syn pański uda się z tą kwotą do pana Durand, sukiennika, i sprawi sobie kompletne czarne ubranie.
— A gdybym go odebrał, rzekł chłop, zapominając nagle o czołobitnościach, czy odzież zostanie przy nim?
— Oczywiście.
— Zatem, rzekł Sorel rozwlekłym głosem, zostaje tylko jedno; porozumieć się co do pensji, którą mu pan przeznacza.
— Jakto! wykrzyknął pan de Rênal oburzony, zgodziliśmy się przecie wczoraj: daję trzysta franków; zdaje mi się że to dużo, może za dużo.
— Tyle pan proponował, nie przeczę, rzekł stary jeszcze wolniej; poczem, z genjalną intuicją, zdolną zdziwić jedynie tych, którzy nie znają chłopów z Franche-Comté, dodał patrząc w oczy panu de Rênal: Dają nam więcej.
Na te słowa, mer zmienił się na twarzy. Przyszedł wszelako do siebie; po wytrawnej rozmowie trwającej dobre dwie godziny, gdzie ani jedno słowo nie padło lekko, przebiegłość chłopa wzięła górę nad przebiegłością bogacza, dla którego ona nie jest kwestją życia. Ustalono punkty regulujące egzystencję Juljana: nietylko pensję podniesiono do czterystu franków, ale miała być płatna z góry, z początkiem każdego miesiąca.
— Więc dobrze, wręczę mu trzydzieści pięć franków, rzekł pan de Rênal.
— Dla okrągłości, taki bogaty i hojny pan, rzekł chłop przymilnie, da już trzydzieści sześć.
— Niech będzie, rzekł pan de Rênal, ale skończmy już.
Tym razem, gniew nadał jego słowom stanowczość. Chłop zrozumiał, że nie można iść dalej. Z kolei, pan de Rênal zaczął robić trudności. Stanowczo nie zgodził się wręczyć płacy za pierwszy miesiąc staremu, który skwapliwie chciał ją odebrać za syna. Panu de Rênal przyszło na myśl, że będzie musiał zdać sprawę żonie z tej negocjacji.
— Oddajcie mi sto franków, które wam dałem, rzekł z podrażnieniem. Durand jest mi coś tam winien; pójdę sam z Juljanem zamówić ubranie.
Wobec tego wyskoku energji, Sorel cofnął się ostrożnie w formuły czołobitności, które zajęły dobry kwadrans. Wreszcie, widząc że już stanowczo niema nic do wytargowania, odszedł. Ostatni ukłon zakończył słowami:
— Zaraz przyślę syna do pałacu.
W ten sposób poddani pana mera nazywali jego dom, kiedy chcieli mu sprawić przyjemność.
Wróciwszy do tartaku, Sorel napróżno szukał syna. Niepewny co się zdarzy, Juljan wymknął się w nocy: chciał ubezpieczyć swoje książki i krzyż Legji. Przeniósł wszystko do młodego handlarza drzewem, nazwiskiem Fouqué, swego przyjaciela, który mieszkał na zboczu góry nad Verrières.
Skoro się Juljan zjawił, stary rzekł: — Bóg to wie, przeklęty leniuchu, czy będziesz miał kiedy tyle sumienia, aby mi zwrócić to co na ciebie łożę od tylu lat! Bierz swoje łachy i idź do pana mera.
Juljan, zdziwiony że się obeszło bez bicia, ruszył czemprędzej. Ale, ledwie zszedł z oczu groźnemu ojcu, zwolnił kroku. Pomyślał, iż z korzyścią dla jego hipokryzji będzie wstąpić do kościoła.
Dziwi was to słowo? Nim doszła do tego ohydnego słowa, dusza młodego wieśniaka musiała przebiec wiele drogi.
W dzieciństwie, widział, jak dragoni szóstego pułku[22], w długich białych płaszczach, w kaskach z czarną włosianą kiścią, wracając z Włoch, wiązali konie do zakratowanego okna ojcowskiego domu: widok ten obudził w nim szaloną namiętność do wojska. Później słuchał z upojeniem o bitwach pod Lodi, Arcole, Rivoli, o których opowiadał mu stary chirurg. Widział płomienie w oczach starca kiedy spoglądał na swój krzyż.
Ale, kiedy Juljan miał czternaście lat, zaczęto budować w Verrières kościół, który, jak na małe miasteczko, można było nazwać wspaniałym. Oko Juljana uderzyły zwłaszcza cztery marmurowe kolumny; stały się sławne w okolicy przez śmiertelną nienawiść jaką wznieciły między sędzią pokoju, a młodym wikarym, przysłanym z Besançon i uchodzącym za szpiega kongregacji. Sędzia pokoju omal nie stracił miejsca: przynajmniej tak powszechnie mówiono. Ośmielił się wejść w zatarg z księdzem, który prawie co dwa tygodnie bywał w Besançon, gdzie, powiadano, widywał samego biskupa!
Wówczas to, sędzia pokoju, ojciec licznej rodziny, wydał kilka wyroków rażących swą niesprawiedliwością: wszystkie godziły w obywateli czytujących dziennik Constitutionnel. Dobra sprawa tryumfowała. Chodziło, coprawda, tylko o sumy kilkofrankowe; jedna z tych grzywien dosięgła pewnego gwoździarza, chrzestnego ojca Juljana. Oburzony, człowiek ów wykrzyknął: „Cóż za zmiana! i powiedzieć, że, od dwudziestu z górą, lat sędzia uchodził za uczciwego człowieka!“
Stary chirurg, przyjaciel Juljana, nie żył już wówczas.
Naraz, Juljan przestał mówić o Napoleonie i oznajmił że pragnie zostać księdzem. Widywano go stale w tartaku, jak uczył się na pamięć łacińskiej biblji, pożyczonej od proboszcza. Dobry staruszek, zachwycony postępami chłopca, trawił całe wieczory kształcąc go w teologji... Juljan objawiał same pobożne uczucia. Któżby mógł zgadnąć, że ta dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienia karjery za wszelką cenę?
Dla Juljana, karjera, to było przedewszystkiem opuścić Verrières: nienawidził rodzinnego miasta; wszystko tam mroziło jego wyobraźnię.
Od wczesnego dziecięctwa miewał momenty egzaltacji. Myślał wówczas z rozkoszą, że kiedyś pozna piękne panie paryskie: potrafi ściągnąć na siebie ich uwagę jakim świetnym czynem. Czemu jedna z nich nie miałaby go pokochać, tak jak Napoleona, jeszcze wówczas biedaka, pokochała świetna pani de Beauharnais? Od wielu lat, nie minęła może godzina w życiu Juljana, w którejby sobie nie powtarzał, że Bonaparte, ubogi i nieznany podporucznik, zdobył królestwo świata ostrzem szpady. Myśl ta była mu pociechą w nieszczęściach, które zdawały mu się wielkie, a zdwajała jego radość, kiedy miał jaką.
Budowa kościoła i wyroki sędziego pokoju oświeciły go nagle; idea, która nim owładnęła, oszołomiła go na kilka tygodni, wreszcie zaś ogarnęła go z całą potęgą pierwszej myśli, którą płomienna dusza uważa za swój wynalazek.
„Kiedy zaczęto się zajmować Bonapartem, Francja była pod grozą najazdu; cnoty wojskowe były potrzebne i modne. Dziś, czterdziestoletni księża mają po sto tysięcy franków pensji, to znaczy trzy razy tyle co słynni wodzowie Napoleońscy. Oto nasz sędzia pokoju, zdolny, tak uczciwy dotąd, stary, poświęca honor aby się nie narazić trzydziestoletniemu wikarjuszowi. Trzeba zostać księdzem“.
Raz, w pełni neofityzmu pobożności — mijały już dwa lata jak Juljan studjował teologję — zdradził Juljana nagły wybuch ognia pożerającego jego duszę. Było to u księdza Chélan; przy obiedzie, przed którym dobry proboszcz przedstawił go innym księżom jako cud nauki, zdarzyło mu się odezwać z uwielbieniem o Napoleonie! Przywiązał sobie prawe ramię do piersi, powiedział że wytknął rękę podważając drzewo, i wytrwał dwa miesiące w tej niewygodnej pozycji. Wycierpiawszy tę dotkliwą karę, przebaczył sobie. Takim był ów młodzieniec ośmnastoletni, ale wątły z pozoru i wyglądający najwyżej na lat siedmnaście, który, niosąc zawiniątko pod pachą, wszedł do wspaniałego kościoła w Verrières.
Kościół był ciemny i pusty. Z powodu jakiejś uroczystości, okna zasłonięto karmazynową materją; wnikające promienie tworzyły olśniewającą grę światła, wspaniałą i mistyczną zarazem. Juljan zadrżał. Był sam; usiadł w najwspanialszej ławce, zdobnej herbem pana de Rênal.
Na klęczniku, Juljan zauważył kawałek drukowanego papieru, rozłożony jakby umyślnie. Spojrzał i przeczytał:
„Szczegóły egzekucji i ostatnich chwil Ludwika Jenrel, straconego w Besançon...“
Reszty brakło. Na drugiej stronie, widniały tylko pierwsze słowa wiersza: Pierwszy krok.
— Kto mógł rzucić ten papier? pomyślał Juljan. Biedny człowiek! dodał z westchnieniem, nazwisko brzmi podobnie do mojego...
I zmiął papier.
Wychodząc, Juljan miał wrażenie że widzi koło kropielnicy krew: rozlana święcona woda w odblasku czerwonych firanek przybrała kolor krwi.
Po chwili, Juljan zawstydził się swego tajemnego lęku.
— Byłżebym tchórzem? szepnął; do broni!
To słowo, powtarzające się tak często w opowieściach starego chirurga, miało dla Juljana dźwięk bohaterski. Wstał i skierował się szybko ku domostwu pana de Rênal.
Mimo tych pięknych postanowień, o dwadzieścia kroków od celu ogarnęła go straszliwa nieśmiałość. Żelazna brama (wydala mu się czemś wspaniałem!) była otwarta; trzeba było wejść.
Nietylko sam Juljan wylękniony był swem przybyciem. Panią de Rênal, istotę nadzwyczaj nieśmiałą, niepokoiła myśl o tym obcym, który, mocą swego stanowiska, wiecznie się będzie znajdował między nią a dziećmi. Przywykła iż chłopcy sypiali w jej pokoju; spłakała się tego rana, widząc jak przenoszą łóżeczka do pokoju preceptora. Daremnie prosiła męża, aby jej zostawiono choć najmłodszego.
Pani de Rênal posiadała delikatność kobiecą rozwiniętą w wysokim stopniu. Tworzyła sobie najgorszy obraz pospolitego a rozczochranego osobnika, mającego z urzędu łajać jej dzieci, jedynie dlatego że zna łacinę, barbarzyński język, za który jej synowie będą brali chłostę.


VI. NUDA.

Non so più cosa son
Cosa facio.
Mozart, Figaro.

Z żywością i wdziękiem, które były jej wrodzone kiedy się czuła zdala od męskich spojrzeń, pani de Rênal wychodziła oszklonemi drzwiami do ogrodu. Spostrzegła u bramy młodego wieśniaka, dziecko niemal, z twarzą bardzo bladą i noszącą ślady łez. Był w czystej białej koszuli, pod pachą zaś miał schludny surducik drelichowy.
Cera chłopca była tak biała, oczy tak słodkie, iż w romantycznym nieco umyśle pani de Rênal poczęła się zrazu myśl, że to może być przebrana dziewczyna, przychodząca prosić pana mera o jakąś łaskę. Uczuła litość dla nieboraka, który stał jak wryty i widocznie nie śmiał pociągnąć dzwonka. Pani de Rênal zbliżyła się, zapominając na chwilę o trosce, jaką budziła w niej myśl o preceptorze. Juljan, wpatrzony w bramę, nie widział pani de Rênal. Zadrżał, kiedy łagodny głos ozwał się tuż nad jego uchem:
— Czego sobie życzysz tutaj, dziecko?
Juljan obrócił się żywo; uderzony pełnem wdzięku spojrzeniem pani de Rênal, zapomniał poniekąd o swej nieśmiałości. Niebawem, zdumiony jej urodą, zapomniał wszystkiego, nawet po co przyszedł. Pani de Rênal powtórzyła pytanie.
— Zgodziłem się za nauczyciela, proszę pani, rzekł wreszcie, zawstydzony łzami, które starał się otrzeć ukradkiem.
Pani de Rênal zatrzymała się w zdumieniu; mogli się sobie przyjrzeć z bliska. Juljan nie widział nigdy istoty tak ładnie ubranej, ani zwłaszcza z tak olśniewającą cerą: w dodatku przemawiała doń tak łagodnie! Pani de Rênal patrzała na duże łzy toczące się po bladych wprzódy, a tak różowych obecnie policzkach chłopca. Niebawem, zaczęła się śmiać z szaloną, dziewczęcą pustotą; śmiała się z siebie, nie mogła się nacieszyć swojem szczęściem. Jakto! to jest ów nauczyciel, którego wyobrażała sobie jako brudnego i źle odzianego klechę, mającego łajać i bić jej dzieci!
— Jakto! to pan, rzekła wreszcie; pan umie po łacinie?
To słowo pan oszołomiło Juljana, który zacukał się na chwilę.
— Tak, pani, rzekł nieśmiało.
Pani de Rênal czuła się tak szczęśliwa, iż odważyła się spytać:
— Nie będzie pan bardzo łajał biednych malców?
— Ja, pani? rzekł Juljan zdziwiony, dlaczego?
— Nieprawdaż, dodała po chwili z rosnącem wzruszeniem, będzie pan dobry dla nich, przyrzeka mi pan?
Po raz drugi, ta pięknie ubrana dama nazywała go zupełnie poważnie panem! To przechodziło wszelkie oczekiwania Juljana. W najśmielszych zamkach na lodzie jakie budowała jego młodość, nie spodziewał się, aby prawdziwa dama raczyła doń przemówić słowo, zanim będzie w pięknym uniformie. Panią de Rênal znowuż zupełnie zwiodła piękna cera, duże czarne oczy i ładne włosy chłopca, które kręciły się bardziej niż zwykle, ponieważ, pragnąc się ochłodzić, umaczał głowę w studni. Ku wielkiej jej radości, ów nieszczęsny preceptor, którego srogiej i odrażającej miny tak się lękała dla dzieci, wyglądał na nieśmiałą młodą dziewczynę. Dla spokojnej duszy pani de Rênal, kontrast między jej obawami a rzeczywistością był wielkiem wydarzeniem. Ochłonęła wreszcie; zarazem uczuła się zdziwiona, iż stoi tak pod bramą z młodym chłopcem ledwie że ubranym, i tak blisko niego!
— Proszę, chciej pan wejść, rzekła lekko zakłopotana.
W życiu swojem nie doznała tak głębokiej i szczerej przyjemności; jakież lube zjawisko po dręczących obawach! Zatem, te śliczne, tak przez nią wypielęgnowane dzieci nie dostaną się w ręce niechlujnego i zgryźliwego klechy. Wszedłszy do sieni, obejrzała się na Juljana, który kroczył za nią nieśmiało. Jego zdumienie na widok tak ładnego domu przydało mu jeszcze wdzięku w oczach pani de Rênal. Nie wierzyła własnym oczom. Wyobrażała sobie zwłaszcza, że preceptor musi być ubrany czarno.
— Więc to prawda, rzekła przystając jeszcze i drżąc aby to co ją przepełniało takiem szczęściem nie okazało się omyłką, że Pan umie po łacinie?
Słowa te uraziły dumę Juljana i rozproszyły czar, pod którym żył od kwadransa.
— Tak, pani, odparł starając się przybrać oziębłą minę; umiem po łacinie równie dobrze jak ksiądz proboszcz; czasami nawet ksiądz Chélan raczy uznawać że lepiej.
Pani de Rênal wydało się w tej chwili, że Juljan ma minę bardzo surową. Podeszła doń i rzekła:
— Nieprawdaż, w pierwszych dniach nie będzie pan bił chłopców, choćby nawet nie umieli lekcji?
Słodki, prawie błagalny głos pięknej pani sprawił, że Juljan zapomniał nagle o swej reputacji łacinnika. Twarz pani de Rênal była tuż przy jego twarzy; uczuł — cóż za wrażenie dla biednego kmiotka! — zapach letnich sukien kobiecych. Juljan zarumienił się, odetchnął głęboko i rzekł drżącym głosem:
— Niech się pani nie lęka, zrobię wszystko co pani każe.
W tej chwili dopiero, skoro minęła wszelka obawa o dzieci, uderzyła panią de Rênal nadzwyczajna uroda Juljana. Kobieca niemal delikatność rysów oraz wyraz zakłopotania nie wydały się zgoła śmieszne istocie również niezmiernie lękliwej. Wyraz męskości, uważany powszechnie za podstawę urody, byłby ją wystraszył.
— Ile pan ma lat? spytała.
— Niedługo dziewiętnaście.
— Mój najstarszy ma jedenaście, odparła pani de Rênal zupełnie już uspokojona; będzie prawie pana kolegą, przemówi mu pan do rozsądku. Raz ojciec chciał go wybić, dziecko odchorowało to blisko tydzień, choć skończyło się na klapsie.
— Cóż za różnica! pomyślał Juljan. Wczoraj jeszcze ojciec mnie zbił. Jacy ci bogacze szczęśliwi!
Pani de Rênal już była wrażliwa na najlżejsze odcienie tego co się działo w duszy preceptora; wzięła ten odruch smutku za nieśmiałość, chciała mu dodać odwagi.
— Jak panu na imię? rzekła z wdziękiem, którego, mimo iż bezwiednie, Juljan odczuł cały urok.
— Zowię się Juljan Sorel; z drżeniem przestępuję pierwszy raz w życiu próg obcego domu; trzeba mi pani dobroci, trzeba aby mi pani wiele wybaczyła w pierwszych dniach. Nie posyłano mnie do szkół, byłem za biedny, nie rozmawiałem z nikim prócz krewniaka mego, chirurga polowego, kawalera Legji, oraz księdza Chélan. Proboszcz da pani o mnie dobre świadectwo. Bracia bili mnie zawsze; proszę im nie wierzyć kiedy będą źle mówili o mnie; i niech mi pani daruje, jeśli co źle zrobię, bo to z pewnością nieumyślnie.
Juljan ochłonął podczas tej przemowy; przyglądał się pani de Rênal. Oto skutek doskonałego wdzięku, wówczas kiedy jest wrodzony i naturalny: Juljan, który znał się dobrze na urodzie kobiecej, byłby przysiągł w tej chwili, że pani de Rênal ma nie więcej niż dwadzieścia lat. Powziął śmiałą myśl, aby ją pocałować w rękę; niebawem uląkł się tej myśli, w chwilę potem rzekł sobie:
— Byłoby tchórzostwem nie spełnić zamiaru, który może mi dopomóc i zmniejszyć wzgardę tej pięknej pani dla biednego drwala!
Od pół roku Juljan słyszał czasem w niedzielę, jak dziewczęta nazywały go ładnym chłopcem; może to mu dodało odwagi? Gdy przechodził te wewnętrzne walki, pani de Rênal udzielała mu wskazówek co do pierwszego zbliżenia z dziećmi. Z wysiłku Juljan znowu pobladł; rzekł zmienionym głosem:
— Przysięgam pani wobec Boga, że nigdy nie podniosę ręki na jej dzieci.
Mówiąc to, odważył się ująć dłoń pani de Rênal i podnieść ją do ust. Gest ten zdziwił ją w pierwszej chwili; potem nawet uraził. Ponieważ było bardzo gorąco, miała, pod szalem, ramiona zupełnie nagie: Juljan, podnosząc rękę do ust, odsłonił je całkowicie. Po chwili, pani de Rênal uczuła gniew na siebie samą: zdało się jej że oburzenie nie przyszło dość szybko.
Słysząc głosy, pan de Rênal wyszedł z gabinetu: tym samym majestatycznym i ojcowskim tonem jaki przybierał w merostwie wobec nowożeńców, rzekł do Juljana.
— Muszę z tobą pomówić, nim przyjdą dzieci.
Opuścił Juljana do pokoju i zatrzymał żonę kiedy chciała ich zostawić samych. Zamknąwszy drzwi, pan de Rênal usiadł z powagą.
— Proboszcz polecił mi cię jako dobrego chłopca, wszyscy będą cię tu traktowali uczciwie, i jeśli mi się nadasz, pomogę ci w przyszłości znaleźć jaką posadkę. Nie życzę sobie, abyś odtąd widywał swoich krewnych i przyjaciół; ich ton nie może być właściwy dla moich dzieci. Oto trzydzieści sześć franków za pierwszy miesiąc; ale dasz mi słowo, że ani grosza z tej sumy nie oddasz ojcu.
Pan de Rênal czuł złość do starego Sorel, że w tej sprawie okazał się chytrzejszy od niego.
— A teraz, proszę pana (z mego rozkazu wszyscy będą cię tu nazywali panem; ocenisz całą korzyść pobytu w przyzwoitym domu), nie przystoi, aby dzieci widziały cię w bluzie. Czy służba widziała go? rzekł pan de Rênal do żony.
— Nie, nie, odparła z wyrazem głębokiej zadumy.
— Doskonale. Włóż pan to, rzekł do zdumionego chłopca, podając mu własny surdut. Chodźmy teraz do pana Durand, sukiennika.
W dobrą godzinę pan de Rênal wrócił z nowym preceptorem, ubranym czarno: zastał żonę siedzącą na tem samem miejscu. Obecność Juljana uspakajała ją: przyglądając mu się, zapomniała o swoich obawach. Juljan nie myślał o niej; mimo swej nieufności do losu i ludzi, był w tej chwili w duszy jedynie dzieckiem; miał wrażenie, iż przeżył lata całe od chwili, kiedy, przed trzema godzinami, wchodził z drżeniem do kościoła. Zauważył lodowaty wyraz pani de Rênal: zrozumiał, iż gniewa się o to, że ośmielił się ją pocałować w rękę. Ale uczucie dumy, z przyczyny stroju tak odbijającego od jego zwykłej odzieży, rozpierało go do nieprzytomności: tak bardzo zaś pragnął ukryć swą radość, iż kręcił się niespokojnie jak szalony. Pani de Rênal przyglądała mu się ze zdziwieniem.
— Więcej powagi, radzę panu, rzekł pan de Rênal, jeśli chcesz wzbudzić szacunek w dzieciach i służbie.
— Państwo wybaczą, rzekł Juljan, czuję się nieswój w tym nowym stroju; ja, biedny wieśniak, nosiłem dotąd jedynie bluzę. Jeśli państwo pozwolą, pójdę na chwilę do siebie.
— Jakże ci się wydaje nowy nabytek? spytał pan de Rênal żony.
Instynktownym niemal odruchem, z którego z pewnością sama sobie nie zdała sprawy, pani de Rênal ukryła swe prawdziwe uczucie:
— Nie podzielam tego zachwytu, rzekła. Względy twoje przewrócą chłopcu w głowie, tak iż nie minie miesiąc, a będziemy zmuszeni odesłać go z powrotem.
— Więc cóż! to go się odprawi; będzie mnie to kosztowało jakieś sto franków, a Verrières przyzwyczai się do widoku preceptora pana de Rênal. Gdybym go zostawił w odzieży robotnika, cel byłby chybiony. Jeśli go oddalę, zatrzymam, rozumie się, czarny garnitur, który zamówiłem u sukiennika. Zostawię mu tylko to, co znalazłem gotowego u krawca i w co go oblekłem narazie.
Godzina, którą Juljan spędził w swoim pokoju, wydała się pani de Rênal chwilą. Dzieci, którym oznajmiono nowego preceptora, zasypywały matkę pytaniami. Wreszcie zjawił się Juljan. Był to nowy człowiek. Powiedzieć że był poważny, to mało; był wcieloną powagą. Przedstawiono go dzieciom; przemówił do nich tonem, który zdziwił nawet pana de Rênal.
— Jestem tutaj, panowie, rzekł kończąc, aby was nauczyć łaciny. Wiecie już, co znaczy wydawać lekcje. Oto Pismo św., rzekł, pokazując małą książeczkę w czarnej oprawie. Jest tu oddzielnie historja Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa; część, którą nazywamy Nowym Testamentem. Ja was będę często przesłuchiwał, przesłuchajcie i wy mnie.
Adolf, najstarszy, wziął książkę.
— Proszę otworzyć w dowolnem miejscu, rzekł Juljan, i poddać mi pierwsze słowo pierwszego wiersza. Wyrecytuję na pamięć tę świętą księgę, najszczytniejszy wzór naszego życia, póki mnie nie zatrzymacie.
Adolf otworzył książkę, poddał słowo, Juljan zaś wyrecytował całą stronnicę tak swobodnie, jakby mówił po francusku. Pan de Rênal spojrzał na żonę z tryumfem. Dzieci, widząc zdumienie rodziców, otwarły szeroko oczy. Juljan wciąż mówił po łacinie, i kiedy zjawił się w drzwiach służący, stanął w pierwszej chwili nieruchomo, następnie znikł. Niebawem zbliżyły się do drzwi pokojówka i kucharka; Adolf otwierał już książkę w szóstem miejscu, a Juljan recytował wciąż z tą samą łatwością.
— Och, Boże! jaki śliczny księżyk, rzekła głośno kucharka, poczciwa i nabożna dziewczyna.
Pan de Rênal uczuł się zaniepokojony w miłości własnej; zamiast egzaminować Juljana, szukał uporczywie w pamięci paru słów łacińskich; wreszcie wyjąkał jakiś wiersz z Horacego. Juljan znał po łacinie tylko Biblję; odparł tedy, marszcząc brew: — Święte powołanie, do którego się sposobię, zabrania mi czytać tak świeckiego poety.
Pan de Rênal przytoczył sporą ilość mniemanych wierszy Horacego. Objaśnił dzieciom, kto był Horacy; ale chłopcy, przejęci podziwem, nie zwracali na to uwagi. Patrzyli na Juljana.
Ponieważ służba ciągle stała w drzwiach, Juljan uważał za stosowne przedłużyć próbę.
— Teraz, rzekł do najmłodszego, niech pan Stanisław także wskaże mi jaki ustęp.
Mały Staś, przejęty dumą, wysylabizował pierwsze słowo, Juljan zaś wygłosił całą stronicę. Iżby nic nie brakło do tryumfu pana de Rênal, podczas gdy Juljan recytował, weszli pan Valenod, posiadacz pięknej pary normandów, oraz podprefekt pan Charcot de Maugiron. Scena ta zjednała Juljanowi tytuł pana: nawet służba nie śmiała mu go odmówić.
Wieczorem, całe Verrières cisnęło się do pana de Rênal, aby ujrzeć to cudo. Juljan odpowiadał wszystkim z miną chmurną, trzymając się zdala. Sława jego rozeszła się po mieście tak szybko, że w kilka dni potem, pan de Rênal, lękając się by mu go nie odmówiono, zaproponował podpisanie umowy na dwa lata.
— Nie, proszę pana, odparł chłodno Juljan. Gdyby mnie pan zechciał odprawić, zmuszony byłbym opuścić dom. Umowa która wiąże mnie, nie zobowiązując pana do niczego, nie jest równa, nie mogę jej przyjąć.
Juljan umiał się tak postawić, iż, w niespełna miesiąc, sam pan de Rênal musiał go szanować. Ponieważ proboszcz poróżnił się z pp. de Rênal i Valenod, nikt nie mógł zdradzić dawnego kultu Juljana dla Napoleona: on sam mówił o swem bożyszczu jedynie ze wstrętem.


VII. POWINOWACTWA Z WYBORU.

Nie umieją tknąć serca, aby go nie urazić.
Współczesny.

Dzieci ubóstwiały go, on ich nie lubił; myśl jego była gdzieindziej. Cokolwiek te smarkacze wyprawiały, nie niecierpliwił się nigdy. Chłodny, sprawiedliwy, niewzruszony, a mimo to kochany, ponieważ przybycie jego wypędziło poniekąd nudę, Juljan był dobrym nauczycielem. On sam odczuwał jedynie nienawiść i wstręt do wyższego towarzystwa gdzie go dopuszczono, co prawda do szarego końca stołu, co tłumaczy może jego niechęć i wstręt. Zdarzały się wystawne obiady, w czasie których ledwie mógł wstrzymać nienawiść do wszystkiego co go otaczało. Raz, w dzień św. Ludwika, gdy pan Valenod rozprawiał w domu państwa de Rênal, Juljan omal się nie zdradził; wymknął się do ogrodu, pod pozorem poszukania dzieci.
— Cóż za pochwały uczciwości! wykrzyknął; powiedziałby kto że najwyższa cnota; a równocześnie co za szacunek, co za uniżoność dla człowieka, który najoczywiściej podwoił i potroił majątek od czasu jak zarządza mieniem ubogich! Założyłbym się, że zarabia nawet na funduszach podrzutków, biedaków, których nędza świętsza jest od innej! Och! potwory! potwory! I ja także jestem podrzutkiem, znienawidzonym przez ojca, braci, rodzinę.
Na kilka dni przed tym św. Ludwikiem Juljan, przechadzając się i odmawiając brewjarz w lasku nad Aleją Wierności, napróżno starał się uniknąć braci, których ujrzał zdaleka na ścieżce. Piękne czarne ubranie, schludny wygląd młodszego brata, wzgarda wreszcie jaką im okazywał, obudziły zawiść w tych gruboskórnych robotnikach; zbili Juljana tak, iż legł na drodze zemdlony i zlany krwią. Pani de Rênal, przechadzając się z panem Valenod i podprefektem, zaszła przypadkowo do lasku; ujrzała Juljana na ziemi, sądziła że nie żyje. Wzruszenie jej obudziło zazdrość w panu Valenod.
Niepokój jego był przedwczesny. Juljan podziwiał urodę pani de Rênal, ale nienawidził jej za jej piękność; była to pierwsza rafa, o którą omal nie rozbił się jego los. Jak najmniej odzywał się do niej, aby zatrzeć w jej pamięci wzruszenie, które pierwszego dnia kazało mu ją pocałować w rękę.
Eliza, pokojówka pani de Rênal, zakochała się w młodym preceptorze; natrącała o nim często pani. Miłość panny Elizy ściągnęła na Juljana nienawiść służącego. Jednego dnia, Juljan słyszał, jak mówił do Elizy:
— Nie chcesz ze mną gadać, od czasu jak ten śmierdzący bakałarz wszedł do domu.
Juljan nie zasługiwał na tę obelgę; mimo to, czując się ładnym chłopcem, podwoił dbałość o swoją osobę. Niechęć pana Valenod wzrosła również: odzywał się publicznie, że taka kokieterja nie przystała młodemu klerykowi: oprócz sutanny bowiem, strój Juljana był niemal księży.
Pani de Rênal zauważyła, że Juljan częściej niż zwykle rozmawia z panną Elizą: dowiedziała się, iż przyczyną tych rozmów były niedostatki garderoby chłopca. Miał tak mało bielizny, iż często zmuszony był dawać ją do prania poza domem; Eliza pomagała mu w tych kłopotach. Ubóstwo to, którego się nie domyślała, wzruszyło panią de Rênal; byłaby chętnie wyekwipowała chłopca, ale nie śmiała: ta wewnętrzna rozterka była pierwszem przykrem uczuciem związanem z osobą Juljana. Dotąd, imię Juljana spływało się dla niej z uczuciem czystej, nawskroś uduchowionej radości. Dręczona myślą o ubóstwie Juljana, pani de Rênal poddała mężowi myśl aby mu sprawić bieliznę.
— Cóż za niepraktyczność! odparł. Jakto! dawać podarki człowiekowi z którego jesteśmy zupełnie zadowoleni i który dobrze spełnia obowiązki? A, gdyby się zaniedbywał, wówczas trzebaby podsycić jego zapał.
Takie poglądy urażały delikatność pani de Rênal; przed przybyciem Juljana nie zwróciłaby na to uwagi. Widząc nadzwyczajną — bardzo prostą zresztą — schludność młodego kleryka, myślała w duchu: Biedny chłopiec, jak on sobie radzi?
Niebawem wszystkie braki Juljana, miast ją razić, budziły w niej współczucie.
Pani de Rênal należała do gatunku tych mieszkanek prowincji, które, w pierwszych tygodniach znajomości, mogą uchodzić za głupie. Nie znała zupełnie życia i nie siliła się rozprawiać. Miała duszę delikatną i dumną, oraz zmysł szczęścia wrodzony wszystkim istotom; co sprawiało, że, po największej części, nie zwracała uwagi na postępki gruboskórców wśród których los ją pomieścił.
Przy jakiem takiem wykształceniu, żywość i naturalność jej umysłu wyszłyby niechybnie na jaw; ale, jako posażną pannę, wychowano ją u zakonnic żywiących namiętny kult Serca Jezusowego i przejętych nienawiścią dla społeczeństwo wrogiego Jezuitom. Pani de Rênal miała tyle zdrowego rozsądku aby zapomnieć niebawem wszystkich absurdów jakich się nauczyła w klasztorze; ale nie wstawiła nic na to miejsce i wkońcu nie umiała nic. Przedwczesne pochlebstwa, któremi ją otaczano jako bogatą dziedziczkę, oraz wybitna skłonność do dewocji, stworzyły w niej nawyk do życia w sobie. Przy pozorach doskonałej uległości, wyrzeczenia się swej woli (które mężowie w Verrières stawiali za przykład żonom, ku wielkiej pysze pana de Rênal), zachowanie jej było w istocie wynikiem dumy. Niejedna księżniczka, głośna ze swej pychy, nieskończenie więcej zwraca uwagi na to co robi jej dwór, niż ta kobieta, tak łagodna, tak skromna na pozór, zważała na wszystko co robił lub mówił jej mąż. Do przybycia Juljana zajmowały ją naprawdę tylko dzieci. Ich choroby, ich drobne strapienia i radości, zaprzątały całą wrażliwość tej duszy, która, w życiu swojem, uwielbiała jedynie Boga, wówczas gdy była w Sacré-Coeur.
Nie zwierzając się z tem nikomu, każdy napad gorączki któregoś z synów odczuwała tak jakby dziecko już umarło. Kiedy, w pierwszych latach, wiedziona potrzebą zwierzeń, chciała się podzielić tem z mężem, odpowiedzią był zawsze rubaszny śmiech, wzruszenie ramion i jakaś trywjalna uwaga o niedorzeczności kobiet. Tego rodzaju żarciki, zwłaszcza gdy chodziło o chorobę dzieci, przeszywały sztyletem serce pani de Rênal. Oto co znalazła w miejsce obleśnych pochlebstw jezuickiego klasztoru w którym spędziła młodość. Wychowaniem jej stało się cierpienie. Zbyt dumna aby mówić o tego rodzaju zgryzotach nawet swojej przyjaciółce, pani Derville, wyobraziła sobie, że wszyscy mężczyźni są tacy jak jej mąż, jak Valenod i podprefekt Charcot de Maugiron. Gruboskórność oraz najbrutalniejsza nieczułość na wszystko co nie jest kwestją pieniądza, awansu lub orderu; ślepa nienawiść do wszelkiej myśli będącej im nie na rękę, wydawały się jej przyrodzoną właściwością tej płci, podobnie jak filcowy kapelusz i buty.
Po wielu latach, pani de Rênal nie przyzwyczaiła się jeszcze do tych groszorobów, wśród których przyszło jej żyć.
Stąd przyjaźń jej do młodego wieśniaka, do Juljana. W sympatji tej szlachetnej i hardej duszy znajdowała słodycze pełne nowości. Wybaczała mu już jego rażącą nieświadomość, która stanowiła jeden wdzięk więcej, oraz nieokrzesanie z którego zdołała go poprawić. Słuchała go z uwagą, nawet wówczas gdy chodziło o najpospolitsze rzeczy, nawet o biednego psa przejechanego przez wóz chłopski. Obraz ten wywołał gruby śmiech męża, gdy piękne czarne i sklepione brwi Juljana zmarszczyły się. Zwolna zdało się jej, że szlachetność, wzniosłość, ludzkość, są tylko w nim jednym. Czuła dlań całą ową sympatję, a nawet podziw jaki te cnoty budzą w duszach z czystego kruszcu.
W Paryżu stosunek Juljana i pani de Rênal uprościłby się niebawem; ale w Paryżu miłość jest córą romansów. Młody preceptor i jego nieśmiała chlebodawczyni znaleźliby wyjaśnienie swego położenia w pierwszej lepszej powieści, piosence nawet. Powieść wyznaczyłaby im role, wskazała wzór do naśladowania, i, wcześniej lub później, mimo że bez przyjemności, może z niechęcią, próżność skłoniłaby Juljana do pójścia za tym wzorem.
W okolicy Aveyron lub Pirenejów, w ognistym klimacie, najmniejszy przypadek spowodowałby przełom. Pod naszem chłodniejszem niebem, młody człowiek może widywać codzień trzydziestoletnią kobietę, szczerze cnotliwą, zajętą dziećmi i nie czerpiącą zgoła wzoru w romansach. Na prowincji, wszystko idzie wolno, wszystko spełnia się pomału, życie płynie naturalniej.
Często, myśląc o ubóstwie młodego preceptora, pani de Rênal rozczulała się do łez. Jednego dnia, Juljan zastał ją płaczącą na dobre.
— Co pani? stało się jakie nieszczęście?
— Nie, panie Juljanie, odparła; niech pan zawoła dzieci, chodźmy się przejść.
Ujęła jego ramię i oparła się o nie w sposób który wydał się Juljanowi szczególny. Pierwszy raz nazwała go panem Juljanem.
Pod koniec przechadzki, Juljan zauważył, że pani de Rênal rumieni się często. Zwolniła kroku.
— Słyszał pan zapewne, rzekła nie patrząc nań, że jestem spadkobierczynią bardzo bogatej ciotki w Besançon. Obsypuje mnie podarkami... Chłopcy nasi robią postępy... tak zadziwiające, że chciałabym prosić, aby pan przyjął mały upominek, jako znak mej wdzięczności. Ot, poprostu kilka ludwików... aby pan mógł sobie sprawić bieliznę. Ale... dodała rumieniąc się jeszcze bardziej i zamilkła.
— Co takiego, pani? spytał Juljan.
— Niema potrzeby, ciągnęła spuszczając głowę, mówić o tem mężowi.
— Jestem ubogi, pani, ale nie jestem podły, odparł Juljan zatrzymując się z oczyma błyszczącemi od gniewu i prostując się: nad tem się pani nie zastanowiła. Byłbym czemś poniżej lokaja, gdybym był zmuszony ukrywać przed panem de Rênal cokolwiek co tyczy moich pieniędzy.
Pani de Rênal zmartwiała.
— Pan mer, ciągnął Juljan, wręczył mi pięć razy po trzydzieści sześć franków od czasu jak jestem w tym domu; gotów jestem pokazać swoje rachunki panu de Rênal, i każdemu, nawet panu Valenod, który mnie nienawidzi.
Po tym wybuchu, pani de Rênal szła obok Juljana blada i drżąca; do końca przechadzki żadne nie znalazło pretekstu do nawiązania rozmowy. W dumnem sercu Juljana miłość do pani de Rênal stawała się coraz większem niepodobieństwem: ona zaś szanowała go, podziwiała: skrzyczał ją! Pod pozorem mimowolnej przykrości jaką mu sprawiła, otoczyła go najserdeczniejszą tkliwością. Ta nowa faza stała się na cały tydzień źródłem szczęścia dla pani de Rênal. Juljan udobruchał się; w głowie mu nie postało że na dnie tego mógł tkwić odcień żywszego uczucia.
— Oto bogacze, mówił sobie: upokarzają, a potem zdaje się im, że wszystko naprawią trochą mizdrzenia.
Serce pani de Rênal było zbyt wezbrane, a jeszcze zbyt niewinne, aby, mimo postanowień mogła zataić przed mężem propozycję jaką uczyniła Juljanowi i sposób w jaki ją odrzucił.
— Jakto! rzekł pan de Rênal oburzony; i ty mogłaś ścierpieć odmowę ze strony służącego?
Gdy zaś pani de Rênal okrzyknęła się na to, dodał:
— Mówię, moja droga, jak nieboszczyk książę de Condé, przedstawiając młodej małżonce szambelanów: „wszyscy ci ludzie, rzekł, to nasi służący“. Czytałem ci z pamiętników Besenvala ten ustęp, bardzo godny uwagi w przedmiocie etykiety. Każdy nieszlachcic który jest w twoim domu i otrzymuje zapłatę, jest twoim służącym. Powiem parę słów temu panu Juljanowi i dam mu sto franków.
— Och! mężu, rzekła pani de Rênal, drżąca: ale chociaż nie przy służbie.
— Tak, mogliby być zazdrośni, i słusznie, rzekł mąż oddalając się i ważąc w myślach wysokość sumy.
Pani de Rênal padła na krzesło, wpół omdlała z bólu. Ten człowiek upokorzy Juljana, i to z jej winy! Uczuła wstręt do męża, zasłoniła sobie twarz. Przyrzekła sobie nie zwierzać się nigdy z niczem.
Ujrzawszy Juljana, drżała jeszcze; w piersiach czuła taki ucisk, że nie mogła wyrzec słowa. W zakłopotaniu, ujęła go za ręce i ściskała je.
— I cóż, panie Juljanie, rzekła wreszcie, czy pan rad z mego męża?
— Jakżebym nie był rad? odparł z gorzkim uśmiechem: dał mi sto franków.
Popatrzyła nań niepewnie.
— Niech mi pan poda ramię, rzekła wreszcie z akcentem determinacji, jakiej Juljan nigdy jeszcze u niej nie widział.
Odważyła się iść do miejscowej księgarni, mimo że księgarz zażywał reputacji okropnego liberała. Wybrała za dziesięć ludwików książek i dała je chłopcom; ale były to książki, o których wiedziała, że Juljan ich pragnie. Kazała zaraz w sklepie każdemu z synów podpisać książki które mu przypadły. Podczas gdy pani de Rênal poiła się zadośćuczynieniem na które się zdobyła wobec Juljana, ten zdumiewał się ogromną ilością książek w księgarni. Nigdy nie ośmielił się wejść do tak wyklętego miejsca; serce mu biło. Nie domyślając się tego co się działo w sercu pani de Rênal, dumał głęboko nad sposobem, w jaki on, biedny student, mógłby zdobyć niektóre z tych książek. Wreszcie, wpadł na pomysł, iż, przy pewnej zręczności, możnaby podsunąć panu de Rênal, jako temat wypracowań dla synów, życiorysy wybitnych ludzi z okolicznej szlachty. Po miesiącu, Juljan dopiął celu; w jakiś czas później ośmielił się poddać panu merowi krok jeszczy cięższy dla tego dobrze myślącego człowieka: chodziło mianowicie o zbogacenie liberała przez wzięcie abonamentu w księgarni. Pan de Rênal uznawał, że byłoby racjonalne dać starszemu synowi bliższe pojęcie o wielu dziełach o których będzie słyszał gdy się znajdzie w szkole wojskowej; mimo to, nie chciał się posunąć dalej. Juljan czuł jakąś tajemną przyczynę, ale nie mógł jej odgadnąć.
— Zastanowiłem się, proszę pana, rzekł raz, że byłoby bardzo niewłaściwe, aby dobre szlacheckie nazwisko jak pańskie miało figurować w plugawych rejestrach księgarni. (Czoło pana de Rênal rozjaśniło się). Byłoby również złem świadectwem, ciągnął Juljan pokorniej, dla biednego studenta teologji, gdyby ktoś odkrył jego nazwisko na liście wypożyczalni. Liberałowie mogliby mnie obwiniać o czytanie najbezecniejszych książek; kto wie nawet, może wypisaliby tytuł tych ohydnych dzieł obok mego nazwiska.
Ale Juljan wszedł na fałszywy trop. Fizjognomja mera przybrała wyraz zakłopotania i niechęci.
— Mam go, rzekł sobie.
W kilka dni potem, skoro najstarszy chłopiec zagadnął w obecności pana de Rênal o książkę oznajmioną w Quotidienne, młody preceptor rzekł:
— Aby uchylić wszelki pozór tryumfu Jakóbinów, a mimo to dać mi możność objaśnienia pana Adolfa, możnaby wziąć abonament na imię kogoś ze służby.
— Niezła myśl! rzekł pan de Rênal, widocznie uradowany.
— Ale trzebaby zastrzec, rzekł Juljan owym poważnym i stroskanym niemal tonem który umieją przybrać niektórzy ludzie kiedy widzą iż sprawy przybierają zdawna upragniony obrót, trzeba zastrzec, że służący nie będzie miał prawa brać romansów. Wcisnąwszy się do domu, te niebezpieczne książki mogłyby zepsuć garderobianą pani, a nawet lokajów.
— Zapomina pan o pamfletach politycznych, dodał pan de Rênal wyniośle. Chciał ukryć podziw, jaki w nim obudził mądry półśrodek preceptora.
Życie Juljana składało się tedy z drobnych spraw, a powodzenie ich zaprzątało go o wiele więcej niż wyraźna sympatja którą byłby mógł z łatwością wyczytać w sercu pani de Rênal.
W domu mera znów Juljan wszedł w rolę, w jakiej tkwił przez całe życie. I tu, jak w ojcowskim tartaku, głęboko pogardzał ludźmi z którymi się stykał, oni zaś płacili mu nienawiścią. Słuchając rozmów podprefekta, pana Valenod i innych, o rzeczach na które patrzał razem z nimi, czuł jak ich pojęcia odległe są od rzeczywistości. Niechby mu się jakiś postępek wydał wspaniały, u nich z pewnością spotkał się z naganą. Raz po raz wykrzykiwał w duchu: „Cóż za potwory, albo co za głupcy!“ Zabawne jest, że, przy całej tej wyniosłości, często nie rozumiał tego co mówiono.
W życiu swojem rozmawiał szczerze jedynie ze starym chirurgiem; to trochę co wiedział odnosiło się do włoskich kampanij Bonapartego albo do chirurgji. Jego młodzieńcza odwaga lubowała się w szczegółowem opowiadaniu o najboleśniejszych operacjach.
— Jabym ani drgnął! powiadał sobie.
Pierwszy raz kiedy pani de Rênal próbowała nawiązać z nim rozmowę poza tematem wychowania, zaczął mówić o operacjach: zbladła i prosiła aby przestał.
Pozatem, nie wiedział nic. Toteż, ilekroć znalazł się sam z panią de Rênal, zapadało osobliwe milczenie. W salonie, mimo jego skromności, pani de Rênal widziała w oczach Juljana błysk wyższości intelektualnej wobec innych gości. Skoro zostali sami, czuła że jest zakłopotany. Niepokoiło ją to; instynktem kobiecym odgadywała, że to zakłopotanie nie ma bynajmniej podkładu tkliwości.
Wedle pojęć przejętych od starego chirurga o wykwintnem towarzystwie — takiem jak się przedstawiało staremu wiarusowi — Juljan czuł się upokorzony ilekroć zapanowało milczenie w obecności damy, tak jakby ono wyłącznie było jego winą. Wrażenie to było jeszcze sto razy dotkliwsze sam na sam. Wyobraźnia jego, napełniona przesadnie romantycznemi pojęciami o tem co powinien rzec mężczyzna kiedy się znajdzie sam z kobietą, podsuwała mu niemożliwe pomysły. Dusza jego bujała w obłokach, mimo to nie umiał się wyrwać z upokarzającego milczenia. Okrutne męki jakie przechodził w czasie długich przechadzek z panią de Rênal i z dziećmi, pogłębiały surowość wyrazu jego twarzy. Gardził sobą straszliwie; jeżeli zaś, nieszczęściem, zmusił się do mówienia, plótł brednie. Na domiar nieszczęścia, widział i przesadzał jeszcze swą niedorzeczność; ale czego nie widział, to wyrazu swoich oczu: były tak piękne i zwiastowały tak płomienną duszę, iż, podobne dobrym aktorom, dawały niekiedy urocze znaczenie czemuś co go wcale nie miało. Pani de Rênal zauważyła, że będąc z nią sam, jedynie wtedy zdołał powiedzieć coś do rzeczy, kiedy, zaskoczony czemś nieprzewidzianem, nie silił się na wyskoki dworności. Ponieważ przyjaciele domu nie przekarmiali jej nowemi i świetnemi myślami, syciła się z rozkoszą błyskami umysłu Juljana.
Od upadku Napoleona, wszelki cień płochości wygnany jest z życia prowincji. Każdy lęka się stracić posadę. Hultaje szukają oparcia w Kongregacji; obłuda rozwinęła się nawet wśród liberałów. Nuda wzrasta. Jedyne przyjemności jakie zostały, to czytanie i gospodarstwo.
Pani de Rênal, bogata dziedziczka nabożnej ciotki, wyszedłszy w szesnastym roku za przyzwoitego szlachcica, w całem życiu nie doświadczyła ani nie widziała nic, coby było choć trochę podobne do miłości. Jedynie zacny ksiądz Chélan mówił jej o miłości z okazji zalotów pana Valenod, i nakreślił tak ohydny obraz, iż słowo to wcielało dla pani de Rênal najwstrętniejszą rozpustę. Miłość taką, jaką znalazła w paru powieściach które przypadkiem wpadły jej w ręce, uważała za wyjątek lub za fakt zgoła nienaturalny. Dzięki tej nieświadomości, pani de Rênal, zupełnie szczęśliwa, zajęta Juljanem bez przerwy, nie czuła najlżejszych wyrzutów.


VIII. DROBNE WYPADKI.

Then there were sighs, the deeper for suppression
And stolen glances, sweeter for the theft,
And burning blushes though for no transgression.
Don Juan, p. I. st. 74.

Anielską słodycz pani de Rênal płynącą z charakteru i z jej obecnego szczęścia, mąciła jedynie myśl o pokojówce Elizie. Dziewczyna ta odziedziczyła mały spadek, poszła się wyspowiadać do księdza Chélan i zwierzyła mu się z zamiarami na Juljana. Proboszcz ucieszył się szczerze szczęściem młodego przyjaciela; toteż zdumiał się bardzo, kiedy Juljan oznajmił stanowczo, że propozycja panny Elizy zgoła mu nie odpowiada.
— Rozpatrz się, dziecko, w sercu, rzekł proboszcz marszcząc brwi; winszuję ci twego powołania, jeśli to tylko ono skłania cię do wzgardzenia losem aż nadto wystarczającym. Z górą pięćdziesiąt pięć lat jestem proboszczem w Verrières; i tak, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, usuną mnie. Martwi mnie to, a wszakże mam ośmset funtów renty! Mówię ci to, iżbyś sobie nie robił złudzeń co do widoków w zawodzie kapłańskim. Jeśli zechcesz zabiegać o łaskę tych którzy dzierżą władzę, zguba twoja wieczna jest pewna. Możesz zrobić los, ale trzebaby krzywdzić nędzarzy, schlebiać podprefektowi, merowi, ludziom wpływowym, iść na rękę ich namiętnościom. Postępowanie to, zwane powszechnie umiejętnością życia, może, dla człowieka świeckiego, nie być absolutnie sprzeczne z drogą zbawienia; ale w naszym stanie trzeba wybierać; chodzi o tryumf na tym świecie albo na tamtym: niema środka. Idź, drogie dziecko, zastanów się i wróć za trzy dni dać mi odpowiedź. Ze smutkiem widzę w tobie jakąś posępną żarliwość, nie zwiastującą umiarkowania ani doskonałego wyrzeczenia się ziemskich korzyści, które jest potrzebne u księdza. Mam wysokie pojęcie o twoich zdolnościach, ale pozwól sobie powiedzieć, dodał zacny proboszcz ze łzami, że w stanie kapłańskim drżę o twoje zbawienie.
Juljan wstydził się swego wzruszenia; pierwszy raz w życiu czuł że go ktoś kocha; płakał z rozkoszą i poszedł ukryć łzy w lasach nad Verrières.
— Czego ja się tak wzruszam? rzekł wreszcie; czuję że dałbym życie za tego poczciwinę Chélan, który mi dowiódł że jestem tylko głupcem. Jego to przedewszystkiem powinienbym oszukać, a on mnie przejrzał. Ów tajemny żar o którym mówi, to moje postanowienie wybicia się. Uważa mnie za niegodnego kapłaństwa, gdy ja sobie wyobrażałem że wyrzeczenie się tysiąca franków renty da mu najwyższe wyobrażenie o mej pobożności i mojem powołaniu.
Na przyszłość, ciągnął Juljan, będę polegał na sobie tylko o tyle o ile się wypróbuję. Ktoby powiedział że znajdę przyjemność w wylewaniu łez? że będę kochał tego kto mi udowodni że jestem dudkiem!
W trzy dni potem, Juljan znalazł pozór, do którego powinien się był uciec odrazu; pozór ten był potwarzą, ale cóż to znaczy? Po wielu omawianiach, wyznał księdzu, że przyczyna, której nie może odsłonić, ponieważ zaszkodziłaby osobie trzeciej, oddala go od tego małżeństwa. Znaczyło to rzucić cień na Elizę. Ksiądz Chélan ujrzał w tem postępowaniu pobudki zgoła świeckie, bardzo różne od tych, które powinnyby ożywiać młodego lewitę.
— Mój chłopcze, rzekł jeszcze raz, bądź raczej zacnym, uczciwym i światłym rolnikiem, niżbyś miał być księdzem bez powołania.
Juljan odpowiedział na to bardzo wymownie, gdy chodzi o słowa: znalazł wyrazy jakichby użył młody i gorliwy seminarzysta; ale jego ton, zaledwie powściągany ogień tryskający z jego oczu, zaniepokoiły księdza Chélan.
Nie trzeba nadto źle wróżyć o przyszłości Juljana: posługiwał się wzorowo językiem przemyślnej obłudy. Jak na jego wiek, było to nieźle. Co się tyczy tonu i gestów, trzeba mieć na uwadze, że wyrósł on wśród chłopów, nie mając przed oczami pierwszorzędnych wzorów. W dalszem życiu, skoro tylko mu było dane zbliżyć się do elity, cudownie opanował tak gesty jak słowa.
Pani de Rênal dziwiła się, że Eliza tak mało jest ucieszona spadkiem; dziewczyna wciąż wymykała się do proboszcza i wracała ze łzami w oczach: wreszcie, zwierzyła się pani ze swych małżeńskich planów.
Pani de Rênal miała uczucie że jest chora; trawiła ją jakby gorączka, bezsenność; żyła jedynie wówczas gdy widziała w pobliżu pokojówkę albo Juljana. Nie była zdolna myśleć o niczem innem jak tylko o nich i o ich przyszłem szczęściu. To skromne gospodarstwo, w którem na wszystko miało starczyć pięćdziesiąt ludwików renty, przedstawiało się jej w czarujących barwach, Juljan mógłby wszak zostać adwokatem w Bray, powiatowem mieście o dwie mile od Verrières: wówczas widywałaby go niekiedy.
Pani de Rênal szczerze myślała że zwarjuje; powiedziała to mężowi i wkońcu rozchorowała się. Tegoż samego dnia, gdy Eliza kręciła się po pokoju, zauważyła że dziewczyna popłakuje. W tej epoce nie znosiła Elizy i właśnie połajała ją za coś: przeprosiła ją. Eliza rozpłakała się na dobre: prosiła pani aby jej pozwoliła zwierzyć się ze swem nieszczęściem.
— Mów, rzekła pani de Rênal.
— Otóż, proszę pani, nie chce mnie; niegodziwcy nagadali mu coś o mnie, i on wierzy.
— Kto cię nie chce? spytała pani de Rênal, ledwie mogąc oddychać.
— A któżby, proszę pani? Pan Juljan, odparła dziewczyna szlochając. Ksiądz proboszcz nie mógł go przekonać; ksiądz proboszcz uważa że nie powinien odtrącać uczciwej dziewczyny, dlatego tylko że była pokojówką. Toć, ostatecznie, ojciec pana Juljana jest drwalem, a on sam, jak zarabiał na życie, nim się dostał do jaśnie państwa?
Pani de Rênal nie słuchała już; nadmiar szczęścia niemal pozbawił ją rozumu. Kazała sobie kilka razy powtórzyć, że Juljan odmówił w sposób stanowczy, wykluczający nadzieję aby się dał zwrócić na rozsądniejszą drogę.
— Spróbuję ostatniego sposobu, rzekła: pomówię z nim.
Nazajutrz po śniadaniu, pani de Rênal sprawiła sobie tę nieopisaną rozkosz aby przemawiać za swą rywalką i patrzeć jak przez godzinę Juljan niewzruszenie odtrąca rękę i majątek Elizy.
Stopniowo, Juljan przestał ważyć słowa, i z żywością odpowiadał na przedłożenia pani de Rênal. Nie mogła się oprzeć strumieniowi szczęścia, który zalewał jej duszę po tylu dniach rozpaczy. Zrobiło się jej słabo. Kiedy przyszła do siebie i spoczęła wygodnie w swoim pokoju, oddaliła wszystkich. Była zdumiona.
— Czyżbym kochała Juljana? rzekła w duchu.
Odkrycie to, które, w innej chwili, stałoby się źródłem wyrzutów i głębokiego wstrząsu, było dla niej czemś dziwnem ale obojętnem. Dusza jej, wyczerpana ostatniemi przejściami, jakgdyby stępiała, straciła wrażliwość.
Pani de Rênal chciała się czemś zająć, ale zapadła w głęboki sen; kiedy się obudziła, czuła się mniej strwożona niżby należało. Była nadto szczęśliwa aby się czemś troskać. Ta poczciwa parafjanka, naiwna i niewinna, nie umiała się dręczyć po to aby z siebie wycisnąć jakiś nowy odcień uczucia lub cierpienia. Zupełnie pochłonięta, przed przybyciem Juljana, ogromem zatrudnień, który na prowincji zaprząta gospodynię i matkę rodziny, pani de Rênal myślała o namiętnościach jak my o loterji: pewne oszukaństwo, szczęście za którem upędzają się szaleńcy.
Rozległ się dzwon na obiad. Pani de Rênal zaczerwieniła się, usłyszawszy głos Juljana rozmawiającego z dziećmi. Od czasu jak kochała, stała się zręczniejsza: aby usprawiedliwić rumieniec, użaliła się na straszny ból głowy.
— Oto kobiety! wykrzyknął pan de Rênal z rubasznym śmiechem. Zawsze coś tam jest do naprawy w tej maszynerji.
Mimo że przywykła do tego rodzaju dowcipów, ton męża uraził panią de Rênal. Dla zatarcia wrażenia, spojrzała na Juljana; gdyby był najszpetniejszy w świecie, w tej chwili podobałby się jej.
Pilnie naśladując obyczaje Dworu, z początkiem wiosny, pan de Rênal przeniósł się do Vergy: była to owa wioska wsławiona tragiczną przygodą Gabrjeli. O kilkaset kroków od malowniczych ruin gotyckiego kościoła, pan de Rênal posiadał stary zamek z czterema wieżami i ogród na wzór tuilleryjskiego z alejami kasztanowymi strzyżonemi dwa razy do roku. Sąsiednie pole, zasadzone jabłoniami, służyło za miejsce przechadzki. Na końcu sadu, rosło z dziesięć wspaniałych orzechów; pyszne ich gałęzie wznosiły się może na ośmdziesiąt stóp.
— Każdy z tych przeklętych orzechów, mawiał pan de Rênal kiedy żona zachwycała się niemi, kosztuje mnie pół morgi zbiorów: zboże nie rodzi się w ich cieniu.
Widok wsi uderzył panią de Rênal jakgdyby był dla niej czemś nowem; nie posiadała się z uniesienia. Uczucie jakie ją ożywiało tchnęło w nią inteligencję i energję. Kiedy, w dwa dni po przybyciu do Vergy, sprawy urzędowe powołały pana de Rênal do miasta, sama najęła na swój koszt robotników, Juljan poddał myśl wykopania ścieżki, która, wysypana piaskiem, wiłaby się po sadzie i wśród kasztanów, tak aby dzieci mogły uganiać od rana nie rosząc bucików. Myśl tę wprowadzono w czyn w niespełna dwadzieścia cztery godzin. Rani de Rênal spędziła wesoło z Juljanem cały dzień, doglądając roboty.
Wróciwszy z miasta, pan mer zdziwił się mocno, widząc aleję. Również panią de Rênal zdziwiło przybycie męża: zapomniała o jego istnieniu. Dwa miesiące odzywał się cierpko o śmiałości, z jaką, bez naradzenia się z nim, podjęto wkład tak doniosły: pocieszało go trochę to, że pani de Rênal dokonała go swoim kosztem.
Całe dni spędzała z dziećmi w sadzie, uganiając za motylami. Sporządzono siatki z białej gazy, w które chwytano te biedne lepidoptery. To barbarzyńskie miano usłyszała pani de Rênal z ust Juljana; sprowadziła z Besançon piękne dzieło Godarda, i Juljan opowiadał jej o szczególnych obyczajach tych zwierzątek.
Przyszpilano je bez litości w tekturowem pudle, też sporządzonem przez Juljana.
Wreszcie był między panią de Rênal a Juljanem temat do rozmowy; nie przechodził już straszliwych mąk o jakie przyprawiały go chwile milczenia.
Rozmawiali bezustanku z zainteresowaniem, mimo że o rzeczach bardzo niewinnych. To czynne, zatrudnione i wesołe życie przypadło do smaku wszystkim, z wyjątkiem Elizy, która utyskiwała na nadmiar roboty. Nigdy, nawet w karnawale, mówiła, w epoce balów w Verrières, pani nie dbała tak o strój; zmieniała suknie po dwa i trzy razy dziennie.
Ponieważ nie mamy zamiaru schlebiać nikomu, nie będziemy taić, że pani de Rênal, która miała pyszne ciało, kazała sobie suknie skroić w ten sposób, iż gors i ramiona były mocno odsłonięte: z czem było jej nadzwyczaj ładnie.
— Nigdy pani nie była tak młoda, powiadali przyjaciele domu, gdy się zjawili na obiad w Vergy. (Próbka miejscowego stylu).
Rzecz osobliwa i trudna wręcz do wiary, to iż pani de Rênal rozwijała te starania bez wyraźnej intencji. Znajdowała w tem przyjemność; nie zastanawiając się bliżej, o ile nie uganiała za motylami z dziećmi i z Juljanem, trawiła czas z Elizą na sporządzaniu tualet. Jedyną wyprawę do Verrières spowodowały nowe suknie letnie, które nadeszły z Müluzy.
Przywiozła do Vergy młodą kobietę, swoją kuzynkę. Od zamążpójścia, pani de Rênal żyła w przyjaźni z panią Derville, koleżanką z Sacré-Coeur.
Pani Derville serdecznie się bawiła tem, co nazywała szaleństwami kuzynki. — Mnieby to nigdy do głowy nie przyszło, mówiła. Sama z mężem, pani de Rênal wstydziła się tych wyskoków; obecność pani Derville dodawała jej odwagi. Zwierzała się jej zrazu nieśmiało; stopniowo ożywiała się, i długi poranek mijał jak chwilka wśród wesołości obu przyjaciółek. Tym razem, rozsądna pani Derville znalazła kuzynkę o wiele mniej wesołą, a o wiele szczęśliwszą.
Juljan, od czasu pobytu na wsi, żył jak dziecko; uganiał za motylami równie szczęśliwy jak jego uczniowie. Po takim nakładzie przymusu i obłudy, sam, zdala od ludzkich oczu, instynktownie czując się swobodny wobec pani de Rênal, wśród najpiękniejszych gór w świecie, oddawał się tak naturalnej w tym wieku rozkoszy istnienia.
Skoro przybyła pani Derville, Juljan miał uczucie że to jest jego przyjaciółka; skwapliwie pokazał jej widok ze szczytu nowej alei; widok jeżeli nie ładniejszy to równy wszystkiemu co Szwajcarja i włoskie jeziora mają najpiękniejszego. Wdrapawszy się na zbocze zaczynające się o parę kroków wyżej, dochodzi się niebawem do urwisk porosłych dębiną, ciągnących się prawie do rzeki. Na te okrzesane wierzchołki, Juljan, szczęśliwy, wolny, a nawet coś więcej — król domu, zaprowadził obie przyjaciółki i cieszył się ich zachwytem.
— To dla mnie niby muzyka Mozarta, powiadała pani Derville.
Zawiść braci, bliskość ojca despoty i gbura, zbrzydziły Juljanowi okolice Verrières. W Vergy nie czyhały nań te gorzkie wspomnienia; pierwszy raz w życiu nie czuł w pobliżu wroga. Kiedy pan de Rênal był w mieście, co mu się często zdarzało, Juljan ośmielał się czytać. Zamiast czytać w nocy, i to kryjąc lampę pod doniczką, mógł się wysypiać: za to w dzień, po lekcji, chronił się w te skały z książką, jedyną busolą swego postępowania i przedmiotem zachwytu. Znajdował w niej zawsze szczęście, upojenie i pociechę w chwilach zniechęcenia.
Niektóre zdania Napoleona o kobietach, uwagi o romansach modnych za jego czasu, obudziły w Juljanie myśli, które każdy z jego rówieśników miałby zapewne oddawna.
Przyszły upały. Wieczory spędzano pod lipą o kilka kroków od domu. Panowała tam głęboka ciemność. Jednego wieczora, Juljan rozprawiał żywo; upajał się przyjemnością własnej wymowy, i to wobec młodych kobiet. Gestykulując, dotknął ręki pani de Rênal, wspartej o poręcz ogrodowego krzesła.
Ręka cofnęła się szybko; Juljan zaś pomyślał, że obowiązkiem jego jest uzyskać, aby pani de Rênal nie cofała tej ręki gdy jej dotknie. Myśl o tym nałożonym sobie obowiązku, o śmieszności lub raczej o poniżeniu jeśli tego nie dokona, zniweczyła natychmiast w jego sercu wszelką rozkosz.


IX. WIECZÓR NA WSI.

Dydona pana Guérin, cóż za uroczy szkic!
Strombeck.

Nazajutrz, Juljan spoglądał na panią de Rênal dziwnym wzrokiem; obserwował ją jak nieprzyjaciela przed bitwą. Spojrzenia te, tak różne od wczorajszych, zmięszały panią de Rênal: była dlań dobra, a on zdawał się zagniewany! Nie mogła oderwać ócz od jego oczu.
Obecność pani Derville pozwalała Juljanowi mniej mówić a więcej oddawać się myślom. Przez cały dzień silił się umocnić czytaniem natchnionej książki, w której hartował duszę.
Skrócił znacznie lekcje; następnie, pod wpływem obecności pani de Rênal podniecającej jego ambicję, postanowił, że tego wieczora ręka jej bezwarunkowo musi pozostać w jego ręce.
Skoro z zachodem słońca zbliżył się stanowczy moment, serce Juljana zaczęło bić gwałtownie. Zapadła noc; zauważył że będzie bardzo ciemna: olbrzymi ciężar spadł mu z piersi. Niebo, pokryte chmurami, które przeganiał bardzo ciepły wiatr, zwiastowało burzę. Przyjaciółki przechadzały się do późna. Zachowanie ich zdawało się Juljanowi bardzo dziwne: rozkoszowały się tą aurą, która dla delikatnych dusz pomnaża niejako rozkosz kochania.
Usiadły wreszcie; pani de Rênal obok Juljana, pani Derville koło przyjaciółki. Juljan, pochłonięty swym zamiarem, milczał, rozmowa nie kleiła się.
— Czy będę równie drżący i nieszczęśliwy przy pierwszym pojedynku? myślał; zbyt podejrzliwy był wobec siebie i drugich, aby nie widzieć stanu swojej duszy.
Odczuwał tak nieznośny lęk, że wolałby raczej, wszelkie inne niebezpieczeństwo. Ileż razy pragnął, aby panią de Rênal odwołała jakaś sprawa! Gwałt, jaki sobie zadawał, odbił się w zmienionym głosie Juljana. Niebawem, głos pani de Rênal zaczął drżeć również, ale Juljan nie zauważył tego: straszliwa walka obowiązku z nieśmiałością pochłaniała go całkowicie. Trzy kwadranse na dziesiątą wybiły na zamkowym zegarze, a on jeszcze nic nie zdziałał. Oburzony własnem tchórzostwem, rzekł sobie:
— Z uderzeniem dziesiątej spełnię, com postanowił, albo też pójdę do siebie i strzelę sobie w łeb.
Jeszcze moment oczekiwania i lęku, w ciągu którego Juljan był prawie nieprzytomny ze wzruszenia, i dziesiąta wybiła na zegarze nad jego głową. Każde uderzenie nieszczęsnego młota rozlegało mu się w piersi: czuł je niemal fizycznie.
Wreszcie, gdy ostatni dźwięk drżał jeszcze w powietrzu, wyciągnął rękę i ujął dłoń pani de Rênal, która cofnęła się szybko. Juljan, niebardzo wiedząc co czyni, chwycił ją na nowo. Mimo że sam był bardzo wzruszony, uderzył go lodowaty chłód ręki którą ściskał konwulsyjnie. Ręka uczyniła jeszcze ostatni wysiłek aby się wydrzeć, ale wkońcu została w jego dłoni.
Fala szczęścia zalała duszę Juljana; nie iżby kochał panią de Rênal, ale okropna męczarnia ustała. Sądził że trzeba coś mówić dla odwrócenia uwagi pani Derville: głos jego brzmiał donośnie i silnie. Głos pani de Rênal przeciwnie zdradzał takie wzruszenie, że przyjaciółka zlękła się iż jest niezdrowa i zaproponowała powrót. Juljan uczuł niebezpieczeństwo:
— Jeśli pani de Rênal wróci do salonu, popadnę znów w katusze, w jakich spędziłem cały dzień. Zbyt krótko trzymałem tę rękę, abym mógł to uważać za zdobyty przywilej.
W chwili gdy pani Derville ponawiała propozycję, Juljan ścisnął silnie rękę zwisającą w jego dłoni. Pani de Rênal, która już wstawała, siadła z powrotem mówiąc omdlewającym głosem:
— Czuję się w istocie nieco cierpiąca, ale świeże powietrze orzeźwi mnie.
Słowa te potwierdziły szczęście Juljana, które w tej chwili odczuwał w całej pełni. Zaczął mówić, zapomniał o udawaniu, oczarował obie przyjaciółki. Ale było jeszcze nieco tchórzostwa w tym potoku wymowy. Obawiał się śmiertelnie, aby pani Derville, spłoszona wiatrem który się zerwał przed burzą, nie zechciała sama wrócić. Zostałby wówczas sam na sam z panią de Rênal. Zdobył się, prawie przypadkiem, na ślepą odwagę; ale czuł, że nie byłby zdolny wyrzec słowa do pani de Rênal. Wymówka z jej strony, choćby najlżejsza, znalazłaby go bezbronnym; owoc zwycięstwa byłby stracony.
Szczęściem, tego wieczora, jego gorąca wymowa znalazła łaskę w oczach pani Derville, której zazwyczaj wydawał się dziecinnie niezręczny i nudny. Pani de Rênal, z dłonią w dłoni Juljana, nie myślała o niczem: żyła! Godziny spędzone pod lipą, zasadzoną, wedle podania, przez Karola Śmiałego, były dla niej epoką szczęścia. Słuchała z rozkoszą szumu wiatru w gęstwinie, oraz szelestu kropel spadających na liście. Juljan nie zauważył okoliczności, która byłaby mu znacznie dodała ducha; pani de Rênal, która cofnęła rękę aby pomóc kuzynce podnieść obaloną wiatrem doniczkę, siadłszy z powrotem, oddała mu na nowo dłoń prawie bez trudności, jakgdyby to już była rzecz umówiona.
Północ wybiła oddawna; trzeba było wreszcie opuścić ogród. Pani de Rênal, upojona rozkoszą kochania, w naiwności swojej nie czyniła sobie prawie wyrzutów. Szczęście odjęło jej sen. Juljan natomiast, śmiertelnie znużony przebytą walką, spał jak zabity.
Nazajutrz zbudzono go o piątej: i — rzecz, która zabolałaby okrutnie panią de Rênal, gdyby to wiedziała, — zaledwie pomyślał o niej. Spełnił swój obowiązek; i to obowiązek heroiczny. Przejęty szczęściem tego uczucia, zamknął się na klucz, i utonął, z nową przyjemnością, w lekturze czynów swego bohatera.
Skoro rozległ się dzwonek na śniadanie, Juljan, zatopiony w biuletynach Wielkiej Armji, zapomniał wszystkich tryumfów dnia poprzedniego. Schodząc do salonu, szepnął sobie:
— Trzeba powiedzieć tej kobiecie że ją kocham.
Miast przepojonych rozkoszą wspomnień których się spodziewał, ujrzał surową fizjognomję pana de Rênal, który, przybywszy od dwóch godzin z Verrières, nie ukrywał swego niezadowolenia iż Juljan cały ranek nie zatroszczył się o dzieci. Nic szpetniejszego jak ten człowiek przejęty swą ważnością, czujący się w prawie dać uczuć swój niehumor.
Każde cierpkie słowo przeszywało serce pani de Rênal. Juljan był tak oszołomiony, tak jeszcze pełen wielkich czynów, które, przez kilka godzin, przesuwały się przed jego oczami, iż, w pierwszej chwili, ledwie raczył zauważyć wymówki pana de Rênal. Wkońcu, odparł dość ostro:
— Byłem niezdrów.
Ton odpowiedzi byłby uraził człowieka nawet o wiele mniej drażliwego niż pan de Rênal. W pierwszej chwili, chciał go wypędzić bez zwłoki; powściągnęła go tylko zasada, iż nie należy się nigdy spieszyć w interesach.
— Ten smarkacz, pomyślał sobie, zyskał, dzięki memu domowi, pewną reputację; pójdzie do Valenoda, albo ożeni się z Elizą i tak czy tak będzie sobie drwił ze mnie.
Mimo tej przezornej refleksji, pan de Rênal dał upust niezadowoleniu w szorstkich słowach, które wkońcu rozdrażniły Juljana. Pani de Rênal omal się nie rozpłakała. Zaraz po śniadaniu, poprosiła Juljana aby jej podał ramię i przeszedł się z nią trochę; wspierała się na nim przyjacielsko. Na wszystko co mówiła, Juljan zdołał tylko szepnąć:
Oto bogacze!
Pan de Rênal szedł tuż za nimi; obecność jego wzmagała gniew Juljana. Uczuł nagle, iż pani de Rênal wspiera się znacząco na jego ramieniu; zdjęty nagłym wstrętem, odepchnął ją gwałtownie i wyrwał ramię.
Szczęściem pan de Rênal nie widział tego nowego zuchwalstwa; zauważyła je tylko pani Derville; przyjaciółka jej zalała się łzami. W tej chwili pan de Rênal zaczął pędzić precz kamieniami małą wieśniaczkę, która szła niedozwoloną drogą, skracając przez sad.
— Panie Juljanie, przez litość, szepnęła pani Derville, niech się pan uspokoi, pomyśl pan, wszyscy miewamy swoje humory.
Juljan zmierzył ją zimno oczami, w których malowała się najwyższa wzgarda.
Spojrzenie to zdumiało panią Derville, a byłoby ją zdziwiło o wiele bardziej, gdyby odgadła jego istotną treść; wyczytałaby w niem mętną nadzieję najokrutniejszej zemsty. Bezwątpienia takie upokorzenia tworzyły Robespierrów.
— Twój Juljan jest bardzo gwałtowny, przeraża mnie, szepnęła do przyjaciółki.
— Ma prawo do urazy, odparła. Przy tak zadziwiających postępach jakie chłopcy robią, cóż znaczy że przez jeden ranek nie zajmował się nimi. Trzeba przyznać, że mężczyźni są bardzo bezwzględni.
Pierwszy raz w życiu, pani de Rênal uczuła jakby chęć zemsty na mężu. Bezgraniczna nienawiść do bogaczy, jaka kipiała w Juljanie, miała wybuchnąć. Szczęściem, pan de Rênal przywołał ogrodnika i zaczął z nim grodzić cierniem niedozwoloną ścieżkę. Julian nie odpowiadał ani słowa na uprzejmość pań. Ledwie pan de Rênal się oddalił, przyjaciółki, utrzymując że są zmęczone, poprosiły go obie o ramię.
Między temi dwiema kobietami spłonionemi z zakłopotania, twarz Juljana, pokryta wyniosłą bladością, posępna i stanowcza, tworzyła osobliwy kontrast. Czuł wzgardę dla tych kobiet i dla wszystkich tkliwych uczuć.
— Ha! myślał; ani pięciuset franków renty dla dokończenia studjów! Och! jakżebym plunął na nich!
Pochłonięty temi ponuremi myślami, ledwie raczył słuchać obu pań; każde słowo raziło go jako niedorzeczne, głupie, mdłe, słowem kobiece.
Papląc byle co dla podtrzymania rozmowy, pani de Rênal wspomniała, że mąż przybył z Verrières, ponieważ zamówił u jednego z dzierżawców kukurydzaną słomę. (W tych stronach używa się kukurydzanej słomy do wypychania sienników).
— Mąż nie wróoi, dodała; zajęty jest, z ogrodnikiem i służącym, zmienianiem słomy w siennikach w całym domu. Rano załatwili się z pierwszem piętrem, teraz poszli na drugie.
Juljan zbladł, spojrzał znacząco na panią de Rênal i, przyspieszając kroku, odciągnął ją na stronę. Pani Derville puściła ich przodem.
— Ratuj mnie pani, wykrzyknął; pani jedna to może; wie pani że lokaj nienawidzi mnie śmiertelnie. Muszę się przyznać: w sienniku, w mojem łóżku, schowany jest portret.
Na te słowa, pani de Rênal znowuż pobladła.
— Pani jedna może w tej chwili wejść do mego pokoju; niech pani sięgnie, tak aby nikt nie widział, do siennika, w rogu blisko okna; znajdzie tam pani czarne puzderko.
— W niem portret... rzekła pani de Rênal, ledwie mogąc utrzymać się na nogach.
Juljan spostrzegł jej wzruszenie i skorzystał z niego w lot.
— Mam panią prosić o drugą łaskę: błagam, aby pani nie oglądała portretu, to moja tajemnica.
— Tajemnica! powtórzyła pani de Rênal gasnącym głosem.
Ale, mimo iż wzrosła między ludźmi dumnymi z majątku i wrażliwymi jedynie na pieniądz, dusza jej wyszlachetniała już przez miłość. Okrutnie zraniona, pani de Rênal zdobyła się wszelako na akcent szczerego poświęcenia, zadając Juljanowi parę niezbędnych pytań.
— Zatem, rzekła odchodząc, okrągłe pudełko z czarnego kartonu?
— Tak, pani, odparł Juljan z owem twardem wejrzeniem, jakie przybierają mężczyźni w chwilach niebezpieczeństwa.
Weszła na drugie piętro, blada jakgdyby szła na śmierć. Na domiar nieszczęścia, czuła iż bliska jest omdlenia; ale chęć ratowania Juljana dodała jej siły.
— Muszę mieć to pudełko, rzekła przyspieszając kroku.
Usłyszała jak mąż mówi coś do służącego: byli w pokoju Juljana; szczęściem przeszli do pokoju dzieci. Podniosła materac i zanurzyła rękę w sienniku tak gwałtownie, że sobie podrapała palce. Ale, mimo że bardzo wrażliwa na ból, nie uczuła zgoła nic, gdyż w tej chwili zmacała pudełko. Chwyciła je i wyszła.
Ledwie znalazła się poza niebezpieczeństwem, zrobiło się jej słabo.
Juljan zakochany! to portret kobiety którą kocha!
Osunąwszy się na krzesło, pani de Rênal przechodziła wszystkie męki zazdrości. Znowuż naiwność przyszła jej z pomocą: zdumienie paraliżowało ból. Juljan wszedł, chwycił pudełko nie dziękując, bez słowa; pobiegł do swego pokoju, rozniecił ogień i spalił je w jednej chwili. Był blady, bez tchu; przesadzał rozmiar minionego niebezpieczeństwa.
— Portret Napoleona, mówił potrząsając głową, u człowieka, który popisuje się taką nienawiścią do uzurpatora! Gdyby go dostał w ręce pan de Rênal, taki klerykał i taki wściekły na mnie! W dodatku, z odwrotnej strony kilka wierszy kreślonych moją ręką, nie zostawiających żadnej wątpliwości co do bezmiaru mego uwielbienia! i każdy z tych wybuchów miłości nosi datę! ostatni z przedwczoraj.
Cała moja reputacja obalona, obrócona w niwecz w jednej chwili! powtarzał Juljan patrząc na płonące pudełko, a moja reputacja to całe moje mienie, żyję tylko nią... a i to jeszcze co za życie, wielki Boże!
W godzinę później, znużenie i litość dla samego siebie nastroiły go tkliwie. Spotkał panią de Rênal, ujął jej rękę i ucałował szczerzej niż kiedykolwiek. Zarumieniła się ze szczęścia i prawie w tej samej chwili odepchnęła Juljana w paroksyzmie gniewu i zazdrości. Duma Juljana, tak świeżo zraniona, sprawiła że postąpił jak głupiec. Widział w pani de Rênal jedynie bogaczkę; puścił jej rękę ze wzgardą i oddalił się. Zadumany, przechadzał się po ogrodzie; niebawem, gorzki uśmiech wykwitł na jego wargach.
— Przechadzam się tutaj spokojnie, jak człowiek rozrządzający swoim czasem! Nie zajmuję się dziećmi! narażam się na słuszne zniewagi pana de Rênal.
Poszedł do chłopców. Pieszczoty najmłodszego, którego bardzo lubił, ukoiły nieco piekący ból.
— Ten nie pogardza mną jeszcze, myślał Juljan. Ale niebawem zaczął sobie wyrzucać to roztkliwienie, nowy objaw słabości. — Te dzieci pieszczą mnie tak, jakby pieściły młodego psa, którego mają od wczoraj.



X. WIELKIE SERCE I MAŁA DOLA.

But passion most dissembles, yet betrays
Even by its darkness; as the blackest sky
Foretells the heaviest tempest.
Don Juan, I, 75.

Pan de Rênal, obszedłszy wszystkie pokoje, wrócił do sypialni dzieci ze służbą która odnosiła sienniki. Widok jego był dla Juljana kroplą wody która przelała naczynie.
Ponury, bledszy niż zwyczajnie, rzucił się ku niemu. Pan de Rênal zatrzymał się, spojrzał na służących.
— Panie, rzekł Juljan, czy pan przypuszcza, że z każdym nauczycielem dzieci zrobiłyby takie postępy? A jeżeli nie, ciągnął nie pozwalając panu de Rênal dojść do słowa, jak pan śmie wyrzucać mi że je zaniedbuję?
Pan de Rênal, ochłonąwszy z przestrachu, wywnioskował z tonu młodego korepetytora, że ma w kieszeni korzystniejszą propozycję i że go opuści. Gniew Juljana wzrastał.
— Dam sobie radę bez pana, dodał.
— Doprawdy, bardzo mi przykro że pan się tak przejmuje, odparł pan de Rênal zająkując się nieco. Służący słali łóżko tuż koło nich.
— To mi nie wystarcza, proszę pana, ciągnął Juljan niemal bezprzytomny; proszę sobie przypomnieć, w jaki ohydny sposób odzywał się pan do mnie, i to wobec kobiet!
Pan de Rênal rozumiał aż nadto dobrze czego żąda Juljan, i ciężka walka toczyła się w jego duszy. Przypadkowo, Juljan, w istocie oszalały z gniewu, wykrzyknął:
— Wiem dokąd się udać, skoro opuszczę pański dom.
Na te słowa pan de Rênal ujrzał go już u pana Valenod.
— Zatem, proszę pana, rzekł wkońcu z westchnieniem i z miną taką jakby wzywał chirurga dla bolesnej operacji, godzę się. Od pojutrza, t. zn. od najbliższego miesiąca, daję panu pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Juljan miał ochotę się śmiać, stanął osłupiały: cały gniew znikł.
— Nie dość gardziłem bydlęciem, rzekł sobie. Oto zapewne szczyt zadośćuczynienia, na jakie może się zdobyć dusza tak podła.
Dzieci, które słuchały tej sceny z szeroko otwartemi ustami, pobiegły do ogrodu powiedzieć matce, że pan Juljan bardzo się gniewał, ale że będzie miał pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Juljan z przyzwyczajenia udał się za niemi, nie spojrzawszy nawet na pana de Rênal, którego zostawił w stanie silnego podrażnienia.
— Hm, mówił sobie mer, ten Valenod kosztuje mnie stosześćdziesiąt ośm franków. Muszę mu powiedzieć parę ciepłych słów w sprawie jego dostaw do podrzutków.
W chwilę potem, Juljan stanął znów przed panem de Rênal.
— Potrzebuję, w sprawach mego sumienia, widzieć się z księdzem Chélan; mam zaszczyt uprzedzić, że przez kilka godzin będę nieobecny.
— Ależ, drogi panie Juljanie, rzekł mer śmiejąc się nieszczerze, cały dzień, jeśli pan chce, i cały jutrzejszy. Niech pan weźmie konia od ogrodnika.
— Aha, pomyślał, idzie dać odpowiedź panu Valenod; nic mi nie przyrzekł, ale trzeba dać ochłonąć tej gorącej głowie.
Juljan wymknął się szybko i zapuścił się w lasy, któremi można się dostać z Vergy do Verrières. Nie chciał zbyt rychło przybyć do księdza Chélan; nie pilno mu było do nowej sceny obłudy. Potrzebował rozpatrzyć się jasno w swej duszy, dać głos przeróżnym uczuciom jakie nim miotały.
— Wygrałem bitwę, rzekł znalazłszy się w lesie zdala od spojrzeń ludzkich, wygrałem bitwę!
Słowo to odmalowało mu jego położenie w pięknych kolorach, i uspokoiło go nieco.
— Mam tedy pięćdziesiąt franków miesięcznie. Musi widać pan de Rênal mięć tęgiego stracha. Ale przed czem?
Dociekanie co mogło przestraszyć szczęśliwego i potężnego człowieka, na którego, przed godziną jeszcze, wrzał cały gniewem, do reszty rozpogodziło Juljana. Przez chwilę, czuł się niemal upojony czarem cudnego lasu. Olbrzymie złomy skał zwaliły się tu niegdyś z gór. Wielkie buki wznosiły się prawie tak wysoko jak skały, których cień dawał rozkoszny chłód na parę kroków od miejsc palonych nieznośym żarem.
Juljan wytchnął chwilę, poczem zaczął piąć się na nowo. Niebawem, idąc wąską, ledwie widzialną ścieżką wydeptaną przez pasterzy, znalazł się na szczycie turni, z poczuciem przestrzeni dzielącej go od świata. Uśmiechnął się: stanowisko to było symbolem pozycji, jaką tak żarliwie pragnął osiągnąć. Czyste, górskie powietrze wlało pogodę, nawet radość w jego duszę. Burmistrz był wprawdzie ciągle, w jego oczach, wcieleniem bogaczy i gnębicieli, ale Juljan czuł, że nienawiść jego nie ma, mimo swej gwałtowności, nic osobistego. Gdyby stracił z oczu pana de Rênal, w ciągu tygodnia zapomniałby o nim, o jego zamku, psach, dzieciach i całej rodzinie.
— Zmusiłem go, sam nie wiem jak, do najcięższej ofiary. Jakto! więcej niż pięćdziesiąt dukatów rocznie? Chwilę przedtem ocaliłem się z największego niebezpieczeństwa. Oto dwa zwycięstwa w ciągu dnia; drugie nie jest moją zasługą, trzebaby odgadnąć jego sprężyny. Ale do jutra z mędrkowaniem.
Stojąc na wysokiej skale, Juljan spoglądał w niebo gorejące sierpniowem słońcem. W polu, poniżej, śpiewały koniki polne; skoro milkły, wszystko dokoła stawało się ciszą. Widział u swoich stóp okolicę na dwadzieścia mil wokoło. Z pomiędzy skał, wzbił się nad jego głową jastrząb i zakreślał w milczeniu olbrzymie koła. Oko Juljana goniło machinalnie drapieżnego ptaka. Uderzały go jego spokojne i potężne ruchy; zazdrościł tej siły, zazdrościł tej samotności.
To był los Napoleona; czy będzie kiedy jego losem?


XI WIECZÓR.

Yet Julia’s very coldness still was kind,
And tremulously gentle her small hand
Withdrew itself from his, but left behind
A little pressure, thrilling; and so bland
And slight, so very slight that to the mind
Twas but a doubt.
Don Juan, I, 71.

Ale trzeba było pokazać się w Verrières. Szczęśliwym trafem, wychodząc z plebanji, Juljan spotkał pana Valenod, któremu opowiedział skwapliwie o podwyżce pensji.
Wróciwszy do Vergy, Juljan szedł do ogrodu aż z zapadnięciem nocy. Dusza jego była zmęczona wzruszeniami tego dnia. — Co ja im powiem? pytał z niepokojem, myśląc o paniach. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie dusza jego znajduje się na poziomie drobnych okoliczności, któremi zazwyczaj interesują się kobiety. Często Juljan był zagadką dla pani Derville a nawet dla jej przyjaciółki, i nawzajem on sam nawpół tylko rozumiał to co one doń mówiły. Przyczyną tego była siła, i jeśli wolno się tak wyrazić, rozpięcie namiętności jakie poruszały duszę ambitnego chłopca. W tem dziwnem sercu prawe codzień szalała burza.
Wchodząc tego wieczoru do ogrodu, Juljan skłonny był dostroić się do tonu ładnych kuzynek. Czekały go niecierpliwie. Usiadł na zwykłem miejscu, obok pani de Rênal. Niebawem zapadła głęboka ciemność. Chciał ująć białą rękę, którą oddawna widział blisko siebie, opartą o poręcz. Ręka zawahała się chwilę, wreszcie cofnęła się z gestem niezadowolenia. Juljan gotów był pogodzić się z losem i dalej wieść wesołą rozmowę, kiedy usłyszał kroki pana de Rênal.
Chłopak miał jeszcze w uszach obelżywe słowa usłyszane rano. — Czyżby to nie był, rzekł sobie, wspaniały sposób zadrwienia z tego człowieka, tak obsypanego darami fortuny, trzymać za rękę jego żonę właśnie w jego obecności? Tak, ja to uczynię, ja, z którym obszedł się tak wzgardliwie.
Spokój Juljana, tak obcy jego charakterowi, pierzchnął; całą duszę jego wypełniło zaprawne lękiem pragnienie aby pani de Rênal zechciała mu dać swą rękę.
Pan de Rênal, silnie poirytowany, zaczął mówić o polityce: chodziło o paru przemysłowców, którzy, wyrósłszy mu ponad głowę majątkiem, próbowali pokrzyżować wybory. Pani Derville słuchała. Juljan, podrażniony temi wywodami, przysunął krzesło do pani de Rênal. Ruchy jego ginęły w ciemności. Odważył się oprzeć rękę tuż przy ładnem ramieniu które wychylało się, obnażone, z sukni. Zamęt jakiś ogarnął jego myśli, nie wiedział co robi: zbliżył policzek do tego pięknego ramienia, ośmielił się położyć na niem wargi.
Pani de Rênal zadrżała. Mąż był o cztery kroki; czemprędzej dała rękę Juljanowi, odpychając go równocześnie nieco. Gdy pan de Rênal miotał dalej zniewagi na bogacących się chłystków i jakobinów, Juljan okrywał dłoń jego żony namiętnemi pocałunkami: takiemi wydały się przynajmniej pani de Rênal. A jednak, tegoż nieszczęsnego dnia, biedna kobieta miała dowód, że człowiek, którego ubóstwiała nie przyznając się do tego przed sobą, kocha inną! Przez cały czas nieobecności Juljana, była pastwą straszliwej boleści, która pobudziła ją do zastanowienia.
— Jakto! czyżbym kochała? mówiła sobie; miałażby to być miłość? Ja, kobieta zamężna, byłabym zakochana? Ależ, mówiła sobie, nigdy mąż nie budził we mnie tego dzikiego szału, który sprawia, że nie mogę oderwać myśli od Juljana. W gruncie rzeczy, to dziecko, pełne szacunku dla mnie! To szaleństwo minie. Cóż obchodzą mego męża uczucia moje dla tego chłopca? Jego znudziłyby rozmowy jakie prowadzę z Juljanem o rzeczach duchowych, on myśli tylko o interesach. Nie krzywdzę go w niczem dla Juljana.
Ani cień obłudy nie mącił tej czystej, naiwnej duszy, zbłąkanej nieznaną dotąd namiętnością. Błądziła, ale bezwiednie: cnota jej wszelako wzdrygała się instynktownie. Takie walki toczyły się w pani de Rênal, kiedy Juljan zjawił się w ogrodzie. Usłyszała jego głos; równocześnie prawie chłopiec usiadł przy niej. Duszą jej owładnęło owo błogie szczęście, które, od dwóch tygodni, bardziej jeszcze zdumiewało ją niż pociągało. Wszystko było dla niej niespodzianką. Po chwili jednak, rzekła sobie: — Wystarczy tedy obecność Juljana, aby zmazać wszystkie jego winy? Przelękła się; wówczas cofnęła rękę.
Namiętne pocałunki, jakich nie znała dotąd, zatarły w jej pamięci myśl, że on może kocha inną kobietę. Niebawem przestał być winny w jej oczach. Dotkliwy ból, zrodzony podejrzeniem, znikł wobec szczęścia o jakiem pani de Rênal nawet nie marzyła: ogarnął ją szał miłości i wesela. Wieczór ten był uroczy dla wszystkich, z wyjątkiem dla pana mera, który nie mógł strawić zbogaconych przemysłowców. Juljan zapomniał o swej posępnej ambicji, o projektach tak trudnych do wykonania. Pierwszy raz w życiu uległ czarowi piękności. Zatopiony w mglistem i słodkiem marzeniu, tak obcem jego naturze, przyciskając łagodnie tę śliczną rękę, słuchał z roztargnieniem szumu liści poruszanych lekkim wiatrem, oraz dalekiego szczekania psów.
Ale wzruszenie to było rozkoszą, nie miłością. Idąc do swego pokoju, myślał tylko o jednem szczęściu, mianowicie aby wrócić do swej ulubionej książki; w dwudziestym roku, myśl o świecie i o czekającej w nim roli przeważa wszystko.
Niebawem jednak odłożył książkę. W miarę jak wgłębiał się w zwycięstwa Napoleona, ujrzał coś nowego w swojem własnem. — Tak, wygrałem bitwę, rzekł; trzeba zmiażdżyć pychę tego szlachetki, gdy się cofa. To najczystsza metoda Napoleońska. Muszę go poprosić o trzy dni urlopu dla odwiedzenia mego przyjaciela. Jeśli odmówi, dam mu jeszcze raz wóz albo przewóz; ale on ustąpi!
Pani de Rênal nie mogła zmrużyć oka. Zdawało się jej, że nie żyła do tej chwili. Nie mogła się oderwać od rozkosznej myśli o pocałunkach, jakiemi Juljan okrywał jej rękę.
Naraz, błysło jej okropne słowo: cudzołóstwo. Wszystko, czem najohydniejsza rozpusta może pokalać pojęcie fizycznej miłości, nasunęło się jej wyobraźni. Myśli te siliły się zaćmić tkliwy i boski obraz Juljana, oraz szczęście kochania go. Przyszłość jawiła się jej w straszliwych barwach. Czuła się nędznicą.
Był to straszny moment; dusza jej wchodziła w nieznane kraje. W wilję, zakosztowała nieznanego wprzód szczęścia; obecnie zanurzyła się w okrutnej męczarni. Nie miała najmniejszego pojęcia o takich cierpieniach; odchodziła od zmysłów. Przez chwilę przyszło jej do głowy wyznać mężowi że się boi pokochać Juljana. W ten sposób, mówiłaby choć o nim! Szczęściem, przypomniała sobie przestrogę ciotki w dzień ślubu: aby się nigdy nie zwierzać mężowi, który, ostatecznie, jest panem. W bezmiarze boleści, pani de Rênal łamała ręce.
Szarpały ją okrutne i sprzeczne obrazy. To lękała się że Juljan jej nie kocha, to dręczyło ją straszliwe poczucie zbrodni, jakgdyby nazajutrz miała się znaleźć pod pręgierzem, na placu, z napisem objaśniającym pospólstwo o cudzołóstwie którego się dopuściła.
Pani de Rênal nie miała pojęcia o życiu; nawet na jawie i w pełni rozumu, nie dostrzegłaby różnicy między winą w obliczu Boga a piętnem powszechnej wzgardy.
Kiedy ochłonęła nieco z myśli o wiarołomstwie i o hańbie, jaką, w jej pojęciu, zbrodnia ta wlecze za sobą, kiedy zatonęła w marzeniach o słodyczy niewinnego życia obok Juljana jak wprzódy, naraz ogarniała ją straszliwa myśl że Juljan kocha inną. Widziała jeszcze jego bladość na myśl że postrada jej portret, lub też narazi ją, wydając go obcym spojrzeniom. Pierwszy-to raz ujrzała lęk na tej spokojnej i szlachetnej twarzy. Nieznośny ból doszedł do nasilenia, w którym duszy ludzkiej niepodobna go udźwignąć. Bezwiednie, pani de Rênal wydała krzyk który obudził pokojową. Naraz ujrzała koło łóżka błysk światła i poznała Elizę.
— Ciebie kocha? wykrzyknęła nieprzytomna.
Pokojówka zdumiona stanem swej pani, nie zwróciła na szczęście uwagi na to szczególne pytanie. Pani de Rênal zrozumiała swą nierozwagę. „Mam gorączkę, rzekła; zdaje się trochę maligny; zostań przy mnie“.
Rozbudzona i zmuszona panować nad sobą, uczuła się mniej nieszczęśliwą: rozsądek odzyskał władzę, postradaną w tym półsennym stanie. Aby się uwolnić od wzroku pokojówki, kazała jej czytać gazetę. Przy dźwięku jednostajnego głosu dziewczyny, czytającej długi artykuł z Quotidienne, pani de Rênal powzięła cnotliwe postanowienie, aby, skoro ujrzy Juljana, zachować najzupełniejszą obojętność.


XII. PODRÓŻ.

W Paryżu znajdują się ludzie eleganccy, na prowincji mogą się znaleźć ludzie z charakterem.
Siéyes.

Nazajutrz, o piątej rano, nim pani de Rênal pojawiła się, Juljan uzyskał u mera trzydniowy urlop. Wbrew swemu oczekiwaniu, Juljan pragnął ją widzieć, myślał o jej pięknej ręce. Zeszedł do ogrodu, gdzie pani de Rênal dała długo na siebie czekać. Ale, gdyby Juljan kochał, byłby ją ujrzał za uchyloną żaluzją na piętrze, z czołem przylepionem do szyby. Patrzała nań. Wreszcie, mimo postanowień, zeszła do ogrodu. Zwykła jej bladość ustąpiła miejsca żywym kolorom. Ta kobieta tak pełna prostoty wyraźnie była wzburzona: uczucie przymusu a nawet gniewu mąciło wyraz pogody, jakgdyby unoszącej się ponad pospolitemi interesami życia i dającej tyle uroku tej niebiańskiej twarzy.
Juljan zbliżył się żywo; podziwiał piękne ramiona widniejące z pod narzuconego naprędce szala. Chłód poranku podnosił jeszcze blask cery, którą przejścia tej nocy czyniły tem czulszą na wszelkie wrażenie. Ta skromna i wzruszająca piękność, pełna myśli których nie spotyka się w gminie, ujawniła niejako Juljanowi nieznaną dotąd stronę własnej jego duszy. Pochłonięty wdziękami i pożerając je chciwem okiem, nie myślał zgoła o życzliwem przyjęciu, którego był pewny. Tembardziej uderzył go lodowaty chłód jaki pani Rênal siliła się okazać; zdawało mu się nawet, że dostrzega intencję osadzenia go w miejscu.
Luby uśmiech zamarł mu na ustach; przypomniał sobie stanowisko swoje w społeczeństwie, zwłaszcza w oczach bogatej szlachcianki. W tej chwili, twarz jego odbijała jedynie dumę i złość na siebie. Wściekły był, że opóźnił podróż, poto aby doznać upokarzającego przyjęcia.
— Tylko głupiec, powiedział sobie, wpada w gniew na innych; kamień spada, bo jest ciężki. Czy zawsze będę dzieckiem? Kiedyż wreszcie nauczę się dawać ze swej duszy ludziom tylko tyle, ile się im należy za ich pieniądze? Jeśli chcę aby mnie szanowali i abym ja szanował sam siebie, trzeba im pokazać że to ubóstwo moje paktuje z ich bogactwem, ale że serce moje jest o tysiąc mil od ich buty i przebywa w sferze zbyt wysokiej aby je mogły dosięgnąć drobne oznaki wzgardy lub łaski.
Gdy te uczucia cisnęły się tłumnie w duszy młodego preceptora, żywa jego fizjognomja przybrała wyraz obolałej dumy i okrucieństwa. Pani de Rênal zmięszała się. Cnotliwy chłód, jaki chciała nadać powitaniu, ustąpił miejsca wyrazowi życzliwości i zdumienia z powodu nagłej przemiany na którą patrzyła. Banalne słowa jakie się wymienia co rano na temat zdrowia, pogody, zastygły obojgu na ustach. Juljan, którego myśli nie mąciło uczucie, umiał zaznaczyć wobec pani de Rênal, że swój stosunek do niej uważa za bardzo daleki; nie wspomniał nic o zamierzonej podróży, skłonił się i odszedł.
Gdy spoglądała za nim, zmiażdżona posępną dumą którą czytała w tem tak ujmującem wczoraj spojrzeniu, najstarszy chłopiec, nadbiegając z ogrodu, rzekł, ściskając matkę:
— Mamy wolne, pan Juljan jedzie.
Na te słowa, pani de Rênal uczuła śmiertelny chłód; cierpiała okrutnie w swem poczuciu moralnem, bardziej jeszcze w poczuciu swej słabości.
Nowe to wydarzenie zaprzątnęło całą jej wyobraźnię; zapomniała o postanowieniach, powziętych tej straszliwej nocy. Nie chodziło już o to aby się opierać temu lubemu chłopcu, ale aby go nie stracić na zawsze!
Nadeszło śniadanie. Na domiar męki, pan de Rênal i pani Derville mówili cały czas o wyjeździe Juljana. Mer zauważył coś niezwykłego w tonie preceptora, gdy prosił o urlop.
— Ten chłopak ma z pewnością w kieszeni czyjąś propozycję. Ale temu komuś, choćby to był Valenod, zrzednie mina, skoro usłyszy że trzeba wyłożyć 600 fr. rocznie. Wczoraj, w Verrières, zażądano od niego trzechdniowej zwłoki dla namysłu; dziś rano, aby nie być zmuszony odpowiedzieć mi, panicz puszcza się w góry. Liczyć się z lada bezczelnym chłystkiem, wyrobnikiem! Oto, do czegośmy doszli.
— Skoro mąż, który nie wie jak głęboko zranił Juljana, przypuszcza że on nas opuści, cóż ja dopiero mam myśleć? rzekła w duchu pani de Rênal. Och! wszystko przepadło.
Aby móc przynajmniej płakać w spokoju i nie odpowiadać na pytania pani Derville, udała ból głowy i poszła się położyć.
— Och, te kobiety, powtórzył pan de Rênal, zawsze jest coś nie w porządku w tej skomplikowanej maszynerji. I odszedł, dowcipkując.
Gdy pani de Rênal przechodziła burzę straszliwej namiętności w jaką zawikłał ją przypadek, Juljan wędrował ochoczo wśród najpiękniejszych górskich widoków. Trzeba mu było przebyć łańcuch gór na północ od Vergy. Ścieżka, wznosząc się pomału w bukowym lesie, tworzy liczne skręty na zboczu góry zamykającej od północy dolinę. Niebawem, spojrzenie wędrowca, biegnąc nad pagórki określające bieg rzeki od południa, utonęły w żyznych równinach Burgundji i Beaujolais. Mimo iż dusza ambitnego młodzieńca niezbyt była tkliwa na te wrażenia, nie mógł się wstrzymać aby nie przystanąć od czasu do czasu, ogarniając okiem wspaniały krajobraz.
Wreszcie dosięgnął szczytu wysokiej góry, wkoło której trzeba było się przewinąć, aby dotrzeć do samotnej doliny, gdzie mieszkał jego przyjaciel, młody handlarz drzewa. Juljanowi nie było spieszno ujrzeć go, jak wogóle żadnej ludzkiej istoty. Ukryty niby drapieżny ptak wśród nagich skał wieńczących górę, mógł zdala dojrzeć każdego ktoby się przybliżył. Odkrył, w prostopadłej niemal skale, małą grotę; puścił się ku niej, niebawem znalazł się w tem schronieniu. Tutaj, rzekł z błyszczącemi radością oczami, ludzie nie zdołają mi uczynić nic złego. Skusiła go rozkosz spisania swoich myśli; wszędzie gdzieindziej rzecz tak niebezpieczna! Graniaty kamień posłużył mu za pulpit. Pióro jego pomykało, nie widział nic dokoła siebie. Wkońcu, spostrzegł iż słońce kryje się za górami, het, daleko za Beaujolais.
— Czemu nie miałbym spędzić tutaj nocy? rzekł; mam chleb i jestem wolny! Na dźwięk tego wielkiego słowa, dusza jego wezbrała radością; obłuda jego sprawiała, że nie był wolny nawet u Fouquégo. Z głową wspartą na rękach, Juljan trwał w tej grocie, szczęśliwszy niż kiedykolwiek, kołysany marzeniami i pijaństwem wolności. Nie myśląc o tem, patrzał jak gasną kolejno płomienie zachodzącego słońca. W tej olbrzymiej ciemności, dusza jego tonęła w obrazach tego wszystkiego co sobie wyobrażał że kiedyś ujrzy w Paryżu. Przedewszystkiem, — kobieta, o wiele piękniejsza, świetniejsza niż wszystkie które mógł spotkać na prowincji. Kochał ją namiętnie, posiadał jej wzajemność. Jeśli się rozłączał z nią na chwilę, to jedynie poto aby się okryć chwałą i zasłużyć na więcej miłości.
Każdy inny młodzieniec, nawet z wyobraźnią Juljana, lecz wychowany pośród smutnych prawd paryskiego życia, obudziłby się w tym punkcie romansu pod ukłuciem zimnej ironji. Znikłyby wielkie czyny i nadzieje, aby ustąpić miejsca znanej maksymie: „Kto rozstaje się z kochanką, naraża się, niestety, na to, że go zdradzi parę razy dziennie“. Młody kmiotek nie widział nic, coby go dzieliło od najbardziej heroicznych czynów; nic, prócz braku sposobności.
Ale zapadła już głęboka noc, a do sioła w którem mieszkał Fouqué były jeszcze dwie mile. Nim opuścił grotę, Juljan rozniecił ogień, i spalił troskliwie wszystko co napisał.
Zdumiał mocno przyjaciela, pukając do jego drzwi o pierwszej z rana. Fouqué siedział przy rachunkach. Był to wysoki młody człowiek, dość niezręczny, o grubych, twardych rysach i nieskończenie długim nosie. Pod tym odpychającym pozorem, fizjognomja jego kryła wiele dobroduszności.
— Pokłóciłeś się z merem, że spadasz tak niespodzianie?
Juljan opowiedział wczorajsze wypadki, przekształcając je odpowiednio.
— Zostań ze mną, rzekł Fouqué; widzę że znasz pana de Rênal, pana Valenod, podprefekta, proboszcza; przeniknąłeś charakter i słabostki tych ludzi, mógłbyś stawać przy licytacjach. Rachujesz lepiej odemnie, będziesz mi prowadził książki: zarabiam grubo. Niepodobna załatwiać wszystkiego samemu, biorąc zaś wspólnika, lękam się bym nie trafił na hultaja; dlatego codzień muszę odrzucać doskonałe interesy. Ot, miesiąc temu, dałem zarobić sześć tysięcy franków Michaudowi z Saint-Amand, którego nie widziałem od pięciu lat; spotkałem go przypadkiem na licytacji w Pontarlier. Czemu tybyś nie miał zarobić sześciu, albo choć trzech tysięcy? gdybym miał ciebie tego dnia, licytowałbym wyżej i utrzymałbym się przy kupnie. Zostań mym wspólnikiem.
Propozycja ta zepsuła humor Juljanowi i krzyżowała jego szaleństwo. Podczas wieczerzy, którą przyrządzili sami niby bohaterowie Homera — Fouqué sam prowadził gospodarstwo — druh pokazywał Juljanowi rachunki i dowodził jak bardzo handel drzewem jest rentowny. Fouqué miał wysokie pojęcie o inteligencji i o charakterze Juljana.
Skoro wreszcie chłopiec znalazł się w samotnej izdebce, pomyślał: Prawda, mogę tu zarobić kilka tysięcy, następnie zaś oblec, w lepszych warunkach, mundur lub sutannę, wedle tego, jaka moda będzie wówczas we Francji. Trochę uzbieranego grosza usunie drobne trudności. Żyjąc samotnie w tych górach, okrzeszę się trochę z nieświadomości tylu rzeczy stanowiących treść salonów. Ale Fouqué nie ma zamiaru się żenić; powtarza że samotność mu cięży. Jasne jest, że, jeśli bierze wspólnika bez kapitału, to w nadziei zyskania towarzysza, który go nie opuści.
— Mamż oszukiwać przyjaciela? zawołał wzburzony. Ten chłopak, w którym obłuda i bezwzględność stanowiły zwyczajną drogę do celu, nie mógł, w tym wypadku, znieść myśli o najmniejszej nielojalności wobec człowieka który go kochał.
Naraz, ogarnęła go radość: miał powód aby odmówić.
— Jakto! miałbym zmarnować nędznie kilka lat! dobić tak do dwudziestego ósmego roku! ależ, w tym wieku, Napoleon dokonał już największych czynów! Kiedy uciułam parę groszy targując wyręby i zabiegając się o względy hultajów, któż mi ręczy, czy będę miał jeszcze ten święty ogień, potrzebny aby zdobyć imię?
Nazajutrz rano, Juljan odpowiedział spokojnie dobremu Fouqué, który uważał sprawę współki za ubitą, że powołanie do stanu kapłańskiego nie pozwala mu przyjąć propozycji. Fouqué nie mógł się opamiętać.
— Ależ pomyśl, powtarzał, ja cię biorę za wspólnika, lub, jeżeli wolisz, daję ci cztery tysiące franków rocznie i ty chcesz wracać do tego pana de Rênal, który tobą gardzi. Kiedy będziesz miał oszczędzonych dwieście ludwików, któż ci broni wstąpić do seminarjum! Powiem więcej, podejmuję ci się wystarać o najpiękniejsze probostwo w okolicy. Toć, dodał Fouqué ciszej, ja dostarczam drzewa na opał panom X, Y, Z... Daję im najlepszą dębinę, za którą płacą jak za zwykłe drwa; ale trudnoby o lepszą lokatę pieniędzy.
Nic nie mogło przezwyciężyć wokacji Juljana. Fouqué pomyślał w końcu, że on ma źle w głowie. Trzeciego dnia, rankiem, Juljan pożegnał przyjaciela. Spędził dzień wśród skał; odnalazł grotę, ale nie miał już spokoju w duszy; odebrała mu go propozycja przyjaciela. Jak Herkules, znalazł się, nie między występkiem a cnotą, ale między miernością dającą pewny dobrobyt, a heroicznemi marzeniami młodości.
— Nie mam tedy prawdziwego charakteru, powiadał sobie; i ta wątpliwość bolała go najwięcej. Nie jestem z kruszcu z którego wykuwa się wielkich ludzi, skoro się lękam aby kilka lat poświęconych pracy na chleb nie odebrało mi owej szczytnej energji, która działa cuda.


XIII. AŻUROWE POŃCZOCHY.

Powieść, jestto zwierciadło, które obnosi się po gościńcu.
Saint-Real.

Ujrzawszy malownicze ruiny starego kościoła w Venge, Juljan zauważył, że od przedwczoraj ani razu nie pomyślał o pani de Rênal. — W dniu kiedy puszczałem się w drogę, ta kobieta przypomniała mi nieskończoną odległość jaka nas dzieli: potraktowała mnie jak wyrobnika. Z pewnością chciała tem wyrazić żal, że pozwoliła mi ściskać swą rękę poprzedniego wieczora... Bądź co bądź, śliczna ręka! a co za wdzięk, co za godność!
Możliwość zrobienia majątku przy Fouquém złagodziła niejako tok myśli Juljana; ubóstwo i nicość przestały go tak upokarzać. Spoglądał na świat niby z wyniosłego cypla; wznosił się nad krańcową nędzę, oraz nad dostatek który jeszcze nazywał bogactwem. Nie umiał się zdobyć na filozofję, ale miał tyle jasności spojrzenia aby się czuć innym po tej wycieczce.
Uderzyło go głębokie wzruszenie, z jakiem pani de Rênal wysłuchała sprawozdania z podróży, poprosiwszy go o nie.
Fouqué miał na sercu niedoszłe małżeństwo, zawód miłosny; zwierzył się obszernie Juljanowi. Dostąpiwszy szczęścia zbyt wcześnie, spostrzegł, że nie on jeden cieszył się względami ukochanej. Zwierzenia te uderzyły Juljana; dowiedział się wielu rzeczy nowych. Jego samotne życie, utkane z marzeń i nieufności, trzymało go zdala od wszystkiego coby go mogło uświadomić.
Podczas jego nieobecności, życie było dla pani de Rênal pasmem udręczeń wręcz nie do zniesienia; była naprawdę chora.
— Przedewszystkiem, rzekła do niej pani Derville widząc Juljana z powrotem, nie chodź wieczorem do ogrodu; wilgoć zaszkodziłaby ci.
Pani Derville ujrzała ze zdumieniem, że przyjaciółka, którą mąż łajał zawsze za nadmierną skromność w ubraniu, włożyła ażurowe pończochy i śliczne sprowadzone z Paryża pantofelki. Od trzech dni, jedyną rozrywką pani de Rênal było przykrawanie i szycie z Elizą letniej sukni, z ładnej i modnej lekkiej materji. Suknię ukończono tuż po przybyciu Juljana; pani de Rênal włożyła ją natychmiast. Przyjaciółka nie miała już wątpliwości. Kocha go, nieszczęśliwa! rzekła sobie pani Derville. Zrozumiała całą tę dziwną chorobę.
Widziała, jak pani de Rênal rozmawiała z Juljanem. Bladość zajęła miejsce rumieńca; we wzroku utkwionym w oczach młodego preceptora malował się lęk. Czekała że powie coś stanowczego, czy zostaje w domu czy też odchodzi. Juljan nie odzywał się ani słowa w tym przedmiocie, nie myślał zresztą o tem. Po straszliwych walkach, pani de Rênal ośmieliła się rzec drżącym głosem, w którym odbijała się cała jej miłość:
— Czy opuści pan swoich uczniów dla innej posady?
Drżący głos i spojrzenie pani de Rênal uderzyły Juljana. — Ta kobieta kocha mnie, pomyślał; ale, skoro się upewni że zostanę, odzyska dawną pychę, pożałuje przelotnej słabości. W mgnieniu oka ogarnął sytuację i odparł z namysłem:
— Bardzoby mi było przykro opuścić dzieci tak miłe i tak dobrze urodzone, ale może będzie trzeba. Mam obowiązki i względem siebie.
Wymawiając owo dobrze urodzone (jedno z arystokratycznych wyrażeń, których nauczył się od niedawna) Juljan doznał uczucia wstrętu.
— W oczach tej kobiety, ja (mówił sobie) nie jestem dobrze urodzony.
Słuchając go, pani de Rênal podziwiała jego inteligencję, urodę; serce się jej ściskało na myśl o rozstaniu. Znajomi, którzy, w nieobecności Juljana, przybyli na obiad, winszowali jej, jakby z umysłu, zdumiewającego człowieka, jakiego mąż jej miał szczęście odkryć. Nie znaczy to, aby w czemkolwiek byli zdolni ocenić postępy chłopców. Umiał na pamięć Biblję, i to po łacinie! ten fakt przejął Verrières podziwem, który przetrwa może wiek.
Juljan, który nie rozmawiał z nikim, nie wiedział o tem. Gdyby pani de Rênal miała bodaj trochę przenikliwości, powinszowałaby mu reputacji jaką sobie zyskał; w ten sposób, zaspokojony w swej dumie, byłby dla niej miły i słodki, tem bardziej iż nowa suknia wydała mu się czarująca. Pani de Rênal, też rada z nowej sukni i z pochwał Juljana, chciała się przejść trochę; wkrótce oznajmiła że nie jest w stanie iść, przyjęła ramię Juljana a dotknięcie tego ramienia nietylko nie dodało jej sił, ale odjęło je zupełnie.
Była noc; ledwie usiedli, Juljan, korzystając z dawnego przywileju, ośmielił się przytknąć wargi do ramienia pięknej sąsiadki i ująć ją za rękę. Myślał o przedsiębiorczości Fouquégo wobec kochanek, a nie o pani de Rênal; słowo dobrze urodzeni ciążyło mu jeszcze na sercu. Nawet uścisk dłoni nie sprawił mu żadnej przyjemności. Uczucie, które pani de Rênal zdradzała tego wieczora aż nazbyt wyraźnie, nie budziło w nim dumy ani wdzięczności; piękność, wykwint, świeżość zostawiały go niemal obojętnym. Czystość duszy wolna od drgień nienawiści przedłuża bezwątpienia młodość. U większości ładnych kobiet, twarz starzeje się najwcześniej.
Juljan był markotny cały wieczór; dotąd dąsał się jedynie na społeczeństwo; od czasu jak Fouqué ofiarował mu płaski sposób zdobycia dobrobytu, wściekły był na siebie. Zatopiony w myślach, mimo że od czasu do czasu odzywał się parę słów do pań, bezwiednie puścił rękę pani de Rênal. Postępek ten wstrząsnął do głębi biedną kobietę, ujrzała w nim obraz swego losu.
Pewna miłości Juljana, znalazłaby może w cnocie siłę oporu. Drżąc że go straci na zawsze, w namiętności swej posunęła się tak daleko, że sama ujęła dłoń Juljana, którą w roztargnieniu oparł o poręcz. Postępek ten obudził z zadumy ambitnego chłopaka: byłby chciał, aby jego świadkiem byli wszyscy ci dumni pankowie, którzy, przy stole, gdzie siedział na szarym końcu z dziećmi, przyglądali mu się z protekcjonalnym uśmiechem. „Ta kobieta nie może mną pogardzać; w takim razie mogę ulec jej piękności; wobec samego siebie mam obowiązek zostać jej kochankiem“. Ta myśl nie przyszłaby mu do głowy przed naiwnemi zwierzeniami przyjaciela.
Postanowienie to sprawiło mu przyjemność. Mówił sobie: Muszę mieć jedną z tych dwóch kobiet. Wolałby o wiele starać się o względy pani Derville; nie aby była powabniejsza, ale że poznała go już jako szanowanego dla swej wiedzy preceptora, a nie jako chłopaka ciesielskiego w drelichowej bluzie, jak go ujrzała pani de Rênal.
Otóż, w pamięci pani de Rênal, najwięcej miał uroku wówczas kiedy, jako młody robotnik, zarumieniony, stał pod furtką nie śmiejąc zadzwonić.
Rozważając dalej sytuację, Juljan osądził, że nie należy myśleć o podboju pani Derville, która zauważyła z pewnością skłonność przyjaciółki. Trzeba wrócić do tamtej. — Co ja wiem o charakterze tej kobiety? myślał Juljan. Jedynie to: przed mą podróżą, ja brałem ją za rękę, ona cofała ją; dziś ja usuwam rękę, ona ujmuje ją i ściska. Ładna sposobność odpłacenia jej wzgardy. Bóg wie, ilu miała kochanków! wybrała mnie może jedynie dla łatwości schadzek.
Oto, niestety, wynik nadmiernej cywilizacji. W dwudziestym roku, dusza młodego człowieka, z odrobiną bodaj wykształcenia, odległa jest o tysiąc mil od owego zapału, bez którego miłość bywa jedynie najnudniejszym z obowiązków.
— Tem bardziej jesteś sobie winien, ciągnęła drobna próżność Juljana, zdobyć tę kobietę, iż, jeśli kiedyś wypłyniesz, i ktoś ci zarzuci podłą kondycję preceptora, będziesz mógł powiedzieć że to miłość kazała ci przyjąć to miejsce.
Juljan znów cofnął rękę; następnie ujął dłoń pani de Rênal i uścisnął ją. Gdy koło północy wracano do salonu, pani de Rênal szepnęła.
— Opuszcza pan nas, jedzie pan?
Juljan odparł z westchnieniem:
— Muszę jechać, bo kocham panią bez pamięci; to grzech, i co za grzech dla młodego kleryka!
Pani de Rênal oparła się na jego ramieniu i pochyliła się tak że uczuła na twarzy ciepło oddechu Juljana.
Noc spłynęła obojgu bardzo różnie. Pani de Rênal upajała się najgórniejszemi wzlotami wyobraźni. Zalotna młoda dziewczyna, przyzwyczajona za młodu do tych wzruszeń, później, kiedy dojdzie wieku prawdziwej namiętności, nie znajduje w niej uroku nowości. Pani de Rênal nie czytywała romansów; wszystkie odcienie szczęścia były dla niej nowe. Żadna smutna prawda nie mroziła jej, nawet widmo przyszłości. W rojeniach swych, widziała się równie szczęśliwą za dziesięć lat, jak w tej chwili. Myśl o cnocie i wierze małżeńskiej, tak dręcząca przed kilku dniami, próżno nastręczała się jej duszy: oddalała ją jak natrętnego gościa. — Nigdy nie pozwolę Juljanowi posunąć się dalej, myślała; będziemy żyli nadal tak jak żyjemy od miesiąca. Będzie moim przyjacielem.


XIV. ANGIELSKIE NOŻYCZKI.

Szesnastoletnia dziewczyna miała różaną płeć i używała rużu.
Polidori.

Propozycja Fouquégo zmąciła szczęście Juljana; nie mógł się zdobyć na postanowienie.
— Może mi brak charakteru; byłbym lichym żołnierzem Napoleona. Ba! stosuneczek z panią domu rozerwie mnie na chwilę.
Szczęściem dla niego, nawet w tym podrzędnym epizodzie, wnętrze jego niezupełnie było zgodne z zuchwalstwem słów. Onieśmielała go ładna suknia pani de Rênal. Ta suknia była dlań niby awangarda Paryża. Duma jego nie chciała się w niczem poddać przypadkowi i chwili. W myśl zwierzeń Fouquégo, oraz mętnych pojęć o miłości zaczerpniętych z Biblji, ułożył plan kampanji. Ponieważ, nie przyznając się do tego przed sobą, był bardzo wzruszony, spisał sobie ów plan.
Nazajutrz rano, spotkał się na chwilę z panią de Rênal w salonie.
— Czy pan niema innego imienia prócz Juljan? spytała.
Na to pochlebne zapytanie, bohater nasz nie wiedział co odpowiedzieć. Nie przewidział tej okoliczności. Gdyby nie ten niemądry pomysł aby tworzyć plan, żywy umysł Juljana znalazłby w tej niespodziance nową podnietę.
Odpowiedział niezdarnie: za chwilę, wyrzucał sobie przesadnie swoje niezgrabstwo. Pani de Rênal przebaczyła je szybko. Widziała w niem rys uroczej naiwności: tego zaś właśnie brakło w jej oczach chłopcu, którego talenty tak podziwiano.
— Ten księżyk nie budzi we mnie zaufania, mówiła niekiedy pani Derville. Robi wrażenie że wciąż myśli i że działa jedynie z wyrachowania. To filut.
Juljan czuł się głęboko upokorzony, że nie umiał zręcznie odpowiedzieć pani de Rênal.
— Winien to jestem sobie, aby naprawić tę porażkę! myślał. Jakoż, chwytając chwilę gdy przechodzili do drugiego pokoju, uważał za obowiązek pocałować ją.
Było to w równym stopniu nienaturalne, niesmaczne i nieostrożne. Omal że ich nie spostrzeżono. Pani de Rênal myślała że Juljan oszalał. Przeraziło ją to, a zwłaszcza zraziło. Osielstwo[23] to przypomniało jej pana Valenod.
— Cóżby było, pomyślała, gdybym się z nim znalazła sam na sam?
Wszystkie skrupuły cnoty wróciły, ponieważ miłość pierzchła na chwilę. Odtąd, pani de Rênal starała się, aby któreś z dzieci zawsze było przy niej.
Dzień spłynął Juljanowi mdło; najniezgrabniej silił się przeprowadzać swe uwodzicielskie plany. Każde spojrzenie jego na panią de Rênal miało swoje znaczenie; mimo to, czuł że nie udaje mu się być ani miłym, ani tem mniej niebezpiecznym.
Pani de Rênal zdumiona była tem skojarzeniem niezręczności i zuchwalstwa.
— To nieśmiałość serca przy genjalnym umyśle! rzekła sobie wreszcie z niewysłowioną radością. Byłożby możliwe, że ona, moja rywalka, nigdy go nie kochała!
Po śniadaniu, pani de Rênal przeszła do salonu aby przyjąć podprefekta, pana Charcot de Maugiron. Haftowała coś na krosienkach; pani Derville siedziała obok. W tej pozycji, w biały dzień, bohater nasz uznał za stosowne wysunąć but i przycisnąć nóżkę pani de Rênal, której ażurowa pończocha i paryski trzewiczek ściągały chciwe spojrzenia dwornego podprefekta.
Pani de Rênal zlękła się straszliwie; upuściła nożyczki, kłębek, igły; gest Juljana mógł uchodzić za niezręczną chęć złapania nożyczek. Szczęściem, małe angielskie nożyczki złamały się: pani de Rênal zaczęła ubolewać że Juljan się nie znalazł bliżej. „Spostrzegł pan że lecą, byłby je pan schwycił, gdy tak, gorliwość pańska zdała się tylko na to że mnie pan pokopał“. Wszystko to oszukało podprefekta, ale nie panią Derville. — Ładny chłopiec, ale straszny cham, pomyślała: etykieta prowincjonalna nie przebacza tego rodzaju błędów. Pani de Rênal znalazła chwilę aby szepnąć Juljanowi:
— Proszę być ostrożnym; rozkazuję panu.
Juljan czuł swoje niezgrabstwo i był wściekły. Długo zastanawiał się, czy ma się obrazić o to: rozkazuję panu. Głuptas rozumował tak: Mogłaby mi powiedzieć rozkazuję, gdyby chodziło o wychowanie dzieci; ale, odwzajemniając mą miłość, stawia się ze mną na stopie równości. Nie można kochać bez równości... Tu zapuścił się myślą w komunały o równości. Podrażniony, powtarzał sobie wiersz Corneille’a, który usłyszał parę dni wprzód w ustach pani Derville:

Nie! równości nie szuka miłość, lecz ją stwarza.

Juljan, siląc się odgrywać don Juana, mimo że nie miał pojęcia co to kobieta, zachowywał się cały dzień jak skończony głupiec. Jedną miał tylko szczęśliwą myśl: znudzony sobą i panią de Rênal, patrzał z lękiem na zbliżanie się wieczoru, kiedy znajdzie się w ogrodzie, obok niej i pociemku. Oświadczył panu de Rênal, że idzie do proboszcza; wyszedł po obiedzie i wrócił aż w nocy.
W Verrières, zastał księdza Chélan zajętego przenosinami; usunięto go ostatecznie, miejsce jego obejmował wikary Maslon. Juljan pomógł zacnemu staruszkowi, poczem wpadł na myśl aby napisać do Fouquégo. Pisał, iż nieprzezwyciężona wokacja nie pozwoliła mu przyjąć jego przyjacielskiej ofiary; obecnie jednak, patrząc na jaskrawy przykład niesprawiedliwości, zastanawia się czy nie będzie korzystniej dla jego zbawienia wyrzec się myśli o stanie duchownym.
Dumny był, że tak sprytnie wyzyskał usunięcie proboszcza, aby sobie zostawić furtkę i wrócić do handlu, o ile w duszy jego mizerna trzeźwość odniesie zwycięstwo nad heroizmem.


XV. PIANIE KOGUTA.

Amour en latin faict amor;
Or donc provient d’amour la mort,
Et, par avant, soulcy qui mord,
Deuil, plours, pieges, forfaitz, remord...
Blason d’amour.

Gdyby Juljan miał nieco tego sprytu, który sobie tak bezzasadnie przypisywał, byłby nazajutrz dumny z rezultatu swej wycieczki. Nieobecność zatarła pamięć jego niezgrabstwa. Cały dzień dąsał się znowu; wieczór zaś strzeliła mu do głowy niedorzeczna myśl, której udzielił pani de Rênal z rzadkiem zuchwalstwem.
Ledwie usiedli w ogrodzie, Juljan, nie czekając aż się dostatecznie ściemni, zbliżył usta do ucha pani de Rênal, i, narażając ją straszliwie, rzekł:
— Dziś w nocy, o drugiej, przyjdę do pani pokoju, mam pani coś do powiedzenia.
Drżał z pragnienia aby się nie zgodziła; rola uwodziciela ciążyła mu niezmiernie. Chętnie schowałby się na kilka dni, nie pokazując się paniom na oczy. Rozumiał, iż, swą uczoną taktyką wczorajszą, zniweczył wszystkie piękne pozory z poprzedniego dnia, i doprawdy nie wiedział z której beczki zacząć.
Pani de Rênal przyjęła tę bezczelną propozycję ze szczerem, wcale nie przesadzonem oburzeniem. Juljan dopatrzył się wzgardy w jej krótkiej odpowiedzi, wyrzeczonej szeptem. Pod pozorem zajrzenia do dzieci, wyszedł, za powrotem zaś usiadł koło pani Derville, zdala od pani de Rênal, pozbawiając się możliwości ujęcia jej za rękę. Rozmowa weszła na tory poważne; Juljan podtrzymywał ją z powodzeniem, poza paru chwilami milczenia, przez które łamał sobie głowę. — Gdybyż wynaleźć jaki sposób, dumał, aby wymusić na pani Rênal owe niedwuznaczne objawy czułości, które pozwalały wierzyć trzy dni temu że jest moją!
Fatalna sytuacja, jaką sam wytworzył, nękała Juljana; ale powodzenie wprawiłoby go w jeszcze większy kłopot.
Zostawszy sam o północy, rozmyślał na ten temat że pani Derville nim gardzi, przyjaciółka jej zaś też nie lepsze żywi dlań uczucia.
Upokorzony, wściekły, nie mógł zasnąć. Przez myśl mu nie przeszło poniechać wszelkiego udania, taktyki, i ot, żyć z dnia na dzień przy pani de Rênal, zadowalając się jak dziecko szczęściem każdego dnia. Wysilił mózg obmyślaniem uczonych manewrów, które, w chwilę potem, zdawały mu się niedorzeczne; był, jednem słowem, bardzo nieszczęśliwy, kiedy na zegarze zamkowym wybiła druga.
Dźwięk ten zbudził go jak św. Piotra pianie koguta. Uczuł się w obliczu najprzykrzejszej konieczności. Bezczelną jego propozycję przyjęto tak źle, że nie pomyślał o niej od tej chwili!
— Powiedziałem, że przyjdę o drugiej, rzekł wstając; mogę być nieokrzesany prostak, chłopski syn, jak mi dała do zrozumienia pani Derville, ale przynajmniej nie będę tchórzem.
Juljan miał prawo szczycić się swem męstwem: nigdy jeszcze nie zadał sobie sroższego przymusu. Otwierając drzwi, drżał tak, że kolana uginały się pod nim, musiał się oprzeć o ścianę.
Był bez trzewików. Zatrzymał się pod drzwiami pana de Rênal; usłyszał regularne chrapanie. Rozpacz! nie miał już pozoru aby nie iść. Boże! co on tam pocznie? Nie miał planu, a gdyby nawet miał, był tak wzruszony że nie byłby zdolny go wykonać.
Wreszcie, z uczuciem gorszem sto razy niż gdyby szedł na śmierć, zapuścił się w kurytarzyk wiodący do sypialni pani de Rênal. Otworzył drżącą ręką, czyniąc straszliwy hałas.
W pokoju było światło: lampka nocna stała w kominku; nie spodziewał się tego nowego nieszczęścia. Na jego widok, pani de Rênal zerwała się. — Nieszczęśliwy! krzyknęła. Nocny jej strój był w nieładzie. Juljan zapomniał o swoich czczych planach i wrócił do naturalnych uczuć: niełaska tej uroczej kobiety wydała mu się największem nieszczęściem. Na jej wymówki, upadł jej poprostu do nóg, ściskał jej kolana. Przemawiała doń bardzo surowo, rozpłakał się.
Kiedy, w parę godzin później, Juljan wychodził od pani de Rênal, można powiedzieć, stylem romansów, że nie zostawało mu nic do życzenia. Zwycięstwo, do którego nie doprowadziłaby go cała niezręczna przemyślność, zawdzięczał miłości pani de Rênal oraz nieprzewidzianemu wrażeniu jakie na nim zrobiły jej uroki.
Ale, w najsłodszych chwilach, party jakąś dziką ambicją, jeszcze silił się odgrywać rolę zdobywcy kobiet: dokładał niesłychanych wysiłków aby niszczyć swój naturalny wdzięk. Zamiast chłonąć uniesienia kochanki, wyrzuty które podnosiły ich żywość, on nie tracił ani na chwilę myśli o obowiązku. Lękał się wiekuistej zgryzoty i śmieszności, gdyby się odchylił od idealnego wzoru jaki sobie założył. Słowem, to właśnie co stanowiło niepospolitość Juljana, broniło mu kosztować szczęścia, ścielącego mu się pod stopy. Był niby szesnastoletnia dziewczyna która ma rumieńce, a która, idąc na bal, szpeci sobie policzki rużem.
Śmiertelnie przerażona zjawieniem się Juljana, pani de Rênal stała się niebawem pastwą okrutniejszych wzruszeń. Płacze i rozpacz Juljana wnosiły głęboki zamęt w jej duszę.
Nawet kiedy już wszystko się stało, odpychała Juljana ze szczerem oburzeniem, następnie zaś rzucała się w jego ramiona. Nie było w tem żadnego planu ani zamiaru. Uważała się za potępioną bez ratunku i siliła się przesłonić sobie obraz piekła, obsypując Juljana pieszczotami. Słowem, niczegoby nie brakło do szczęścia naszego bohatera, nawet palących wzruszeń posiadanej kobiety, gdyby umiał sycić się tem szczęściem. Odejście Juljana nie położyło kresu wzruszeniom, walkom i wyrzutom pani de Rênal.
— Mój Boże! być szczęśliwym, być kochanym, więc to tylko to? — to była pierwsza myśl Juljana, skoro wrócił do swego pokoju. Ogarnął go stan owego osłupienia oraz dziwnego zamętu, w jaki popada dusza, skoro otrzyma to czego dawno pragnęła. Przywykła pragnąć, nie ma już czego pragnąć, a nie ma jeszcze wspomnień. Jak żołnierz po powrocie z rewji, Juljan z uwagą przechodził szczegóły swego postępowania. „Czy nie chybiłem w czem samemu sobie? Czy dobrze grałem rolę?“
I jaką rolę! człowieka nawykłego do popisów niezrównanego kochanka.


XVI. NAZAJUTRZ.

He turn’d his lip to hers, and with his hand
Call’d back the tangles of her wandering hair.
Don Juan, I, 170.

Szczęściem dla Juljana, pani de Rênal była zbyt wzruszona i nieprzytomna, aby spostrzec śmiesznostki człowieka, który, w ciągu jednej nocy, stał się dla niej całym światem.
Nakłaniała go aby wyszedł, widząc że świta: „Och, Boże, mówiła, jeśli mąż słyszał hałas, jestem zgubiona“. Juljan, który w wolnych chwilach obmyślał sobie frazesy, przypomniał sobie taki:
— Żałowałabyś życia?
— Och, bardzo, w tej chwili! ale nie żałowałabym żem ciebie poznała.
Juljan uważał za obowiązek swej godności wrócić umyślnie w jasny dzień i bez zachowania ostrożności.
Baczność, z jaką obliczał najdrobniejsze uczynki, w tej niedorzecznej myśli aby uchodzić za doświadczonego człowieka, miała tylko jedną korzyść: skoro się spotkał z panią de Rênal przy śniadaniu, zachowanie jego było arcydziełem roztropności.
Ona rumieniła się po białka za każdem spojrzeniem, a nie mogła wytrwać ani chwili aby nań nie patrzyć: czuła swe pomieszanie, a siląc się je ukryć, mieszała się tem bardziej. Juljan raz tylko podniósł na nią oczy. Zrazu, pani de Rênal zachwycona była tą ostrożnością; niebawem jednak, widząc że to spojrzenie nie powtarza się, uczuła lęk: „Czyżby mnie już nie kochał? myślała; ach, niestety, za stara jestem dla niego; starsza o dziesięć lat!“
Przechodząc do ogrodu, ścisnęła go za rękę. Zdumiony tym niezwykłym objawem uczucia, spojrzał na nią namiętnie; przy śniadaniu wydała mu się bardzo ładna; mimo że miał spuszczone oczy, cały czas rozbierał w myśli jej wdzięki. Spojrzenie to pocieszyło panią de Rênal; nie stłumiło wszystkich niepokojów, ale wzamian niepokoje te tłumiły zupełnie wyrzuty i myśli o mężu.
Przy śniadaniu, mąż nie zauważył nic; pani Derville przeciwnie; ale sądziła, że pani de Rênal jest dopiero nad przepaścią. Przez cały dzień, śmiała i energiczna przyjaciółka starała się, zapomocą wymownych aluzyj, malować w okropnych barwach grożące niebezpieczeństwo.
Pani de Rênal płonęła niecierpliwością aby zostać sama z Juljanem: chciała go spytać czy kocha ją jeszcze. Mimo niezmąconej słodyczy charakteru, kilka razy omal nie dała uczuć przyjaciółce jak bardzo jest natrętna.
Wieczorem, w ogrodzie, pani Derville postarała się usiąść między panią de Rênal a Juljanem. Pani de Rênal, która napawała się w myślach rozkoszą ściskania ręki Juljana i tulenia jej do ust, nie mogła się doń nawet odezwać.
Ta przeszkoda wzmogła jej niepokój, dręczyła ją jedna zgryzota. Tak ostro połajała Juljana za nieostrożność, że drżała iż tej nocy nie przyjdzie. Wcześnie opuściła ogród i poszła czekać na niego w pokoju. Ale, nie mogąc opanować niecierpliwości, zakradła się pod drzwi Juljana i przyłożyła do nich ucho. Mimo obawy i namiętności które ją pożerały, nie śmiała wejść: to wydawało się jej zbyt szpetne.
Służba jeszcze nie spała: ostrożność zmusiła wreszcie panią de Rênal do odwrotu. Dwie godziny oczekiwania zdały się jej dwoma wiekami męczarni.
Ale Juljan nadto był wierny temu co nazywał obowiązkiem, aby uczynić wyłom w swoim programie. Z uderzeniem pierwszej, wysunął się cicho z pokoju, upewnił się że pan domu śpi, i zjawił się u pani de Rênal. Tego dnia znalazł więcej szczęścia w objęciach kochanki; nie myślał tak ustawicznie o przepisanej roli. Miał oczy ku widzeniu i uszy ku słyszeniu. Lamenty pani de Rênal nad jej wiekiem dodały mu nieco pewności.
— Ach! jestem o dziesięć lat starsza od ciebie! Jak możesz mnie kochać? powtarzała z całą szczerością, mocując się ustawicznie z tą myślą.
Juljan nie pojmował tej troski, ale widział że jest szczera i zbył się prawie zupełnie obawy śmieszności. Niedorzeczna myśl że jego urodzenie może go poniżać w oczach tej kobiety, pierzchła również. Uspokojona nieco pieszczotami Juljana, pani de Rênal czuła się lepiej, zarazem odzyskiwała zdolność sądzenia kochanka. Szczęściem, tego dnia, nie miał zupełnie owej pozy, która sprawiła, że we wczorajszej schadzce znalazł więcej tryumfu niż przyjemności. Gdyby spostrzegła w nim grę, smutne to odkrycie zabiłoby w niej nazawsze szczęście. Tego dnia widziała tylko smutne objawy różnicy wieku.
Pani de Rênal nie zastanawiała się nigdy nad teorjami miłości; ale różnica wieku jest, po różnicy majątkowej, najulubieńszym tematem prowincjonalnych konceptów, za każdym razem kiedy jest mowa o miłości.
W krótkim czasie, Juljan, odzyskawszy cały zapał młodości, zakochał się bez pamięci.
— Trzeba przyznać, myślał, że jest anielsko dobra, i śliczna przytem.
Zapomniał prawie zupełnie o wszelkich rolach. W chwili wylania, wyznał jej nawet wszystkie swoje lęki. Zwierzenie to przepełniło miarę miłości pani de Rênal. — Nie miałam tedy szczęśliwej rywalki, powtarzała sobie z rozkoszą! Odważyła się spytać o portret, do którego przywiązywał taką wagę; Juljan przysiągł, że to był portret mężczyzny.
Kiedy pani de Rênal była nieco przytomniejsza i zdolna do zastanawiania się, nie mogła się nadziwić, że takie szczęście istnieje i że nie przeczuwała go nawet.
— Ach, mówiła sobie, gdybym znała Juljana przed dziesięciu laty, kiedy mogłam uchodzić za ładną!
Juljan obcy był podobnym myślom. Miłość jego była w znacznej części ambicją; była to radość, że on, nieszczęśliwy, wzgardzony, posiada kobietę tak piękną. Jego uwielbienia, szały na widok powabów kochanki, uspokoiły ją wkońcu co do różnicy wieku. Gdyby pani de Rênal znała życie jak je zna kobieta trzydziestoletnia w bardziej cywilizowanych krainach, zadrżałaby o trwałość uczucia, które podtrzymywała jedynie ciekawość i upojenia miłości własnej.
W momentach zapomnienia o ambicji, Juljan podziwiał z zapałem nawet kapelusze, nawet suknie pani de Rênal. Nie mógł się nasycić ich zapachem; otwierał szafę i godziny całe podziwiał piękność i ład jej wnętrza. Pani de Rênal, wsparta na nim, patrzyła nań; on patrzył na klejnoty, szmatki, które w wilję zamęźcia wypełniały koszyk weselny.
— Mogłam była wyjść za takiego człowieka! myślała niekiedy pani de Rênal; cóż za płomienna dusza! cóż za cudowne życie przy nim!
Juljan nigdy nie widział z bliska tych straszliwych przyrządów arlylerji kobiecej. Niepodobna, myślał, aby mogło w Paryżu istnieć coś ładniejszego! Wówczas szczęście jego zdawało mu się bez zarzutu. Często, szczery podziw i upojenia kochanki pozwalały mu zapomnieć o czczych teorjach, pod wpływem których był tak sztywny, tak śmieszny niemal w pierwszym okresie. Czasami, mimo nałogu obłudy, znajdował przyjemność w tem, aby tej wielkiej damie, która go podziwiała, wyznawać swą nieświadomość mnóstwa drobnych zwyczajów. Stanowisko kochanki podnosiło go. Pani de Rênal znajdowała znowuż słodycz w tem, aby, w zakresie tych drobiazgów, oświecać niepospolitego chłopca, któremu wszyscy wróżyli wspaniałą przyszłość. Nawet podprefekt i pan Valenod nie mogli się wstrzymać od podziwu dla Juljana, przez co wydawali się pani de Rênal mniej głupi. Pani Derville nie podzielała tych uczuć. Zrozpaczona tem czego się domyślała, widząc że głos rozsądku stał się wstrętny kobiecie, która dosłownie straciła głowę, opuściła Vergy bez wyjaśnień: nikt ich zresztą nie wymagał. Pani de Rênal uroniła parę łez, ale wkrótce uczuła zdwojoną pełnię szczęścia. Dzięki temu wyjazdowi, była prawie cały dzień sam na sam z kochankiem.
Juljan chętnie zanurzał się w tem słodkiem obcowaniu; tem chętniej że za każdym razem kiedy został sam, trapiła go nieszczęsna propozycja Fouquégo.
W pierwszych dniach nowego życia, chłopak ten, który nigdy jeszcze nie kochał i nie był kochany, znajdował taką rozkosz w szczerości, że omal nie wyznał pani de Rênal ambicji, wypełniającej dotąd treść jego istnienia. Chętnie poradziłby się jej nawet co do dziwnej pokusy jaką budziła w nim propozycja Fouquégo, ale drobne wydarzenie uniemożliwiło mu wszelką szczerość.



XVII. PAN WICE-MER.

O, how this spring of love resembleth
The uncertain glory of an April day,
Which now shows all the beauty of the sun
And by and by a cloud takes all away!
Two gentlemen of Verona.

Jednego wieczora, o zachodzie słońca, siedząc obok kochanki w sadzie, zdala od natrętów, Juljan dumał głęboko. „Czy wiecznie będą trwały te słodkie chwile?“ Duszę jego zaprzątała całkowicie trudność wyboru karjery; bolał nad tą niedolą, która kładzie kres dziecięctwu i psuje pierwsze lata niezasobnej młodości.
— Ach! wykrzyknął, jakąż opatrznością dla młodzieży był Napoleon! Któż go zastąpi? Co zrobią bez niego nieszczęśliwi, nawet bogatsi odemnie, mający ledwie parę groszy na zdobycie wykształcenia, a nie dość aby kupić sobie zastępcę w dwudziestym roku i rozpocząć jakąś drogę. Mimo wszystko, dodał z westchnieniem, to nieszczęsne wspomnienie zatruje nam na zawsze wszelkie szczęście!
Naraz, ujrzał, że pani de Rênal marszczy brew; przybrała chłodny i wzgardliwy wyraz; pojęcia te wydały się jej godne lokaja. Wychowana w poczuciu swego dostatku, uważała za rzecz naturalną że i Juljan go posiada. Kochała go tysiąc razy więcej niż życie, a nie dbała o pieniądze.
Juljan nie mógł odgadnąć jej myśli. To zmarszczenie brwi sprowadziło go na ziemię. Był natyle przytomny, aby się wycofać: wytłumaczył szlachetnej pani, siedzącej obok na darniowej ławeczce, że powtarzał jedynie słowa swego przyjaciela, handlarza drzewa. Ot, majaczenia niedowiarków!
— Nie zadawaj się już z tymi ludźmi, rzekła pani de Rênal, zachowując jeszcze odcień chłodu, który nagle ustąpił miejsca tkliwości.
To zmarszczenie brwi, lub raczej wyrzut z powodu swej nieostrożności, było pierwszem rozdarciem atmosfery złudzeń otaczającej Juljana. Rzekł sobie: jest dobra i słodka, jest do mnie szczerze przywiązana, ale wychowała się w nieprzyjacielskim obozie. Ba! oni nikogo się tak nie boją, jak zuchów, którzy, osiągnąwszy wykształcenie, nie mają natyle pieniędzy aby się o coś zaczepić. Coby się stało z tymi jaśnie wielmożnymi, gdybyśmy mogli walczyć równą bronią! Ja naprzykład, gdybym był merem, człowiekiem dobrej woli, uczciwym jak jest w gruncie pan de Rênal, jakbym ja sobie dał rady z wikarym, panem Valenod i wszystkiemi ich szelmostwami! jaka sprawiedliwość zapanowałaby w Verrières! To nie są głowy, któreby mi mogły stanąć w drodze; co oni wiedzą? ot, kręcą się poomacku.
Tego dnia, Juljan mógł posiąść trwałe szczęście; ale nie umiał być szczery. Trzeba było zdobyć się na to aby wydać bitwę, ale natychmiast. Panią de Rênal zdumiało odezwanie Juljana, ponieważ ludzie z towarzystwa powtarzali, że zbytnie wykształcenie młodych proletarjuszów, to widmo powrotu Robiespierre’a. Chłód pani de Rênal trwał dość długo i wydał się Juljanowi rozmyślny. Było to stąd, że miejsce chwilowej niechęci, spowodowanej jego odezwaniem, zastąpił wyrzut, że czemś może uraziła Juljana. Troska ta odbiła się żywo w jej rysach, tak czystych i szczerych kiedy się czuła szczęśliwa, zdala od natrętów.
Juljan nie śmiał już marzyć swobodnie. Ochłonąwszy nieco z szałów miłości, uznał że nierozważne jest odwiedzać panią de Rênal w jej pokoju. Lepiej aby ona przychodziła do niego; gdyby ją kto spotkał, tysiąc pozorów mogło usprawiedliwić jej obecność na schodach.
Ale i ten system miał swoje niedogodności. Juljan dostał od Fouquégo książki, których on, uczeń teologji, nigdy nie mógłby zażądać w księgarni. Ważył się zaglądać do nich jedynie w nocy. Często byłby bardzo rad aby mu nie przerywały odwiedziny, których oczekiwanie, jeszcze w wilję sceny w sadzie, czyniłoby go niezdolnym do czytania.
Dzięki pani de Rênal, rozumiał książki w zupełnie nowy sposób. Odważył się ją wypytywać o mnóstwo drobiazgów, których nieświadomość paraliżuje inteligencję młodego człowieka urodzonego poza społeczeństwem, choćby najbardziej obdarzonego z natury.
To wychowanie miłosne, udzielone przez bardzo niewykształconą kobietę, było nader szczęśliwe. Juljan ujrzał wprost społeczeństwo takie jakiem jest dzisiaj. Umysł jego nie zaćmił się opowiadaniami o tem czem ono było niegdyś, przed dwoma tysiącami lat, lub bodaj przed sześćdziesięciu laty, za czasu Woltera i Ludwika XV. Ku niewymownej radości Juljana, zasłona spadła mu z oczu, zrozumiał wreszcie rzeczy, które się działy w Verrières.
Na pierwszym planie ukazały się bardzo zawiłe intrygi, osnute od dwu lat około prefekta z Besançon. Wchodziły w tę grę i listy z Paryża, kreślone przez najdostojniejsze dłonie. Szło o to, aby pana de Moirod, najpobożniejszego człowieka w okolicy, zrobić nie drugim, ale pierwszym wice-merem Verrières.
Rywalem jego był bogaty fabrykant, którego należało bezwarunkowo zepchnąć na stanowisko drugiego wice-mera.
Juljan zrozumiał wreszcie półsłówka, które pochwycił, kiedy grube ryby zjeżdżały się na obiad do pana de Rênal. To dostojne towarzystwo mocno zajmowało się ową kandydaturą, gdy reszta miasta, liberałowie, nawet nie podejrzewali jej możliwości. Wagi dodawała okoliczność, iż, jak każdy wie, wschodnią stronę głównej ulicy w Verrières miano cofnąć przeszło o dziesięć stóp, ponieważ droga ta stała się gościńcem królewskim. Otóż, jeżeli panu Moirod, który miał trzy domy podlegające tej ustawie, uda się zostać pierwszym wicemerem, a później merem, w razie gdyby pana de Rênal wybrano posłem, zamknąłby oczy i możnaby podjąć w domach wychodzących na gościniec niedostrzegalne naprawki, przy pomocy których przetrwałyby sto lat. Mimo znanej pobożności i uczciwości pana de Moirod, nie ulegało wątpliwości, że będzie można z nim gadać, miał bowiem dużo dzieci. Wśród domów przeznaczonych na zburzenie, dziewięć należało do śmietanki Verrières.
W oczach Juljana intryga ta była donioślejsza niż bitwa pod Fontenoy, której nazwę wyczytał pierwszy raz w książkach Fouquégo. Wiele rzeczy zdumiewało Juljana już od pięciu lat, odkąd zaczął chodzić wieczorami do proboszcza. Ale, ponieważ dyskrecja i pokora ducha są to główne przymioty adepta teologji, niepodobna mu było pytać o cokolwiek.
Jednego dnia, pani de Rênal dała jakiś rozkaz lokajowi męża, owemu wrogowi Juljana.
— Ależ, proszę pani, to dziś ostatni piątek, odparł szczególnym tonem.
— Idź, rzekła pani de Rênal.
— Więc cóż! rzekł Juljan, pójdzie do owego spichrza, który był dawniej kościołem i który teraz świeżo zwrócono religji; ale poco? to jedna z tajemnic, których nigdy nie zdołałem przeniknąć.
— Jestto instytucja bardzo zbawienna, ale nader osobliwa, odparła pani de Rênal. Kobiety nie mają tam wstępu! tyle tylko wiem, że wszyscy się tam tykają. Nasz lokaj, naprzykład, spotka tam pana Valenod: ten pyszałek, głupiec nie pogniewa się, skoro go nasz Jan zagadnie per ty; ba, sam odpowie w tym samym tonie. Jeśli ci zależy na tem aby wiedzieć co się tam dzieje, poproszę Maugirona i Valenoda o szczegóły. Płacimy po dwadzieścia franków od każdego służącego, iżby, pewnego dnia, nie wyrżnęli nas.
Czas leciał. Urok kochanki odrywał Juljana od jego posępnej ambicji. Nie mógł z nią mówić o rzeczach smutnych i poważnych, skoro należeli do przeciwnych obozów: okoliczność ta pomnażała bezwiednie szczęście Juljana i wpływ pani de Rênal.
W chwilach gdy obecność zbyt inteligentnych dzieci kazała się im zamykać w granicach chłodnej i rozsądnej gawędy, Juljan, bez cienia buntu, patrząc na nią oczami promieniejącemi uczuciem, słuchał jej wyjaśnień o tem jak światek się toczy. Czasem, wśród opowiadania o jakiemś sprytnem oszustwie przy budowie drogi albo dostawie, pani de Rênal traciła nagle głowę z tkliwości: Juljan musiał ją łajać, pozwalała sobie z nim na te same poufałe gesty co z dziećmi. Bo też były dni, w których miała złudzenie że kocha go jak własne dziecko. Czyż bezustanku nie musiała odpowiadać na jego naiwne pytania, w kwestjach które dziecku dobrze urodzonemu wiadome są w piętnastym roku? W chwilę później podziwiała go jak swego mistrza. Polot jego przerażał ją; z każdym dniem wyraźniej widziała przyszłego wielkiego człowieka w tym młodym kleryku. Widziała go papieżem albo pierwszym ministrem, jak Richelieu.
— Czy będę żyła dość długo, aby cię widzieć w twojej chwale? mówiła do Juljana: jest miejsce dla wielkiego człowieka; tron, religja, potrzebują go.


XVIII. KRÓL W VERRIERES.

Czyż jesteście warci tylko tego, aby was odrzucić niby trupa bez duszy i bez krwi w żyłach?
Przemówienie biskupa w kaplicy

Trzeciego września, o dziesiątej wieczór, żandarm obudził całe Verrières, galopując główną ulicą; przynosił wiadomość, że J. K. Mość przybędzie w niedzielę. Było to we wtorek. Prefekt zezwalał, to znaczy nakazywał utworzenie straży honorowej; należało rozwinąć możliwą okazałość. Wyprawiono sztafetę do Vergy. Pan de Rênal przybył w nocy i zastał miasto w poruszeniu. Każdy się na coś silił; najobojętniejsi najmowali balkony aby widzieć króla.
Kto będzie dowodził strażą honorową? Pan de Rênal spostrzegł natychmiast, jak ważne jest, w interesie domów skazanych na zburzenie, aby godność ta przypadła panu de Moirod. To mogło mu utorować drogę do stanowiska wice-mera. Nic nie można było nadmienić przeciw wysokiej nabożności pana de Moirod, ale faktem jest, iż nigdy nie siedział na koniu. Był to człowiek trzydziestoletni, lękliwy, równie obawiający się spaść z konia co ośmieszyć się.
Mer kazał go wezwać już o piątej rano.
— Widzi pan, drogi panie, zasięgam pańskiej rady, jakgdybyś już zajmował stanowisko na które wszyscy przyzwoici ludzie pana sobie życzą. W tem nieszczęsnem mieście przemysł kwitnie, liberały dochodzą do miljonów, sięgają po władzę, potrafią ukuć broń ze wszystkiego. Weźmy pod uwagę interes króla, monarchji, a przedewszystkiem naszej świętej religji. Jak pan sądzi, komu powierzyć dowództwo straży?
Mimo strasznego lęku, jakim przejmował go koń, pan de Moirod przyjął w końcu ten zaszczyt, jako męczeństwo. „Potrafię godnie wywiązać się z zadania“, rzekł. Zaledwie był czas aby odświeżyć uniformy, które zostały z przed siedmiu lat, z okazji przejazdu jakiegoś księcia krwi.
O siódmej przybyła z Vergy pani de Rênal z Juljanem i z dziećmi. W salonie zastała pełno żon liberałów, które głosiły zjednoczenie stronnictw i błagały o miejsca dla mężów w straży honorowej. Jedna utrzymywała, że, gdyby jej męża nie wybrano, zbankrutowałby z rozpaczy. Pani de Rênal szybko pozbyła się wszystkich. Zdawała się czemś mocno zajęta.
Juljan czuł się zdziwiony, a jeszcze bardziej dotknięty tem, że pani de Rênal nie chce mu zdradzić przyczyn roztargnienia. „Przewidywałem to, myślał z goryczą, miłość jej pierzchła wobec szczęścia podejmowania króla w swym domu. Cały ten zgiełk oszołomił ją. Wróci do mnie, skoro arystokratyczne fumy ustąpią jej z mózgu“.
Rzecz osobliwa, kochał ją za to tem więcej.
Tapicerzy uwijali się po całem mieszkaniu; Juljan napróżno czyhał na sposobność szepnięcia słówka do pani de Rênal. Wreszcie dopadł ją, kiedy wychodziła z pokoju, niosąc jego ubranie. Byli sami; chciał coś mówić: uciekła nie słuchając.
— Głupi jestem aby kochać podobną kobietę: ambicja uderzyła jej na mózg; oszalała, jak jej mąż.
Tak, i więcej jeszcze: jednem z jej gorących pragnień (nigdy tego nie wyznała Juljanowi, aby go nie urazić) była chęć ujrzenia go, bodaj przez dzień, inaczej niż w tem smutnem czarnem ubraniu. Ze zręcznością w istocie cudowną w tak naturalnej kobiecie, uzyskała najpierw u pana de Moirod, później u podprefekta, nominację Juljana do straży honorowej z pominięciem kilku młodych ludzi, synów zamożnych fabrykantów, chłopców — dwóch przynajmniej — bardzo nabożnych. Pan Valenod, który zamierzał ofiarować swój powóz najpiękniejszym damom i oprowadzać w całym blasku swoje pyszne normandy, zgodził się oddać jednego konia od pary Juljanowi, istocie której nienawidził najbardziej pod słońcem. Ale wszyscy gwardziści mieli własne albo pożyczone piękne niebieskie mundury ze srebrnemi epoletami, które błyszczały wspaniale przed siedmiu laty. Pani de Rênal chciała, aby Juljan miał ubranie zupełnie nowe, a zostawało ledwie cztery dni aby posłać do Besançon i sprowadzić uniform, broń, kapelusz, etc., słowem wszystko co tworzy honorowego gwardzistę. Zabawne jest, że pani de Rênal uważała za nieostrożność kazać robić ubranie Juljana w Verrières. Chciała go zaskoczyć, jego i całe miasto.
Dokonawszy dzieła gwardji honorowej oraz przygotowania nastrojów, mer musiał się zająć ceremonją religijną: król nie chciał minąć Verrières, nie odwiedziwszy słynnej relikwji św. Klemensa, przechowywanej w Bray-le-Haut, o milkę od miasta. Pożądany był liczny udział duchowieństwa, z czego wynikły wielkie trudności; ksiądz Maslon, nowy proboszcz, chciał za wszelką cenę uniknąć obecności księdza Chélan. Próżno pan de Rênal przedstawiał mu niebezpieczeństwo tego kroku. Margrabia de la Mole, którego przodkowie byli tak długo namiestnikami prowincji, towarzyszył królowi; znał od trzydziestu lat księdza Chélan, spyta z pewnością o niego; dowiedziawszy się o dymisji, gotów odwiedzić go z całym orszakiem w jego ustroni. Cóż za policzek!
— Jeśli ten człowiek pojawi się wśród mego duchowieństwa, odparł proboszcz, jestem shańbiony, tu i w Besançon. Jansenista, wielki Boże!
— Gadaj co chcesz, drogi proboszczu, mówił pan de Rênal, nie narażę Rady miasta Verrières na policzek pana de la Mole. Nie znasz go, na dworze jest pełen namaszczenia, ale tu na prowincji jestto nielitościwy kpiarz, żartowniś, rad kiedy może spłatać figla. Potrafiłby, ot, dla rozrywki, ośmieszyć nas w oczach liberałów.
Zaledwie w noc z soboty na niedzielę, po trzechdniowem zmaganiu się, ambicja księdza Maslon ugięła się wobec strachu mera przemienionego w odwagę. Trzeba było napisać słodki liścik do księdza Chélan, z prośbą aby zechciał wziąć udział w ceremonji, o ile podeszły wiek i niedomagania mu pozwolą. Ksiądz Chélan zażądał karty uczestnictwa dla Juljana, który miał mu towarzyszyć jako poddjakon.
W niedzielę, od wczesnego rana, tysiące mieszkańców, którzy ściągnęli z gór, zaległy ulice. Dzień był prześliczny. Wreszcie, koło trzeciej, w tłumie zapanował ruch: spostrzeżono wielki ogień na skale, o dwie mile od Verrières. Sygnał ten zwiastował, że król wkroczył w granice departamentu. Zaczęto bić w dzwony; salwy starej hiszpańskiej armaty należącej do miasta również wyraziły radość z tego wydarzenia. Część ludności wdrapała się na dachy; wszystkie kobiety były na balkonach. Straż honorowa zaczęła się krzątać. Podziwiano świetne uniformy, każdy rozpoznawał krewnego, przyjaciela. Dworowano sobie z pana de Moirod, który, ostrożnie, w każdej chwili gotów był chwycić się łęku u siodła. Ale jedno zjawisko przesłoniło wszystko inne: pierwszy jeździec w dziewiątym szeregu, bardzo ładny szczupły chłopiec, którego zrazu nie poznano. Niebawem okrzyk zgorszenia u jednych, milczące zdumienie u drugich, dały wyraz powszechnemu wrażeniu. W młodym człowieku dosiadającym jednego z normandów pana Valenod poznano młodego Sorela, syna cieśli. Podniósł się jeden krzyk oburzenia na mera, zwłaszcza wśród liberałów. Jakto! dlatego że ten podły robociarz przebrany za kleryka jest preceptorem jego smarkaczy, odważa się wpychać go w gwardję honorową z uszczerbkiem tego lub owego z bogatych fabrykantów?
— Ci panowie, mówiła bankierowa, powinniby zrobić jakiś afront temu smarkaczowi urodzonemu w błocie.
— Ba! kiedy urwis ma szablę, odpowiadał sąsiad: mógłby być na tyle niedelikatny i pokiereszować im gęby.
Uwagi wyższej sosjety były jeszcze jadowitsze. Damy pytały, czy ten gruby nietakt jest dziełem samego mera. Wzgarda jego dla ludzi niskiego pochodzenia była powszechnie znana i uznana.
Podczas gdy tyle języków strzępiło się na nim, Juljan czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Śmiały z natury, trzymał się na koniu lepiej niż większość młodych tubylców górskiego miasteczka. W oczach kobiet czytał że o nim mowa.
Epolety jego bardziej błyszczały, ponieważ były nowe. Koń wspinał się co chwila; Juljan był w upojeniu.
Szczęście jego nie miało granic, kiedy, podczas defilady, w pobliżu starego szańca, huk armatki wypłoszył jego konia z szeregów. Istnym cudem nie spadł; od tej chwili uczuł się bohaterem, był oficerem ordynansowym Napoleona i szarżował baterję.
Jedna osoba była szczęśliwsza od niego. Najpierw widziała go z okna ratusza jak przejeżdżał; następnie, wsiadłszy do powozu i czyniąc szybko wielkie koło, przybyła na czas aby z drżeniem ujrzeć jak koń unosi Juljana z szeregów. Wreszcie, puściwszy się galopem drugą bramą, zdołała dopaść drogi którą król miał przybyć, i mogła jechać o dwadzieścia kroków za strażą w tumanach dostojnego kurzu. Dziesięć tysięcy chłopów krzyczało: Niech żyje król! gdy mer miał zaszczyt przemawiać do J. K. Mości. W godzinę później, kiedy, wysłuchawszy przemówień, król miał jechać do miasta, armatka zaczęła walić w przyspieszonym tempie. Ale zdarzył się wypadek: nie kanonierom, którzy przeszli szkołę pod Lipskiem i pod Montmirail, ale przyszłemu wicemerowi, panu de Moirod. Koń złożył go miękko w jedynej kałuży jaka się znajdowała na gościńcu, co spowodowało zamęt, ponieważ trzeba go było wyciągnąć, aby powóz mógł przejechać.
J. K. Mość wysiadła pod pięknym, nowym kościołem, który tego dnia przybrany był bogato karmazynowem suknem. Król miał spożyć obiad, a zaraz potem wsiąść z powrotem do powozu, aby odwiedzić czcigodną relikwję św. Klemensa. Zaledwie król wszedł do kościoła, Juljan puścił się z powrotem do domu. Tam, złożył z westchnieniem błękitny mundur, szablę, epolety, aby przywdziać czarne wyświechtane ubranko. Wsiadł z powrotem na konia i w kilka chwil znalazł się w Bray-le-Haut, na szczycie malowniczego wzgórza.
— Zapał mnoży tych chłopków, pomyślał. W Verrières nie można się poruszać, a tu, dokoła tego starożytnego opactwa, jest ich przeszło dziesięć tysięcy.
Kościół, wpół zrujnowany przez wandalizm Rewolucji, odbudowano z nastaniem Restauracji wspaniale i zaczynano bąkać o cudach. Juljan odszukał księdza Chélan, który połajał go ostro i dał mu sutannę i komżę. Ubrał się spiesznie i obaj z księdzem Chélan poszli do młodego biskupa z Agde. Był to siostrzeniec pana de la Mole, świeżo mianowany: on miał pokazać relikwje królowi. Ale niepodobna było odnaleźć biskupa.
Księża niecierpliwili się. Oczekiwali zwierzchnika w posępnym gotyckim klasztorze starego opactwa. Ściągnięto dwudziestu czterech proboszczów, iżby reprezentowali dawną kapitułę Bray-le Haut, składającą się, przed 1789, z dwudziestu czterech kanoników. Nabiadawszy się trzy kwadranse nad młodością biskupa, księża uchwalili aby ksiądz dziekan udał się do Jego Dostojności uprzedzić że król przybędzie lada chwila i że czas byłby przejść na chór. Dziekanem był ksiądz Chélan, dla swego podeszłego wieku; mimo iż nierad z Juljana, dał mu znak aby się udał za nim. Juljan nosił bardzo godnie swoja komeżkę. Zapomocą jakichś tajemnic eklezjastycznej tualety, uczesał bujne faliste pukle zupełnie gładko; ale, przez zapomnienie, które zdwoiło gniew księdza Chélan, pod fałdami sutanny można było dostrzec ostrogi gwardzisty.
U wejścia do apartamentów biskupa, świetni lokaje, suto szamerowani złotem, ledwie raczyli odpowiedzieć staremu księdzu, że Jego Dostojność nie przyjmuje w tej chwili. Wyśmiano go, kiedy przedkładał, iż, w charakterze dziekana szlachetnej kapituły Bray-le-Haut, ma o każdej porze przywilej wstępu do celebrującego biskupa.
Zuchwalstwo lokajów oburzyło ambitnego Juljana. Przebiegł kurytarze starego opactwa, próbując wszystkich drzwi które napotkał. Jedne drzwiczki ustąpiły pod jego dłonią: Juljan znalazł się w celi wśród pokojowców Jego Dostojności, czarno przybranych, z łańcuchami na szyi. Z pośpiechu Juljana sądzili że przybywa na wezwanie biskupa i pozwolili mu przejść. Postąpił kilka kroków i znalazł się w wielkiej gotyckiej sali, bardzo ciemnej i wyłożonej czarnym dębem; z wyjątkiem jednego, okna, sklepione w łuk, były zamurowane. Nagie cegły stanowiły smutny kontrast ze starożytnym przepychem boazerji. Wzdłuż ścian tej sali, słynnej wśród burgundzkich antykwarjuszy, a zbudowanej około 1470 przez Karola Śmiałego dla odpokutowania jakiegoś grzechu, ciągnęły się bogato zdobione drewniane stalle. Wyobrażone tam były w mozajce z różnokolorowego drzewa tajemnice Apokalipsy.
Ta melancholijna wspaniałość, oszpecona widokiem nagich cegieł i świeżego tynku, wzruszyła Juljana. Zatrzymał się w milczeniu. W drugim końcu sali, koło jedynego okna przez które wnikało światło, ujrzał ruchome zwierciadło oprawne w mahoń. Młody człowiek w fioletowej sukni, w koronkowej komży, z gołą głową, stał przed lustrem. Sprzęt ten wydawał się dziwny w tem miejscu; przywieziono go zapewne z miasta. Juljan zauważył, że młody człowiek na minę poirytowaną; prawą ręką rozdawał poważnie błogosławieństwa w stronę lustra.
— Co to może znaczyć? pomyślał. Czy ten młody księżyk dopełnia jakiej wstępnej ceremonji. To może sekretarz biskupa... Będzie niegrzeczny jak ci lokaje... Ano cóż, mniejsza! próbujmy.
Ruszył naprzód i przebył dość wolno całą długość sali, wciąż z oczami zwróconemi w stronę okna, gdzie młody człowiek, uroczystym gestem, bez przerwy rozdawał tysiączne błogosławieństwa.
W miarę jak się zbliżał, mógł tem wyraźniej oglądać zagniewaną minę młodego księdza. Na widok bogatej koronkowej komży, zatrzymał się mimowoli o kilka kroków od wspaniałego zwierciadła.
— Obowiązkiem moim jest zagadać doń, rzekł sobie wreszcie; ale piękność sali onieśmieliła go; przy tem z góry już czuł się przykro dotknięty opryskliwością jakiej się spodziewał.
Młody człowiek spostrzegł Juljana w lustrze, odwrócił się, i wypogadzając twarz rzekł łagodnie:
— I cóż, drogi panie, gotowe wreszcie?
Juljan zdumiał się. W chwili gdy młody człowiek się odwracał, Juljan ujrzał krzyż na jego piersiach: był to biskup z Agde. Taki młody, pomyślał Juljan; najwyżej sześć lub ośm lat starszy odemnie!...
I zawstydził się swoich ostróg.
— Wasza Dostojność, odparł nieśmiało, przychodzę z polecenia dziekana kapituły, księdza Chélan.
— A, tak! bardzo gorąco mi go rekomendowano, rzekł biskup grzecznym tonem, który podwoił zachwyt Juljana. Przepraszam bardzo, myślałem, że pan mi przyniósł infułę. Źle mi ją zapakowano w Paryżu; srebrna lama uszkodziła się mocno u wierzchołka, to będzie fatalnie wyglądało, dodał młody biskup smutnie; i jeszcze tak mi każą czekać.
— Jeśli Wasza Dostojność pozwoli, przyniosę infułę.
Piękne oczy Juljana zrobiły swoje.
— Proszę bardzo, odparł biskup z czarującą grzecznością; muszę ją mieć natychmiast. Przykro mi bardzo, że kapituła czeka.
W połowie sali, Juljan odwrócił się i spostrzegł że biskup znowu się zabrał do rozdzielania błogosławieństw. — Co to być może? myślał, to z pewnością jakieś duchowne przygotowanie do ceremonji. Wszedłszy do celi, w której siedzieli lokaje, ujrzał infułę w ich rękach. Ulegając bezwiednie rozkazującemu spojrzeniu Juljana, powierzyli mu infułę Jego Dostojności.
Czuł się dumny że ją niesie: szedł powoli, trzymał infułę z szacunkiem. Biskup siedział przed lustrem, ale od czasu do czasu prawa jego ręka, mimo iż znużona, udzielała błogosławieństwa. Juljan pomógł mu włożyć infułę. Biskup potrząsnął głową.
— Będzie się trzymać, rzekł z zadowoleniem. Zechce pan oddalić się nieco?
Biskup przeszedł szybko na środek, poczem, zbliżając się wolno do lustra, przybrał znowu stroskaną minę i zaczął poważnie rozdzielać błogosławieństwa.
Juljan osłupiał i próbował zrozumieć, ale nie śmiał. Biskup zatrzymał się i spoglądając na chłopca z miną która straciła nagle uroczysty wyraz, rzekł:
— Co pan powie o infule, dobrze siedzi?
— Bardzo dobrze, Wasza Dostojność.
— Nie zanadto w tył? toby wyglądało trochę głupowato; ale znowuż nie można jej nasuwać na oczy, jak czako oficerskie.
— Zdaje mi się, że jest bardzo dobrze.
— Król przywykł widywać duchowieństwo czcigodne i zapewne bardzo poważne. Nie chciałbym, zwłaszcza z przyczyny mego wieku, wyglądać zbyt płocho.
I biskup zaczął na nowo przechadzać się, rozdając błogosławieństwa.
— To jasne, rzekł sobie Juljan ośmielając się wreszcie zrozumieć, ćwiczy się w błogosławieństwach.
Po paru chwilach, biskup rzekł: Jestem gotów. Niech pan zechce uprzedzić księdza dziekana i kapitułę.
Niebawem, ksiądz Chélan, w towarzystwie dwóch najstarszych księży, wszedł przez wspaniałe rzeźbione drzwi, których Juljan nie zauważył. Ale tym razem, trzymał się na swojem miejscu, ostatni ze wszystkich, i mógł oglądać biskupa jedynie poprzez ramiona księży, którzy cisnęli się tłumnie.
Biskup przeszedł zwolna salę; skoro stanął w progu, księża ustawili się procesjonalnie. Po krótkiem zamięszaniu, procesja ruszyła intonując psalm. Biskup kroczył ostatni, między księdzem Chélan, a drugim proboszczem starowiną. Juljan wśliznął się w pobliże Jego Dostojności, jako przydzielony księdzu Chélan. Posuwali się długiemi korytarzami, które, mimo jarzącego słońca, były ciemne i wilgotne. Wreszcie dotarli do przedsionka klasztoru. Juljan olśniony był wspaniałością obrzędu. Ambicja rozbudzona młodym wiekiem biskupa, łagodność i doskonała grzeczność tego prałata, wniosły zamęt w jego serce. Jakże odbijała ta grzeczność od grzeczności pana de Rênal, nawet gdy się starał być uprzejmy! — Im wyżej ku szczytom, myślał Juljan, tem wyborniejszy wdzięk się spotyka.
Procesja weszła do kościoła bocznemi drzwiami; naraz, straszliwy huk wstrząsnął starożytnem sklepieniem; Juljan myślał, że mury się walą. Była to znów armatka; przywieziona przez ośm koni w galopie, przybyła w tej chwili; w mig ustawiona i narządzona przez kanonierów z pod Lipska, waliła pięć razy na minutę, jakgdyby do Prusaków.
Ale ten wspaniały huk nie robił wrażenia na Juljanie; nie myślał już o Napoleonie i o sławie wojskowej. — Tak młody, myślał, i już biskup w Agde! ale gdzie jest to Agde? ile to przynosi? dwieście, trzysta tysięcy franków?
Lokaje Jego Dostojności zjawili się ze wspaniałym baldachimem; ksiądz Chélan ujął jeden drążek, w istocie jednak dźwigał go Juljan. Biskup zajął miejsce pod sklepieniem. Osiągnął to, że wyglądał niemal sędziwie: Juljan patrzył nań z bezgranicznym podziwem. — Czegóż nie można dokazać przy zręczności! myślał.
Wszedł król. Juljan miał to szczęście, że widział go bardzo zbliska. Biskup przemówił z namaszczeniem, podkreślając starannie lekki odcień zmięszania, bardzo pochlebny dla J. K. Mości. Nie będziemy powtarzali opisu ceremonji; dwa tygodnie wypełniała szpalty miejscowych dzienników. Z przemowy biskupa, Julian dowiedział się, że król pochodzi od Karola Śmiałego.
Później, przypadła Juljanowi funkcja sprawdzenia rachunków uroczystości. Pan de la Mole, który uzyskał dla siostrzeńca infułę, wziął, przez dworność wobec niego, wszystkie koszta na siebie. Sama ceremonja w Bray-le-Haut kosztowała trzy tysiące ośmset franków.
Po przemowie biskupa i odpowiedzi króla, monarcha zajął miejsce pod baldachimem, następnie zaś ukląkł pobożnie na poduszce koło ołtarza. Stalle wznosiły się o dwa stopnie nad posadzkę. Juljan usiadł na najniższym stopniu u nóg księdza Chélan, niby paź u stóp kardynała w kaplicy Sykstyńskiej. Nastąpiło Te Deum, fale kadzidła, niezliczone salwy z muszkietów i armat; wieśniacy byli pijani ze szczęścia i pobożności. Taki dzień niweczy pracę stu numerów gazet jakobińskich.
Juljan był o kilka kroków od króla, który w istocie utonął w modlitwie. Był to człowiek średniego wzrostu, o rozumnem spojrzeniu, ubrany skromnie, prawie bez haftów. Na tym prostym stroju widniała niebieska wstęga wysokiego orderu. Natomiast panowie ze świty mieli ubranie tak zahaftowane złotem, że, jak mówił Juljan, nie było widać materji. Jeden z nich, jak się dowiedział w chwilę później, był to margrabia de la Mole. Na oko, wydał mu się dumny, nawet wzgardliwy.
— Margrabia nie byłby tak grzeczny jak ów śliczny biskupek, myślał. O tak, stan duchowny daje rozum i słodycz. Ale król przybył aby oglądać relikwje, a ja tu żadnej relikwji nie widzę. Gdzie może być św. Klemens?
Młody kleryk stojący obok objaśnił go, że czcigodna relikwja znajduje się na górze, w gorejącej kaplicy.
— Co to jest gorejąca kaplica? pomyślał Juljan.
Ale nie chciał pytać i patrzał ze zdwojoną uwagą.
W razie odwiedzin panującego, etykieta nie pozwala, aby kanonicy towarzyszyli biskupowi. Ale, ruszając w pochód do gorejącej kaplicy, biskup skinął na księdza Chélan; Juljan ośmielił się iść za nim.
Przebywszy długie schody, dotarli do małych ale wspaniale wyzłoconych drzwiczek; wyglądały na to, że przepych ich datuje ledwie z wczoraj. Przed drzwiami klęczało dwadzieścia cztery dziewcząt, z najprzedniejszych rodzin w Verrières. Nim otworzono drzwi, biskup ukląkł wśród tych ładnych dziewczątek. Modlił się głośno, one zaś nie mogły dość napodziwiać jego pięknych koronek, jego wdzięku, jego młodej i słodkiej twarzy. Widok ten oszołomił do reszty naszego bohatera; w tej chwili byłby się bił za inkwizycję, i to szczerze. Naraz otworzyły się drzwi. Kapliczka ukazała się zalana światłem. Na ołtarzu płonęło przeszło tysiąc świec w ośmiu szeregach, oddzielonych bukietami. Słodki zapach najczystszego kadzidła wychodził kłębami z sanktuarjum. Kaplica, wyzłocona świeżo, była mała ale bardzo wysoka. Juljan zauważył na ołtarzu świece mające przeszło piętnaście stóp. Dziewczęta nie mogły wstrzymać okrzyku podziwu. Do przedsionka wpuszczono tylko dwadzieścia cztery dziewcząt, dwóch proboszczów i Juljana.
Niebawem wszedł król, samotrzeć z panem de la Mole i wielkim ochmistrzem. Nawet straż została zewnątrz, na klęczkach, prezentując broń. Wówczas dopiero Juljan, przylepiony do złoconych drzwi, ujrzał, ponad obnażone ramię młodej panny, śliczny posążek św. Klemensa. Był ukryty pod ołtarzem, w stroju młodego rzymskiego żołnierza: na szyi miał szeroką krwawą ranę. Artysta przeszedł tu sam siebie. Gasnące, ale pełne wdzięku oczy były przymknięte. Lekki puszek zdobił czarujące usta, które, wpół-otwarte jeszcze, zdawały się modlić. Na ten widok, młoda panna klęcząca obok zalała się gorącemi łzami; jedna łza padła na rękę Juljana.
Po chwili modłów, wśród najgłębszej ciszy, zmąconej jedynie odległym dźwiękiem dzwonów w sąsiednich wsiach na dziesięć mil wkoło, biskup poprosił króla, aby mu wolno było przemówić. Niedługą, bardzo wzruszającą mówkę zakończył słowami prostemi ale sprawiającemi tem niezawodniejsze wrażenie.
— Nie zapominajcie nigdy, młode chrześcijanki, żeście widziały jednego z największych królów świata na kolanach przed sługami wszechmocnego i straszliwego Boga. Owi słudzy, słabi, prześladowani, mordowani na ziemi, jak to widzicie z krwawiącej jeszcze rany św. Klemensa, święcą tryumf w niebie. Nieprawdaż, młode chrześcijanki, zapamiętacie na zawsze ten dzień, będziecie nienawidziły bezbożników? Zawsze będziecie wierne temu wielkiemu, straszliwemu, ale tak dobremu Bogu.
Z temi słowy biskup podniósł się z powagą.
— Przyrzekacie? rzekł wyciągając natchnionym gestem ramię.
— Przyrzekamy, odparły dziewczęta zalewając się łzami.
— W imię straszliwego Boga, przyjmuję wasze przyrzeczenie! dodał biskup grzmiącym głosem. Ceremonja skończyła się.
Sam król płakał. Dopiero w długi czas później, Juljan ochłonął na tyle, aby spytać, gdzie znajdują się kości świętego, przysłane z Rzymu Filipowi drugiemu, księciu Burgundji. Pouczono go, że są ukryte w ślicznej woskowej figurze.
J. K. Mość raczyła pozwolić panienkom, które towarzyszyły Jej do kaplicy, aby nosiły czerwoną wstążkę z wyhaftowanym napisem: Nienawiść bezbożnikom, wiekuista adoracja.
Pan de la Mole kazał rozdać między wieśniaków dziesięć tysięcy butelek wina. Wieczorem, w Verrières, liberałowie iluminowali okna sto razy wspanialej niż rojaliści. Przed odjazdem, król złożył wizytę panu de Moirod.



XIX. MYŚL RODZI CIERPIENIE.

Pocieszność codziennych wydarzeń zasłania wam wprawdzie niedole namiętności.
Barnave.

Przywracając do dawnego porządku meble w pokoju który zajmował pan de la Mole, Juljan znalazł ćwiartkę grubego papieru, złożoną we czworo. Wyczytał na pierwszej stronicy u dołu:

Do J. E. margrabiego de la Mole, para Francji, kawalera orderów, etc., etc.

Było to podanie, wypisane niewprawnem pismem kucharki.
„Jaśnie Wielmożny Panie Margrabio!
„Całe życie byłem wiemy zasadom religji. Przebyłem bombardowanie Lyonu, w czasie oblężenia, w roku haniebnej pamięci 1793. Przyjmuję komunję, bywam co niedzielę na mszy w parafjalnym kościele. Nigdy nie poniechałem wielkanocnej spowiedzi; nawet w ohydnej pamięci roku 1793. Kucharka moja (przed rewolucją miałem liczną służbę!) pości co piątek. Cieszę się w Verrières powszechnym i, mogę powiedzieć, zasłużonym szacunkiem. Na procesji idę pod baldachimem obok księdza proboszcza i pana mera. W wielkie uroczystości niosę grubą świecę, zakupioną z własnych funduszów. Świadectwa na to wszystko znajdują się w Paryżu w ministerjum finansów. Upraszam J. W. pana margrabiego o powierzenie mi kantoru loterji w Verrières, który niebawem zawakuje w ten czy inny sposób, ile że dzierżawca jego jest chory, przytem głosuje nielojalnie podczas wyborów, etc.

De Cholin“.

Na marginesie dopisek pana de Moirod:
„Miałem zaszczyt przemówić wczoraj w przedmiocie niniejszej prośby, etc.“
— Tak więc, nawet ten głupiec de Cholin wskazuje mi drogę po której należy iść, rzekł do siebie Juljan.
W tydzień po przyjeździe króla, wśród niezliczonych kłamstw, wniosków, pociesznych dyskusji, których przedmiotem byli kolejno król, biskup, margrabia de la Mole, dziesięć tysięcy butelek wina, katastrofa pana de Moirod, który w nadziei orderu przesiedział w domu cały miesiąc po wypadku, najdłużej była komentowana niewłaściwa obecność Juljana Sorel, syna cieśli, w gwardji honorowej.
Trzeba było posłuchać na ten temat zbogaconych fabrykantów, którzy od rana do wieczora aż chrypli w kawiarni rozprawiając o równości! To owa wyniosła dama, pani de Rênal, była sprawczynią tej ohydy. A powód? Ładne oczy i świeży buziak młodego kleryka dopowiadały reszty.
Wkrótce po powrocie do Vergy, najmłodszy z chłopców, Stanisław, dostał gorączki. Panią de Rênal ogarnęły straszliwe zgryzoty sumienia. Pierwszy raz zaczęła się zastanawiać nad swą miłością i wyrzucać ją sobie; zrozumiała, jakby cudem, ogrom występku do jakiego dała się pociągnąć. Mimo że z natury religijna, do tej chwili nie pomyślała czem jest jej zbrodnia w obliczu Boga.
Niegdyś, w Sacré-Coeur, kochała Boga z całą namiętnością; teraz drżała przed nim w ten sam sposób. Walki rozdzierające jej duszę były tem straszliwsze, iż umykały się zupełnie działaniu rozumu. Juljan przekonał się, że najlżejsze rozumowanie drażni ją miast uspakajać: widziała w niem podszept djabelski. Ponieważ i Juljan kochał małego Stasia, lepiej rozumieli się rozmawiając o jego chorobie. Niebawem przybrała ona poważny charakter. Wówczas, nieustanne wyrzuty odjęły pani de Rênal wręcz możność snu; zacięła się w jakiemś upartem milczeniu; gdyby otwarła usta, to poto aby wyznać swą zbrodnię przed Bogiem i ludźmi.
— Zaklinam cię, powtarzał Juljan gdy zostali sami, nie mów do nikogo; niech ja sam będę powiernikiem twych cierpień. Jeśli mnie kochasz jeszcze, milcz; twoje słowa nie zmniejszą gorączki biednego Stasia.
Ale perswazje zostawały bez skutku; pani de Rênal mówiła sobie, że, aby uśmierzyć gniew zazdrosnego Boga, trzeba jej znienawidzić Juljana albo też być przygotowaną na śmierć syna. Czuła, że nie może znienawidzić kochanka i dlatego była tak nieszczęśliwa.
— Uchodź odemnie, rzekła jednego dnia, na miłość boską, opuść ten dom: to twoja obecność zabija mego syna. Bóg mnie karze, dodała ciszej; on jest sprawiedliwy, korzę się przed jego sprawiedliwością: zbrodnia moja jest straszna, i ja żyłam w niej bez wyrzutów! To pierwszy znak że Bóg mnie opuścił: mam być podwójnie ukarana.
Juljan był głęboko wzruszony; nie mógł w tem widzieć obłudy ani przesady. — Ona myśli, że zabija syna kochając mnie, a jednak, nieszczęśliwa, kocha mnie więcej niż syna. Niema wątpliwości, zgryzota ją zabija; oto zaprawdę wielkie uczucie. Jakim cudem zdołałem natchnąć taką miłość, ja biedny, bez wychowania, nieokrzesany, czasem tak gminny, tak brutalny?
Jednego dnia, z chłopcem było bardzo źle. Około drugiej w nocy, pan de Rênal zaszedł go odwiedzić. Dziecko trawione gorączką, było bardzo czerwone i nie poznało ojca. Naraz, pani de Rênal rzuciła się do stóp męża: Juljan uczuł, że wyzna wszystko i zgubi się na zawsze.
Szczęściem, wybuch ten zniecierpliwił pana de Rênal.
— Dobranoc, dobranoc, rzekł odchodząc.
— Nie, słuchaj mnie, wykrzyknęła klęcząc i siląc się go zatrzymać. Dowiedz się całej prawdy. To ja zabijam syna. Dałam mu życie i odbieram mu je. Niebo mnie karze; w oczach Boga winna jestem mordu. Muszę się zgubić, upokorzyć siebie samą, może ta ofiara ułagodzi Stwórcę.
Gdyby pan de Rênal miał trochę lotniejszą wyobraźnię, domyśliłby się wszystkiego.
— Romantyczne baśnie! zawołał, usuwając żonę, która siliła się objąć jego kolana. Romantyczne baśnie! Juljanie, każ pan zawołać doktora o świcie.
I poszedł spać. Pani de Rênal osunęła się wpół-zemdlona, odpychając konwulsyjnym ruchem Juljana, który chciał jej przyjść z pomocą.
Juljan zdumiał się.
— Więc to jest wiarołomstwo! rzekł do siebie. Byłoby możliwe, aby ci księża, tacy szalbierze... mieli słuszność? Oni, którzy popełniają tyle grzechów, czyżby posiadali przywilej prawdziwej teorji grzechu? Dziwna rzecz!...
Upłynęło dwadzieścia minut jak pan de Rênal odszedł; Juljan patrzał na ukochaną kobietę, klęczącą z głową wspartą o łóżeczko, martwą, prawie bezprzytomną.
— Oto kobieta o niepospolitej duszy znalazła się w otchłani nieszczęścia, dlatego że mnie poznała, myślał. Godziny mkną szybko. Co mogę dla niej uczynić? Trzeba się zdobyć na coś. Nie chodzi tu już o mnie. Co mi ludzie i ich płaskie błazeństwa! Co mogę zrobić dla niej?... Opuścić ją? Zostawiłbym ją na pastwę najstraszliwszej boleści. Mąż, ten bezduszny bałwan, raczej zaszkodziłby jej niż pomógł. Brutal, zrani ją jakiem twardem słowem, kobieta może popaść w szaleństwo, rzuci się z okna. Jeśli ją opuszczę, jeśli przestanę czuwać nad nią, wyzna wszystko. I kto wie, mimo spadku jaki mu żona wniesie, ten człowiek byłby zdolny zrobić skandal. Gotowa wszystko powiedzieć, wielki Boże! temu drabowi Maslon, który, pod pozorem choroby sześcioletniego dziecka, nie rusza się z tego domu, i nie bez intencji! Ona, w swoim bólu i lęku przed Bogiem, zapomina wszystkiego co wie o człowieku, widzi jedynie kapłana.
— Idź stąd, rzekła nagle pani de Rênal otwierając oczy.
— Dałbym tysiąc razy życie aby ci pomóc, odparł Juljan: nigdy cię tyle nie kochałem, drogi aniele, lub raczej dopiero od tej chwili zaczynam cię ubóstwiać tak jak zasługujesz. Co ja pocznę, zdala od ciebie, i ze świadomością żeś nieszczęśliwa przezemnie! Ale nie mówmy o moich cierpieniach. Wyjadę, tak, ukochana moja. Ale, jeśli cię opuszczę, jeśli przestanę czuwać nad tobą, być wciąż między tobą a mężem, powiesz mu wszystko, zgubisz się. Pomyśl, on wygna cię haniebnie z domu; całe Verrières, Besançon będą mówić o tym skandalu. Zwalą na ciebie wszystko; nigdy w życiu nie podźwigniesz się z hańby...
— Chcę tego, wykrzyknęła wstając. Będę cierpiała, tem lepiej.
— Ale, przez taki okropny skandal, unieszczęśliwisz i jego!
— Ale upokorzę się sama, rzucę się w błoto; w ten sposób może ocalę dziecko. To poniżenie w oczach wszystkich, to może publiczna pokuta. O ile mnie nędznej wolno o tem sądzić, czyż to nie jest największe poświęcenie jakie mogę uczynić Bogu?... Może raczy przyjąć moje upokorzenie i wróci mi syna! Wskaż mi cięższą jaką ofiarę, a spełnię ją natychmiast.
— Pozwól mnie, abym się ukarał, jam także winien. Chcesz bym wstąpił do trapistów? Surowość tej reguły zdoła może przebłagać twego Boga?... Och, Boże, czemu nie mogę wziąć na siebie choroby Stasia!...
— Och, ty go kochasz, rzekła pani de Rênal, rzucając się w jego ramiona.
W tej samej chwili, odtrąciła go ze zgrozą.
— Wierzę ci, wierzę, mówiła, padłszy na nowo na kolana; o mój jedyny przyjacielu! czemu nie jesteś ojcem Stasia! Wówczas nie byłoby straszliwym grzechem kochać cię więcej niż twego syna.
— Pozwolisz mi bym został i abym odtąd kochał cię jak brat? To jedyna rozsądna pokuta; nią zdołamy przebłagać gniew Najwyższego.
— Ale ja, wykrzyknęła wstając, ujmując w dłonie głowę Juljana i przyciągając ją do siebie, ja, czy potrafię kochać cię jak brata? Czy jest w mej mocy kochać cię jak brata?
Juljan zalał się łzami.
— Będę cię słuchał, mówił u jej stóp; będę cię słuchał, cobądź rozkażesz; to jedno mi pozostało. Duch mój grzęźnie w ciemnościach; nie widzę drogi. Jeśli cię opuszczę, powiesz wszystko mężowi, zgubisz siebie i jego. Nigdy, po takiem ośmieszeniu, nie wybiorą go posłem. Jeśli zostanę, będziesz we mnie widziała przyczynę śmierci syna i umrzesz z boleści. Chcesz spróbować, jak podziała na ciebie mój wyjazd? Jeśli chcesz, skarzę się za naszą winę tygodniową rozłąką. Spędzę ten czas gdzie każesz, w klasztorze naprzykład: ale przysięgnij, że, w czasie mej nieobecności, nic nie wyznasz mężowi. Pomyśl, że nie będę mógł wrócić, jeżeli powiesz...
Przyrzekła; Juljan opuścił dom, ale, po dwóch dniach, wezwała go z powrotem.
— Niepodobna mi bez ciebie dotrzymać przysięgi. Powiem wszystko mężowi, jeśli ciebie nie będzie wciąż tutaj, aby mi wzrokiem nakazywać milczenie. Każda godzina tego strasznego życia trwa dla mnie całą dobę.
Wreszcie, niebo ulitowało się nad nieszczęsną matką; Stasiowi przestało grozić niebezpieczeństwo. Ale stało się; pani de Rênal objęła myślą rozmiar występku, nie mogła już odzyskać równowagi. Wyrzuty zostały i stały się tem, czem musiały być w tak prostem sercu. Życie było dla niej niebem i piekłem: piekłem, kiedy nie widziała Juljana, niebem kiedy był u jej nóg. — Nie mam złudzeń, mówiła w chwilach upojenia, jestem przeklęta, przeklęta bez ratunku. Tyś młody, uległeś mym pokusom, niebo ci przebaczy; ale ja jestem stracona. Mam tego nieomylny znak, boję się; któżby się nie bał, widząc przed sobą piekło. Ale w głębi nie żałuję: popełniłabym na nowo swój błąd, gdyby to było możebne. Niech tylko niebo nie karze mnie na tym świecie i nie ściga w mych dzieciach, a będę miała więcej niż zasługuję. Ale ty bodaj, Juljanie, wołała kiedyindziej, czy jesteś szczęśliwy? czy uważasz że dosyć cię kocham?
Nieufność i drażliwość Juljana, który łaknął nad wszystko miłości heroicznej, nie ostały się wobec tak wielkiego, tak oczywistego i ciągłego poświęcenia. Ubóstwiał panią de Rênal. — Mimo że szlachcianka, a ja syn robotnika, kocha mnie... Nie jestem dla niej lokajem, podniesionym do funkcyj kochanka. Wyzbywszy się tej obawy, Juljan pogrążył się we wszystkie szaleństwa miłości, w jej śmiertelne niepokoje.
— Gdybym bodaj mogła ci dać szczęście przez ten krótki czas który mamy przed sobą! wołała, widząc że wątpi o jej miłości. Spieszmy się, jutro może już nie będę twoją. Jeśli niebo ugodzi mnie w dzieciach, próżno siliłabym się żyć, kochać cię, nie widzieć że to twoja zbrodnia je zabija. Nie przeżyłabym tego. Gdybym chciała nawet, nie mogłabym, oszalałabym. Och! gdybym mogła wziąć na siebie twój grzech, jak ty chciałeś tak szlachetnie wziąć gorączkę Stasia.
Ten wstrząs moralny zmienił charakter uczuć Juljana. Miłość jego nie była już tylko podziwem dla piękności, dumą posiadania. Szczęście ich wzbiło się o wiele wyżej; płomień, który ich pożerał, zyskał jeszcze na sile. Miewali chwile graniczące z szaleństwem. Ale nie odnaleźli już rozkosznej słodyczy, błogości bez chmurki, pogodnego szczęścia pierwszej opoki miłości, kiedy jedyną troską pani de Rênal było to że Juljan nie dość ją kocha. Szczęście ich miało niekiedy coś ze zbrodni.
W najsłodszych, najspokojniejszych na pozór chwilach, pani de Rênal wykrzykiwała nagle: — Och! wielki Boże! widzę piekło! — i ściskała konwulsyjnie rękę Juljana. — Cóż za straszliwe męki! ach, zasłużyłam na nie. Ściskała go, tuląc się doń jak bluszcz do muru.
Próżno silił się Juljan uspokoić tę oszalałą duszę. Brała go za rękę, okrywała pocałunkami. I znowu popadała w posępne majaki. Piekło, mówiła, piekło byłoby dla mnie dobrodziejstwem; miałabym jeszcze na ziemi jakiś czas z nim przed sobą; ale piekło na tym świecie, śmierć dzieci... Jednak, za tę cenę, możeby mi odpuszczono zbrodnię... Och! wielki Boże, nie chcę łaski za tę cenę. Te biedne dzieci nie obraziły cię: to ja, ja sama jestem winna: kocham człowieka, który nie jest moim mężem!
Czasami następowały chwile pozornego spokoju. Pani de Rênal siliła się panować nad sobą; nie chciała zatruwać życia ukochanemu.
Wśród tych kolejnych przypływów miłości, zgryzoty i rozkoszy, dnie mijały z szybkością błyskawicy. Juljan stracił nałóg zastanawiania się.
Panna Eliza wybrała się, z powodu jakiegoś drobnego procesu, do Verrières. Spotkała pana Valenod, który miał Juljana mocno na wątrobie. Ona sama nienawidziła Juljana i często natrącała o nim dyrektorowi Przytułku.
— Zgubiłby mnie pan, gdybym powiedziała całą prawdę!... rzekła jednego dnia do pana Valenod. Gdzie chodzi o ważne rzeczy, tam państwo wszyscy trzymacie z sobą... Nie przebacza się biednym sługom, jeśli zdradzą pewne tajemnice...
Po tych zwykłych ceregielach które podrażniona ciekawość pana Valenod umiała skrócić, dygnitarz ten dowiedział się rzeczy nader dotkliwych dla swej miłości własnej.
Kobieta najdystygowańsza w okolicy, którą od sześciu lat otaczał takimi względami, i to, nieszczęściem, z wiedzą i na oczach całego świata; kobieta tak dumna, której lekceważenie przyprawiło go tyle razy o rumieniec, pasowała na swego kochanka czeladnika przebranego za preceptora. I — aby nic nie brakło upokorzeniu pana Valenod — pani de Rênal ubóstwia tego kochanka! Co więcej, dodawała służąca z westchnieniem, pan Juljan nie raczył nawet zabiegać się o to, nie porzucił wobec pani zwykłej swej obojętności.
Eliza zyskała pewność tego dopiero na wsi, przypuszcza jednak, że romans zaczął się o wiele dawniej. — Dlatego to z pewnością, dodawała z żalem, nie chciał swego czasu ożenić się ze mną. A ja, głupia, radziłam się pani de Rênal, prosiłam ją aby pomówiła z preceptorem!
Tego samego dnia, pan de Rênal otrzymał, wraz z dziennikami, długi anonimowy list, objaśniający go najszczegółowiej o wszystkiem co się dzieje w domu. Juljan spostrzegł, że, czytając ten list, skreślony na sinym papierze, pan de Rênal blednie i obrzuca go nienawistnem spojrzeniem. Przez cały wieczór mer nie zdołał ochłonąć; próżno Juljan starał się go rozchmurzyć, wypytując o genealogję pierwszych rodzin w okolicy.


XX. ANONIMY.

Do not give d’alliance,
Too much the rein, the strongest oaths are straw,
To the fire i’the blood.
Tempest.

Opuszczając salon koło północy, Juljan zdołał szepnąć kochance:
— Nie przychodź do mnie dziś w nocy, mąż podejrzewa nas; przysiągłbym że ten duży list, który czytał z tak chmurną miną, to anonim.
Szczęściem, Juljan zamykał się na klucz. Pani de Rênal powzięła szaloną myśl, że ta przestroga była jedynie pozorem dla uniknięcia schadzki. Straciła zupełnie głowę; o zwykłej porze, przyszła pod drzwi. Słysząc hałas w kurytarzu, Juljan zgasił natychmiast lampę. Ktoś silił się otworzyć drzwi: pani de Rênal, czy zazdrosny mąż?
Nazajutrz, bardzo wcześnie, kucharka, życzliwa Juljanowi, przyniosła mu książkę: na okładce widniało co następuje, skreślone po włosku: Guardate alla pagina 130.
Juljan zadrżał na widok tej nieostrożności, otworzył na wskazanej stronicy i znalazł przypięty szpilką list, pisany w pośpiechu, oblany łzami i pełen ortograficznych błędów. Zazwyczaj, pani de Rênal pisała bardzo poprawnie; wzruszony tym szczegółem, Juljan zapomniał nieco o jej strasznej nierozwadze.
„Nie chciałeś mnie wpuścić tej nocy? Bywają chwile, w których zdaje mi się że nie zdołam nigdy zajrzeć w głąb twej duszy. Spojrzenia twoje przerażają mnie. Boję się ciebie. Wielki Boże! Możeś ty mnie nigdy nie kochał? W takim razie, niech mąż dowie się o naszym stosunku, niech mnie zamknie w więzieniu, na wsi, zdala od dzieci. Może Bóg tak chce. Umrę rychło; ale ty będziesz potworem.
„Nie kochasz mnie? znużony jesteś mem szaleństwem, memi wyrzutami, ty, bezbożny? Chcesz mnie zgubić? dam ci łatwy sposób. Pokaż ten list w całem Verrières, albo raczej tylko panu Valenod. Powiedz mu że cię kocham; ale nie, nie wymawiaj takiego bluźnierstwa; powiedz mu że cię ubóstwiam, że życie zaczęło się dla mnie dopiero od dnia gdy cię ujrzałam; że, w najszaleńszych pragnieniach młodości, nie śniłam nawet o szczęściu jakie ci zawdzięczam; że poświęciłam ci życie, duszę. Wiesz, że poświęcam ci daleko więcej.
„Ale czy ten człowiek wie, co to poświęcenie? Powiedz mu, powiedz, aby go podrażnić, że ja gardzę ludzką złośliwością, że istnieje dla mnie na świecie jedno tylko nieszczęście; stracić serce jedynego człowieka, który mnie trzyma przy życiu. Cóż za szczęściem byłoby dla mnie stracić to życie, złożyć je w ofierze i nie drżeć już o dzieci.
„Bądź pewny, jedyny mój, jeśli był jaki anonim, pochodzi on od tego wstrętnego człowieka, który przez sześć lat prześladował mnie swoim grubym głosem, przechwałkami z jazdy konnej, swą głupią i nadętą zarozumiałością!
„Czy był jaki anonim? ty niedobry, o tem właśnie chciałam mówić z tobą; ale nie, dobrze zrobiłeś. Tuląc cię w ramionach, może ostatni raz, nie byłabym zdolna do chłodnego zastanowienia, na jakie zdobyłam się w samotności. Od tej chwili, szczęście nasze nie będzie już tak łatwe. Czy to będzie przykrość dla ciebie? Może; w dni, w których nie dostaniesz od pana Fouqué jakiej ciekawej książki. Zdobyłam się na poświęcenie; jutro, czy istnieje anonim czy nie, ja też powiem mężowi że otrzymałam anonim, i że trzeba natychmiast wynagrodzić cię hojnie, znaleźć przyzwoity pozór, i odesłać bezzwłocznie do rodziców.
„Ach, jedyny mój, rozstaniemy się na dwa tygodnie, miesiąc może! Och! wierzę, chcę wierzyć, że będziesz cierpiał tyle co ja. Ale to jedyny sposób, aby sparaliżować ów anonim; nie pierwszy-to jaki mąż otrzymał o mnie. Ach, dawniej śmiałam się z tego!
„Plan mój ma jeden tylko cel; przekonać męża, że list pochodzi od Valenoda; nie wątpię zresztą że tak jest w istocie. Skoro opuścisz dom, udaj się do Verrières; postaram się, aby i mąż wybrał się tam na jakie dwa tygodnie, by dowieść głupcom że nic nie zaszło między tobą a nim. Znalazłszy się w Verrières, nawiąż stosunki ze wszystkimi, nawet z liberałami; wiem że kobiety będą cię rozrywały.
„Nie szukaj zwady z Valenodem; ani nie myśl o żadnem obcinaniu uszu, jak się odgrażałeś kiedyś; owszem, bądź dlań najuprzejmieszy. Trzeba aby gadano w Verrières że masz wstąpić do Valenodów, lub do innego domu, jako preceptor“.
„Tego mąż nie zniesie. A gdyby nawet się z tem pogodził, będziesz mieszkał w Verrières, chłopcy moi, którzy cię tak kochają, będą cię odwiedzali od czasu do czasu. Boże wielki! czuję że bardziej kocham swoje dzieci, dlatego że one ciebie kochają. Co za męka! jak się to wszystko skończy?... Zmysły tracę... słowem, wiesz jak postępować; bądź miły, grzeczny, uprzejmy dla tych chamów, błagam cię na kolanach: w ich rękach będzie nasz los. Bądź przekonany, że w postępowaniu z tobą mąż nagnie się do tego co mu każe opinja publiczna.
Ty masz mi dostarczyć anonimu: uzbrój się w cierpliwość i nożyczki. Powykrawaj z książki słowa które ci nakreślę; naklej je potem na arkuszu sinego papieru który dołączam; mam go od pana Valenod. Bądź przygotowany na rewizję; spal resztę książki z której powycinasz słowa. Jeśli nie znajdziesz całych słów, miej cierpliwość złożyć je litera po literze. Aby ci umniejszyć trudu, ułożyłam list aż nazbyt krótki. Ach, jeśli mnie już nie kochasz — a obawiam się tego, — jakże długi wyda ci się mój własny.

ANONIM.

Pani!
Wszystkie twoje intryżki są znane; ale uprzedzono już osoby, które powołane są aby je poskromić. Przez resztkę przyjaźni dla pani, wzywam cię abyś zerwała z tym parobczakiem. Jeżeli zdobędziesz się na ten rozsądny krok, mąż pomyśli iż ostrzeżenie które otrzymał jest fałszem, i nikt nie wyprowadzi go z błędu. Pomnij, że mam twoją tajemnicę; drżyj, nieszczęśliwa; odtąd, będziesz tak tańczyć jak ja ci zagram.
„Skoro skończysz naklejać ten list (czy poznajesz styl dyrektora?) wyjdź z domu, postaram się spotkać z tobą.
„Udam się w stronę wsi i wrócę niby zmęczona: ach, i będę w istocie! Wielki Boże! na co ja się narażam, a wszystko tylko dlatego, że, jak ci się zdaje, ów list to był anonim! Wzruszona, oburzona, oddam mężowi ten list, wręczony mi rzekomo przez nieznajomego. Ty wybierz się z dziećmi do lasu i nie wracaj aż na obiad.
„Z wysokości skał, możesz dostrzec wieżę gołębnika. Jeśli sprawy obrócą się dobrze, wywieszę białą chustkę; w przeciwnymi razie, nie będzie nic.
„Czy serce twoje, niewdzięczny, nie znajdzie przed tą przechadzką sposobu powiedzenia mi że mnie kochasz? Cobądź się zdarzy, bądź pewien jednego: nie przeżyję ani o dzień naszej ostatecznej rozłąki. Och! zła matka ze mnie; ale te dwa słowa są dla mnie tylko czczym dźwiękiem, drogi Juljanie. Nie czuję ich, jedynie o tobie mogę myśleć w tej chwili, napisałam je jedynie abyś mnie nie potępiał. Teraz, kiedy za chwilę mogę cię stracić, pocóż udawać? Tak, choćby dusza moja miała ci się wydać ohydna, nie chcę kłamać przed człowiekiem którego ubóstwiam. Zawiele już oszukiwałam w życiu. Jeśli mnie już nie kochasz, przebaczam ci. Nie mam czasu odczytać listu. Nic to dla mnie opłacić życiem szczęsne dni spędzone w twych ramionach. Wiesz, że będę mnie kosztowały więcej“.


XXI. ROZMOWA Z PANEM.

Alas, our frailty is the cause, not we;
For such as we are made of, such we be.
Twelfth Night.

Z dziecinną przyjemnością Juljan składał przez godzinę wyrazy. Wychodząc z pokoju, spotkał chłopców oraz panią de Rênal; wzięła list z prostotą i spokojem, który go przeraził.
— Guma dosyć wyschła? spytała.
Czy to jest owa kobieta, którą wyrzuty doprowadzały do szaleństwa? pomyślał. Co ona zamyśla w tej chwili? Zbyt dumny był aby pytać; ale nigdy może nie wydała mu się tak urocza.
— Jeśli rzecz źle się obróci, dodała z tą samą zimną krwią, zabiorą mi wszystko. Niech pan ukryje ten skarbczyk w jakiej dziupli; będzie to może kiedyś moja jedyna ucieczka.
Wręczyła mu safjanowe pudełko, zawierające złoto i nieco brylantów.
— Idźcie teraz, rzekła.
Uściskała chłopców, najmłodszego dwa razy. Juljan stał nieruchomo. Pani de Rênal oddaliła się szybko, nie patrząc nań.
Od chwili otrzymania anonimu, pan de Rênal męczył się straszliwie.
Tak wzruszony nie był nawet przed pojedynkiem, którego omal nie miał w 1816; trzeba mu oddać sprawiedliwość, perspektywa kuli mniejby go uczyniła nieszczęśliwym. Oglądał list ze wszystkich stron. Czy to nie jest pismo kobiece, dumał; w takim razie, co za kobieta mogła to pisać? Przechodził myślą wszystkie znajome w Verrières, nie mogąc ustalić podejrzeń. Miałżeby ten list dyktować mężczyzna? ale kto? Taż sama niepewność: większość osób, które znał, zazdrościły mu, ba, nienawidziły go zapewne. — Trzeba się poradzić żony, rzekł sobie z przyzwyczajenia, podnosząc się z fotela, w który osunął się bezwładnie.
— Boże wielki! wykrzyknął uderzając się w czoło, toż przed nią zwłaszcza trzeba się mieć na baczności; ona jest moim wrogiem w tej chwili. Z rozdrażnienia, łzy stanęły mu w oczach.
Przez słuszną odpłatę za oschłość serca, która stanowi treść całej prowincjonalnej mądrości, dwaj ludzie, których w tej chwili pan de Rênal najwięcej się obawiał, byli jego najserdeczniejszymi przyjaciółmi.
— Prócz nich, mam może jeszcze z dziesięciu przyjaciół; i szacował w myśli stopień pociechy, jakiej mógłby się po nich spodziewać. — Wszystkim! wszystkim! powtarzał z wściekłością, moja okropna przygoda sprawi przyjemność. Szczęściem, czuł że to zazdrość, i nie bez racji. Prócz wspaniałego domu w mieście, uświetnionego świeżo noclegiem króla, miał ślicznie urządzony pałacyk w Vergy: biała fasada, zielone okiennice. Myśl o tych przepychach pocieszyła go na chwilę. Faktem jest, że pałac widać było na parę mil w około, ku wielkiemu pognębieniu wszystkich dworów wiejskich, czyli tak zwanych pałaców w sąsiedztwie, którym pozostawiono ich skromną, szarą barwę nadaną przez patynę czasu.
Pan de Rênal mógł liczyć na łzy i współczucie jednego tylko z przyjaciół, skarbnika parafji; ale ten tuman płakał nad wszystkiem. Druh ten był wszelako jedyną jego ucieczką.
— Czy może być ktoś nieszczęśliwszy odemnie? wykrzyknął wściekły. Cóż za osamotnienie! — Czy podobna, powtarzał ten człowiek, w istocie godzien pożałowania, czy podobna, abym w tej niedoli nie miał jednego przyjaciela, któregobym się mógł poradzić? zmysły tracę, czuję to! Ach! Falcoz! ach! Ducros! Były to nazwiska dwóch przyjaciół z dzieciństwa, których odstręczył butą swoją w roku 1814. Nie byli szlachtą, nie mógł tedy ścierpieć nadal poufałości w jakiej żył z nimi od dziecka.
Jeden z nich, Falcoz, rozumny i tęgi człowiek, kupiec papieru w Verrières, nabył drukarnię w stolicy departamentu i założył dziennik. Kongregacja postanowiła go zrujnować: zamknięto mu dziennik, odebrano koncesję. W tych ciężkich opałach, spróbował napisać do pana de Rênal, pierwszy raz od dziesięciu lat. Mer dał odpowiedź godną dawnego Rzymianina. „Gdyby pan minister uczynił mi ten zaszczyt i spytał o zdanie, odpowiedziałbym: Zniszcz bez litości wszystkie prowincjonalne drukarnie, stwórz monopol druku, jak istnieje monopol tytoniu“. Dziś, pan de Rênal przypomniał sobie ze zgrozą ten list do serdecznego przyjaciela, list który całe Verrières podziwiało w swoim czasie. Ktoby rzekł, iż, przy mojem stanowisku, majątku, orderach, pożałuję go kiedyś? W tych paroksyzmach gniewu, to na siebie, to na całe otoczenie, spędził okropną noc: ale, na szczęście, nie przyszło mu do głowy szpiegować żonę.
— Przywykłem do Ludwiki, powiadał sobie, zna wszystkie moje interesy; gdybym mógł się ożenić choćby jutro, nie potrafiłbym jej zastąpić. Zaczem, chętnie zwracał się ku myśli że żona jest niewinna; takie stanowisko nie zmuszało go do okazywania charakteru i wogóle było o wiele wygodniejsze: ileż to kobiet spotwarzono niewinnie!
Jakto! wykrzykiwał nagle znowu biegając gorączkowo po pokoju, mamż ścierpieć — jakgdybym był jakim chłystkiem, hołyszem! — aby ona się natrząsała ze mnie z kochankiem? Mam czekać, aż całe Verrières zacznie sobie opowiadać baśnie o mej ślepocie? Czegóż nie nagadano się o takim Charmier (był to mąż notorycznie oszukiwany przez żonę)? Skoro go wspomnieć, czyż uśmiech nie pojawia się na wszystkich wargach? Jest dobrym adwokatem, czy wspomni kto o jego wymowie? A, Charmier! powiadają, ten Charmier od Bernarda: tak go nazywają od nazwiska człowieka, który go okrył hańbą!
Dzięki niebu, mówił sobie pan de Rênal innym razem, nie mam córki: kara jaką wymierzę matce, nie zaszkodzi przyszłości mych dzieci. Mogę przydybać tego chłopaka z żoną i zabić ich oboje: w tym wypadku tragizm przygody uwolni mnie może od śmieszności. Ta myśl uśmiechnęła się panu de Rênal; rozważył ją we wszystkich szczegółach. — Kodeks jest za mną; w razie czego, kongregacja, przyjaciele zasiadający jako przysięgli wykręciliby mnie. Obejrzał ostry nóż myśliwski; ale wzdrygnął się na myśl o krwi.
Mogę oćwiczyć batami chłystka i wypędzić go: ale cóż za skandal w Verrières, w departamencie! Po zamknięciu dziennika Falcoza, kiedy naczelny redaktor wyszedł z więzienia, postarałem się go wysadzić z miejsca przynoszącego mu sześćset franków. Powiadają, że ten pismak ośmielił się znów wypłynąć w Besançon; może mnie opisać tak zręcznie iż niepodobna mi będzie go pozwać. Pozwać!... Bezczelnik na tysiąc sposobów da do zrozumienia, że mówił prawdę. Człowieka dobrze urodzonego, szanującego swoje stanowisko, nienawidzą wszyscy plebejusze. Wezmą mnie na języki te plugawe dzienniki paryskie; o mój Boże! cóż za ohyda! starożytne imię Rênalów w kałuży śmieszności. Gdybym gdzie wyjeżdżał, trzebaby mi zmienić nazwisko; jakto! rzucić to nazwisko, które stanowi mą chwałę i siłę. Cóż za otchłań!
Jeśli nie zabiję żony i wypędzę ją haniebnie, ma ciotkę w Besançon, która jej odda ciepłą ręką cały majątek. Pojedzie sobie do Paryża z Juljanem; dowie się o tem całe Verrières i znowuż wyjdę na durnia.
Nieszczęśliwy człowiek spostrzegł, po blednącem świetle lampy, że świta. Wyszedł do ogrodu odetchnąć nieco powietrzem. W tej chwili, prawie był zdecydowany nie robić skandalu, głównie dla tej przyczyny, że skandal napełniłby radością jego serdecznych przyjaciół.
Przechadzka uspokoiła go nieco. — Nie, wykrzyknął, nie mogę rozstać się z żoną, zanadto mi jest potrzebna. Wyobraził sobie ze zgrozą, czem byłby dom bez żony; miał, za całe krewieństwo, jedynie margrabinę de R., starą, głupią i złą.
Ta tak roztropna myśl błysła mu wprawdzie, ale wykonanie wymagało siły charakteru o wiele wyższej niż ta którą nieborak rozporządzał. — Jeśli zostanę z żoną, myślał, znam siebie: jednego dnia, skoro mnie czem podrażni, wypowiem jej wszystko. Ona jest dumna, poróżnimy się i to zanim odziedziczy po ciotce! Wówczas dopiero będą sobie kpić ze mnie! Żona kocha dzieci, wszystko z czasem przejdzie na nie, a ja będę pośmiewiskiem całego Verrières. Jakto, powiedzą, nie umiał się nawet zemścić! Czy nie lepiej poprzestać na podejrzeniach i nie dochodzić bliżej? Ale wówczas wiążę sobie ręce, i nie będę mógł jej w przyszłości nic wyrzucać.
W chwilę potem, zraniona próżność znowuż przychodziła do głosu. Pan de Rênal przypomniał sobie szczegółowo anegdoty cytowane w Kasynie albo w Kole szlacheckiem w Verrières, kiedy który z żartownisiów przerwał pulę aby się zabawić kosztem jakiego zdradzonego męża. Jakże mu się w tej chwili koncepty wydały okrutne!
— Boże! dlaezego ona nie umarła! byłbym wówczas bezpieczny od wszelkiej śmieszności. Czemuż nie jestem wdowcem! spędzałbym pół roku w Paryżu, w najlepszem towarzystwie... Po tej chwili rojeń o szczęsnem wdowieństwie, myśl jego wróciła do sposobów zdobycia prawdy. — A gdyby tak o północy, kiedy wszyscy się udadzą na spoczynek, rozsypać otręby pod drzwiami Juljana? nazajutrz, o świcie, zostałby odcisk kroków?
— Bzdurstwo! wykrzyknął nagle z wściekłością; szelma Eliza zauważy otręby, i w całym domu będą gadać że jestem zazdrosny.
W innej anegdocie opowiadanej w Kasynie, mąż stwierdził zdradę, umocowując, za pomocą odrobiny wosku, włos, który zamykał niby pieczęcią drzwi żony i kochanka.
Ten sposób wydał mu się stanowczo najlepszy; układał już w głowie jak się nim posłużyć, kiedy, na zakręcie alei, ujrzał tę żonę którą chciałby widzieć na marach.
Wracała ze wsi. Poszła wysłuchać mszy w kościele w Vergy. Tradycja bardzo niepewna w oczach krytycznego filozofa, ale wiarygodna dla pani de Rênal, utrzymuje, że kościółek ów był niegdyś kaplicą zamkową pana de Vergy. Wyobrażała sobie bezustanku, jak mąż, niby przypadkiem, zabija na polowaniu Juljana, a potem, wieczór, daje jej serce kochanka do zjedzenia.
— Los mój, rzekła sobie, zależy od jego pierwszego wrażenia. Po tym nieszczęsnym kwadransie, nie znajdę już może sposobności do rozmowy. To nie jest człowiek działający z rozwagi; potrafię tedy, przy pomocy mego słabego rozsądku, przewidzieć co on zrobi albo powie. On rozstrzygnie o naszym wspólnym losie; władza jest w jego ręku. Ale ten los spoczywa w mej zręczności, w zdolności pokierowania tym gwałtownikiem, który, zaślepiony gniewem, nie widzi nic koło siebie. Wielki Boże! trzeba mi sprytu, zimnej krwi, skąd ich wziąć?
Wchodząc do ogrodu i widząc zdala męża, odzyskała, jakby czarami, spokój. Włosy i ubiór w nieładzie świadczyły że spędził noc bezsennie.
Podała mu list rozpieczętowany ale złożony. Pan de Rênal, nie otwierając, spoglądał na żonę błędnemi oczami.
— Patrz, rzekła, oto ohyda, którą mi wręczył jakiś człowiek, niedaleko ogrodu rejenta. Utrzymywał że cię zna i że ci jest winien wdzięczność. Żądam od ciebie jednej rzeczy: abyś odesłał, i to bez zwłoki, tego pana Juljana do rodziców.
Pani de Rênal wyrzekła to zdanie z pośpiechem, za wcześnie nawet może, aby się uwolnić od straszliwej myśli że je ma powiedzieć.
Ogarnęła ją radość na widok radości jaką sprawiła mężowi, z uporczywego spojrzenia jakie w nią wlepiał, odgadła że domysł Juljana był prawdziwy. Zamiast się trapić prawdziwem nieszczęściem, myślała: Cóż za inteligencja! co za doskonałe odczucie, i to w młodym niedoświadczonym chłopcu! Do czegóż on dojdzie z czasem! Ach, wówczas, wśród swoich tryumfów, zapomni o mnie.
Ten przelotny akt uwielbienia dla ubóstwianego kochanka rozproszył do reszty jej pomieszanie. Czuła się dumna ze swego kroku. — Byłam godna Juljana, powtarzała sobie ze słodką i cichą rozkoszą.
Nie mówiąc ni słowa, z obawy aby się nie wiązać, pan de Rênal obejrzał ów drugi anonim, ułożony, jeżeli czytelnik sobie przypomina, z literek naklejonych na sinym papierze.
— Wszyscy drwią sobie ze mnie, pomyślał z uczuciem znużenia. Znów jakieś zniewagi, a wciąż z powodu żony!
Omal że jej nie rzucił w twarz najbrutalniejszych obelg; myśl o besansońskim spadku ledwie zdołała go wstrzymać. Potrzebując wywrzeć gniew na czemś, zgniótł papier i zaczął się przechadzać wielkiemi krokami. Po jakimś czasie wrócił do niej, już spokojniejszy.
— Trzeba się zdobyć na stanowczy krok i oddalić Juljana, rzekła; ostatecznie, to tylko syn robotnika. Załagodzisz go paru talarami; zresztą, to chłopak z głową, znajdzie bez trudu miejsce, naprzykład u pana Valenod albo u podprefekta. Nie stanie mu się tedy krzywda.
— Ot, gadasz jak głupia! wykrzyknął pan de Rênal straszliwym głosem; skądże zresztą spodziewać się rozumu po kobiecie? Nigdy nie zainteresujecie się niczem rozsądnem; skąd miałybyście coś wiedzieć? lenicie się, gnijecie, ożywiacie się jedynie wtedy gdy idzie o łapanie motyli!... Et, marne stworzenia, które, na nasze nieszczęście, trzeba nam cierpieć w domu!
Pani de Rênal dała mu się wygadać; gadał też jak najęty. Pozwoliła mu się wyburzyć.
— Mężu, rzekła wreszcie, mówię jak kobieta obrażona w swoim honorze, to znaczy w tem co ma najcenniejszego.
Przez cały czas przykrej rozmowy, od której zależała możliwość dalszego życia pod jednym dachem z Juljanem, pani de Rênal zachowała niezmąconą zimną krew. Szukała najlepszej drogi do opanowania ślepego gniewu męża. Była obojętna na wszystkie obelgi, nie słyszała ich: myślała o Juljanie. — Czy będzie ze mnie zadowolony?
— Ten chłopak, któregośmy obsypali względami, a nawet podarkami, może być niewinny, rzekła wreszcie; niemniej jednak jest przyczyną pierwszej zniewagi jaka mnie spotkała. Słuchaj: kiedy przeczytałam ten ohydny papier, postanowiłam sobie że albo on albo ja opuścimy ten dom.
— Chcesz wywołać skandal aby zniesławić mnie i siebie? Dostarczysz żeru plotkarzom w całem Verrières.
— To prawda, zazdroszczą ci rozumu, powodzenia, tak w życiu publicznem jak prywatnem... Dobrze więc! wpłynę na Juljana, aby cię poprosił o miesiąc urlopu: niech jedzie do tego drwala gdzieś w górach. Ot, godny przyjaciel parobczaka.
— Ani się waż, rzekł pan de Rênal dość spokojnie. Pierwsza rzecz, której żądam, to abyś z nim nie mówiła. Uniosłabyś się i poróżniłabyś mnie z nim: wiesz dobrze, jaki ten panicz jest drażliwy.
— Ten chłopak nie ma taktu, odparła pani de Rênal; może być uczony, ty się znasz na tem; ale w gruncie, to prosty chłop. Co do mnie, nigdy nie miałem o nim dobrego pojęcia, od czasu jak odrzucił rękę Elizy — prawdziwy los dla takiego chłystka! — i to pod pozorem, że ona czasami odwiedza pokryjomu pana Valenod.
— A! rzekł pan de Rênal podnosząc wysoko brwi, Juljan ci to mówił?
— Nie, nie wprost... mówił zawsze o swem powołaniu do stanu duchownego; ale wierzaj mi, pierwszem powołaniem tych hołyszów, to mieć pewny chleb. Dawał mi wszelako dość wyraźnie do zrozumienia, że te tajemne wizyty nie są mu obce.
— A ja, ja, nie wiedziałem o nich! wykrzyknął znowu pan de Rênal. Dzieją się u mnie w domu rzeczy o których nie wiem... Jakto? jest coś między Elizą a panem Valenod?
— Ech! to stara historja, mój drogi, rzekła śmiejąc się pani de Rênal; może nic tam nie było znów tak złego. To z tych czasów, kiedy twój przyjaciel Valenod nie byłby od tego, aby w Verrières myślano, że między nim a mną istnieje mały stosuneczek... och, bardzo platoniczny...
— Przychodziło mi to na myśl, wykrzyknął pan de Rênal uderzając się z wściekłością w czoło przy tem nowem odkryciu. I tyś mi nic nie mówiła?
— Miałamż różnić dwóch przyjaciół dla próżnostki kochanego dyrektora? Czy jest w towarzystwie choć jedna kobieta, do którejby nie napisał paru dwornych, nawet czułych liścików?
— Co! pisał do ciebie?
— On tak wiele pisuje...
— Pokaż mi te listy natychmiast, ja każę!... (Pan de Rênal urósł o sześć stóp).
— Niech Bóg broni, odparła łagodnie, niemal obojętnie, pokażę ci kiedyś, kiedy będziesz spokojniejszy.
— Natychmiast, do kroćset! wykrzyknął pan de Rênal pijany gniewem, a mimo to dziwnie szczęśliwy.
— Przysięgniesz mi, rzekła pani de Rênal bardzo poważnie, że nigdy się nie poróżnisz z dyrektorem z powodu tych listów?
— Poróżnię się czy nie, mogę mu odebrać Dom podrzutków, ciągnął z wściekłością; chcę mieć natychmiast te listy; gdzie są?
— W moim sekretarzyku; ale możesz być pewny, że nie dostaniesz klucza.
— Potrafię wyłamać zamek, rzekł biegnąc do pokoju żony.
Rozbił w istocie żelazną sztabą kosztowny mahoniowy sekretarzyk sprowadzony z Paryża, który nieraz wycierał połą surduta, kiedy spostrzegł na nim najmniejszą plamę.
Pani de Rênal przebiegła pędem sto dwadzieścia stopni wiodących na szczyt gołębnika i przywiązała białą chusteczkę do kraty. Nie posiadała się ze szczęścia. Ze łzami w oczach, spoglądała w stronę lesistej góry. — Z pod któregoś z tych rozłożystych buków, myślała, Juljan wygląda sygnału. Długo nadstawiała ucha, przeklinając monotonny głos polnych koników i ćwierkanie ptaków. Gdyby nie ten natrętny hałas, doleciałby tu może okrzyk radości od skał! Chciwe oko pani de Rênal pożerało ten zwał ciemnej i jednostajnej jak łąka zieloności, jaki tworzyły wierzchołki drzew. — Że jemu nie przyszło do głowy, myślała wzruszona, znaleźć jakiś sygnał dla wyrażenia że podziela nieszczęście! Zeszła z gołębnika dopiero wówczas, kiedy się zlękła, że mąż może jej szukać.
Zastała go wściekłym. Przebiegał ckliwe frazesy pana Valenod, nieprzywykłe do tego aby je ktoś czytał z takiem wzruszeniem. Korzystając z chwilowej pauzy między wykrzyknikami męża, pani de Rênal rzekła:
— Wracam wciąż do mojej myśli, trzeba aby Juljan znikł na jakiś czas z oczu. Mimo swej łaciny, to, ostatecznie, chłop, często nieokrzesany i bez taktu. Raz po raz, sądząc że się okaże grzeczny, pali mi strzeliste komplementy, których uczy się na pamięć z jakiegoś romansu...
— Nie czytuje romansów, wykrzyknął pan de Rênal; upewniłem się o tem. Czy sądzisz, że jestem ślepy, i że nie wiem, co się dzieje w domu?
— Zatem, jeżeli nigdzie nie wyczytał tych głupich komplementów, w takim razie sam je wymyśla, to jeszcze gorzej. Musiał odzywać się o mnie w tym tonie w Verrières... a, nie szukając tak daleko, dodała pani de Rênal z miną taką jakby robiła odkrycie, musiał tak mówić wobec Elizy, to znaczy jakgdyby wobec pana de Valenod.
— Ha! wykrzyknął pan de Rênal, waląc w stół z taką siłą że wszystko się zatrzęsło w pokoju, dzisiejszy anonim i listy Valenoda pisane są na jednakim papierze.
— Nareszcie!... pomyślała pani de Rênal; poczem, jakgdyby zmiażdżona tem odkryciem i nie mając siły dodać ani słowa, siadła na kanapie w głębi.
Bitwa była wygrana; zaledwie z wielkim trudem zdołała pani de Rênal wstrzymać męża od rozmówienia się ze sprawcą anonimu.
— Jak ty nie czujesz, że robić panu Valenod scenę bez dostatecznych dowodów byłoby szczytem niezręczności? Zazdroszczą ci; i czyja w tem wina? twoich zdolności: twoja roztropna administracja, budowy pełne smaku, posag jaki ci wniosłam, a zwłaszcza spadek którego się spodziewam po ciotce — spadek którego ludzie przeceniają rozmiary! — uczyniły z ciebie pierwszą osobistość w Verrières.
— Zapominasz o urodzeniu, rzekł pan de Rênal z lekkim uśmiechem.
— Należysz do najstarszej szlachty w okolicy, podjęła skwapliwie pani de Rênal; gdyby król miał wolną rękę i mógł sprawiedliwie nagradzać urodzenie, zasiadłbyś z pewnością w Izbie parów etc. I ty, zajmując taką pozycję, chcesz dostarczyć zawiści plotek? Wspomnieć panu Valenod o anonimie, znaczy obwieścić w całem Verrières, co mówię, w Besançon, w całej okolicy, że ten łyk, dopuszczony, niebacznie może, do poufałości z Rênalem zdołał go obrazić. Gdyby listy które znalazłeś dowodziły, że cię zdradziłam z panem Valenod, powinienbyś mnie zabić, zasługiwałabym na to tysiąc razy, ale i wówczas nie powinienbyś okazać gniewu. Pomyśl, że wszyscy w koło czekają tylko sposobności aby się pomścić za twą wyższość; pomyśl że, w 1816, przyczyniłeś się do pewnych aresztowań... Ten człowiek, który się schronił na dach...
— Ty nie masz dla mnie ani szacunku ani przyjaźni, wykrzyknął pan de Rênal z całą goryczą jaką rozbudziło w nim podobne wspomnienie. I nie zostałem parem!
— A ja myślę, odparła z uśmiechem pani de Rênal, że będę kiedyś bogatsza od ciebie, że jestem twoją żoną od dwunastu lat, i że, z tych wszystkich tytułów, powinnam mieć prawo głosu, zwłaszcza w dzisiejszej sprawie. Jeśli przekładasz nademnie takiego pana Juljana, dodała ze źle ukrywanem podrażnieniem, jestem gotowa wyjechać na całą zimę do ciotki.
Słowa te powiedziane były z akcentem bardzo szczęśliwym. Kryła się w nich stanowczość pod uprzejmą formą; przekonały pana de Rênal. Ale, jak typowy mieszkaniec prowincji, gadał jeszcze długo powtarzając w kółko argumenty. Żona pozwoliła mu się wygadać, gdyż w głosie jego wciąż jeszcze dźwięczał gniew. Wreszcie, dwie godziny bezużytecznego mielenia wyczerpały tego człowieka, który całą noc miotał się w paroksyzmach gniewu. Ustalił linję postępowania wobec pana Valenod, Juljana, nawet Elizy.
Parę razy, podczas tej długiej sceny, pani de Rênal żal się robiło tego nieboraka, z którym przeżyła zgodnie dwanaście lat. Ale prawdziwa namiętność jest samolubna. Przytem oczekiwała ciągle przyznania się męża do listu anonimowego jaki otrzymał w wilję, a zwierzenie to nie nadchodziło. Pani de Rênal nie czuła się bezpieczna, nie znając myśli nurtujących człowieka od którego zależał jej los. Na prowincji, mężowie są panami opinji. Mąż, który się skarży, ośmiesza się (rzecz z każdym dniem coraz mniej niebezpieczna we Francji!) ale żona, o ile mąż nie da jej pieniędzy, spada do rzędu wyrobnic za kilkadziesiąt groszy dziennie, a i to jeszcze dobre dusze wzdragają się dawać jej zarobek.
Odaliska w seraju może ze wszystkich sił kochać sułtana; jest wszechpotężny, ona zaś nie ma żadnej nadziei umknąć się zapomocą drobnych sztuczek jego władzy. Zemsta pana jest straszna, krwawa, ale rycerska, wspaniałomyślna; jeden cios kończy wszystko. W XIX wieku, mąż zabija żonę ciężarem wzgardy publicznej, zamyka jej drzwi salonów.
Skoro pani de Rênal znalazła się u siebie, obudziło się w niej tem żywiej poczucie niebezpieczeństwa: uderzył ją nieład w pokoju. Strzaskano zamki przy najładniejszych szkatułkach i puzderkach; podważono kilka desek w posadzce. — Byłby dla mnie bez litości! pomyślała. Zepsuć tak mozajkową posadzkę, którą tak lubił; kiedy które z dzieci stąpi na nią w wilgotnych trzewikach, on czerwieni się z gniewu! Zniszczona zupełnie.
Widok tego brutalstwa rozprószył ostatnie wyrzuty, jakie sobie czyniła z powodu swego zbyt łatwego zwycięstwa. Na chwilę przed dzwonem obiadowym, Juljan wrócił z dziećmi. Przy deserze, po odejściu służby, pani de Rênal rzekła doń sucho:
— Wspominał mi pan, że pragnąłbyś spędzić dwa tygodnie w Verrières: otóż, pan de Rênal godzi się udzielić panu urlopu. Może pan jechać, kiedy się panu podoba. Aby zaś chłopcy nie tracili czasu, codzień będzie pan otrzymywał ich wypracowania do przejrzenia.
— Tak, rzekł pan de Rênal cierpko, ale zwalniam pana nie dłużej niż na tydzień.
Juljan wyczytał w jego twarzy niepokój i udrękę.
— Nic jeszcze nie postanowił, rzekł do kochanki skoro na chwilę zostali sami w salonie.
Pani de Rênal opowiadała mu spiesznie co zdziałała w ciągu rana.
— Dziś w nocy bliższe szczegóły, dodała śmiejąc się.
O przewrotności kobieca! pomyślał Juljan. Co za przyjemność, co za instynkt pcha je ku temu aby nas oszukiwać?
— Mam wrażenie, że miłość oświeca cię i zaślepia równocześnie, rzekł z pewnym chłodem. Postępowanie twoje dzisiejsze jest cudowne; ale czy to rozsądnie chcieć widzieć się wieczór? Dom pełen jest wrogów: pomyśl o nienawiści jaką pała do mnie Eliza.
— Ta nienawiść bardzo jest podobna do gwałtownej obojętności, jaką ty pałasz do mnie.
— Nawet w razie obojętności, winien jestem ratować cię z niebezpieczeństwa, w jakie cię pogrążyłem. Jeżeli, przypadkowo, pan de Rênal weźmie na spytki Elizę, w dwóch słowach dowie się wszystkiego. Może się zaczaić koło mego pokoju, uzbrojony...
— Jakto! więc nawet odwagi...! rzekła pani de Rênal, w której zbudziła się dumna szlachcianka.
— Nie zniżę się nigdy do tego aby mówić o swojej odwadze, rzekł Juljan; to nikczemność. Niechaj świat sądzi z czynów. Ale, dodał ujmując ją za rękę, ty nie masz pojęcia, jaki jestem do ciebie przywiązany, i jakim szczęśliwy że mogę się pożegnać z tobą przed tem okrutnem rozstaniem.



XXII. METODY Z R. 1830.

Mowę dano człowiekowi dla ukrywania myśli.
O. Malagrida.

Ledwie przybywszy do Verrières, Juljan zaczął sobie wyrzucać swą niesprawiedliwość względem pani de Rênal. — Pogardzałbym nią jako słabem kobieciątkiem, gdyby, przez brak odwagi, zawiodła w scenie z mężem. Wywiązała się z niej jak skończony dyplomata, i oto ja staję po stronie pokonanego, który jest mym wrogiem. Ot, mieszczańskie sentymenty: próżność moja czuje się obrażona, ponieważ pan de Rênal jest mężczyzną! dostojna i liczna korporacja, do której mam zaszczyt należeć: ot, głupiec ze mnie.
Ksiądz Chélan, usunąwszy się z plebanji, nie przyjął gościny, jaką mu na wyprzódki ofiarowali najwybitniejsi liberałowie w miasteczku. Dwa pokoje, które wynajął, zawalone były książkami. Juljan, chcąc podnieść jeszcze powagę księdza w Verrières, wziął od ojca tuzin sosnowych desek i zaniósł je sam na grzbiecie przez całą główną ulicę. Pożyczył od dawnego kolegi narzędzi i rychło sporządził półki, na których pomieścił książki księdza Chélan.
— Myślałem że próżności świeckie zepsuły cię, rzekł starzec płacząc z radości. Czyn ten okupuje w zupełności dziecinne zachcenie owego błyszczącego munduru gwardzisty, który ci zrobił tylu nieprzyjaciół.
Pan de Rênal kazał Juljanowi zamieszkać u niego w domu. Nikt nie domyślał się tego co zaszło. Trzeciego dnia, w pokoju Juljana zjawił się, ni mniej ni więcej, jak tylko sam pan podprefekt. Ledwie po dwóch godzinach czczej gadaniny, jeremiad na temat niegodziwości ludzkiej, niesumienności w szafowaniu groszem publicznym, niebezpieczeństwach biednej Francji, etc., etc., wyjechał z istotnym celem wizyty. Już byli na schodach, biedny nawpół zdegradowany bakałarz odprowadzał z należnym szacunkiem przyszłego prefekta jakiegoś szczęśliwego departamentu, kiedy nagle dygnitarz zaczął się troszczyć o los Juljana, chwalić jego umiarkowanie, bezinteresowność, etc. Wreszcie, z ojcowskim gestem, zaproponował mu, aby opuścił pana de Rênal i przyjął miejsce u pewnego urzędnika, który ma dzieci do edukowania. Nauczyciel otrzymałby osiemset franków pensji, płatnych nie miesięcznie (to nie jest dystyngowane, dodał pan Maugiron) ale kwartalnie i zawsze z góry.
Z kolei zabrał głos Juljan, który, od półtorej godziny, czekał znudzony aż będzie się mógł odezwać. Odpowiedź jego była wzorowa, a zwłaszcza długa jak list pasterski; pozwalała się wszystkiego domyślać, a jednak nic nie mówiła jasno. Był tam i szacunek dla pana de Rênal, i cześć dla mieszkańców Verrières, i wdzięczność dla dostojnego podprefekta. Dygnitarz, zdumiony że trafił na większego jezuitę od siebie, próżno starał się zeń wydobyć coś określonego. Juljan, uszczęśliwiony tem ćwiczeniem, podjął na nowo swą odpowiedź w innych wyrazach. Nigdy wymowny minister, korzystający z końca posiedzenia kiedy większość Izby już drzemie, nie zawarł mniej treści w obfitszych słowach. Ledwie pan de Maugiron wyszedł, Juljan zaczął się śmiać jak szalony. Aby skorzystać ze swego jezuickiego rozpędu, napisał do pana de Rênal list na dziesięć stronic w którym zdawał mu sprawę ze wszystkiego, prosząc pokornie o radę. — Hultaj nie wymienił osoby czyniącej tę propozycję! myślał Juljan. To z pewnością Valenod, który wygnanie moje uważa za następstwo anonimu.
Wysławszy list, Juljan, rad niby myśliwiec, który o szóstej rano w piękny jesienny dzień sunie równiną obfitującą w zwierzynę, wyszedł aby się poradzić księdza Chélan. Ale, nim doszedł do proboszcza, niebo, jakgdyby gotując mu nowe rozkosze, skierowało na jego drogę pana Valenod. Juljan nie ukrywał mu swej dusznej rozterki: biedny chłopiec, jak on, powinien cały się oddać powołaniu które niebo tchnęło w jego serce; ale powołanie, to jeszcze nie wszystko na tym padole. Aby pracować w winnicy pańskiej i stać się godny światłych współpracowników, trzeba nauki: trzeba przebyć seminarjum w Besançon. Te dwuletnie studja są bardzo kosztowne; trzebaby robić oszczędności, o co łatwiej przy ośmiuset frankach płatnych kwartalnie, niż przy sześciuset które się przejada z miesiąca na miesiąc. Z drugiej strony, niebo, powierzając mu młodych de Rênal, a zwłaszcza rodząc w nim osobliwe do nich przywiązanie, czyż nie wskazuje mu, że nie powinien szukać innej drogi?...
Juljan doszedł do takiej doskonałości w tym rodzaju wymowy, która zastąpiła energję Cesarstwa, że w końcu znudził go dźwięk własnego głosu.
Wróciwszy do domu, zastał lokaja pana Valenod, w pełnej liberji: szukał go po całem mieście, z listem zapraszającym na obiad.
Juljan nigdy nie był w domu tego człowieka; jeszcze kilka dni wprzódy, łamał sobie głowę nad tem jakby mu wygrzmocić skórę, nie narażając się na znajomość z policją poprawczą. Mimo że obiad był o pierwszej, Juljan uważał że lepiej wyrazi swój szacunek zjawiając się już o wpół do pierwszej w gabinecie pana dyrektora. Zastał go w całym blasku dostojeństwa, wśród mnóstwa tek i papierów. Wielkie czarne bokobrody, bujne włosy, grecka czapeczka nieco na bakier, olbrzymia fajka, haftowane pantofle, grube złote łańcuszki krzyżujące się na piersi, cały ten przepych prowincjonalnego finansisty, który się ma za zjadacza serc, nie olśniły Juljana: tem goręcej myślał o kijach, które mu w duchu ślubował.
Poprosił o ten zaszczyt, aby go przedstawiono pani Valenod; kończyła tualetę i nie mogła go przyjąć. Wzamian za to, miał przyjemność asystować tualecie dyrektora. Następnie przeszli do pani Valenod, która ze łzami w oczach przedstawiła Juljanowi dzieci. Dama ta, jedna z najznaczniejszych w Verrières, miała dużą, męską twarz, silnie na tę uroczystość ubarwioną rużem. Rozwinęła cały patos macierzyństwa.
Juljan myślał o pani de Rênal. Nie chciał dopuścić w sobie innych wspomnień prócz tych które się rodzą z kontrastu: ale i to wystarczyło aby go wprawić w roztkliwienie. Wygląd domu dyrektora spotęgował jeszcze to wrażenie. Oprowadzono go po pokojach. Wszystko było tam wspaniałe i nowe; wymieniano cenę każdego przedmiotu. Ale Juljan czuł w tem coś plugawego, coś co trąciło pieniądzem. Wszystko, aż do służby nawet, zdawało się nadrabiać miną, aby się obronić od wzgardy.
Poborca podatków, dyrektor podatków pośrednich, oficer żandarmerji i jeszcze paru urzędników przybyło z żonami. Oznajmiono obiad, Juljan, już bardzo nieswój, pomyślał że, za ścianą jadalni, znajdują się biedni więźniowie, że na ich porcjach oszczędzono może środki do nabycia tego całego niesmacznego zbytku, którym go chciano olśnić.
— Może oni są tam głodni w tej chwili? myślał: gardło mu się ściskało, nie mógł ani jeść, ani mówić. Gorzej jeszcze było za kwadrans; w oddali rozległy się dźwięki popularnej piosenki — trzeba przyznać, nieco plugawej — śpiewanej przez jednego z więźniów. Pan Valenod spojrzał na lokaja w szamerowanej liberji: sługus wyszedł, i niebawem śpiew ustał. Równocześnie, służący nalewał Juljanowi wino reńskie do zielonego kieliszka, przyczem pani Valenod uważała za stosowne objaśnić, że wino to kosztuje na miejscu po dziesięć franków butelka. Juljan, trzymając w ręku zielony kieliszek, zagadnął pana Valenod.
— Przestali śpiewać tę bezecną piosnkę?
— Tam do licha! myślę sobie, odparł dyrektor tryumfalnie, kazałem zamknąć gęby hołocie.
Odezwanie to dobiło Juljana: posiadł obejście ale nie posiadł jeszcze wnętrza swego stanu. Mimo nawyku obłudy, uczuł że duża łza spłynęła po jego twarzy: próbował ukryć ją za zielonym kieliszkiem, w żaden sposób jednak nie mógł przełknąć kropli reńskiego wina. Zabronił śpiewać! powtarzał sobie w duchu, o Boże, i ty to cierpisz!
Szczęściem, nikt nie zauważył tego niewłaściwego rozczulenia. Poborca zaintonował rojalistyczną piosenkę. Podczas hałaśliwego refrenu śpiewanego chórem, sumienie Juljana szeptało doń: Oto plugawa karjera jaka cię czeka, a osiągniesz ją jedynie pod tym warunkiem i w takiem towarzystwie! Dochrapiesz się może posady na dwadzieścia tysięcy, ale trzeba ci będzie, opychając się łakociami, zabronić śpiewać biednemu więźniowi; będziesz wyprawiał obiady za pieniądze odkradzione z jego nędznego jadła, a podczas twoich obiadów on będzie jeszcze dotkliwiej czuł swą nędzę. — O Napoleonie! jak słodko było, aa twoich czasów, piąć się ku fortunie wśród niebezpieczeństw! Ale pomnażać nikczemnie niedolę biedaków!...
Wyznaję, że słabość, jakiej dowód składa Juljan w tym monologu, daje mi o nim dość lichą opinję. Byłby godnym kolegą owych spiskowców w glansowanych rękawiczkach, którzy zamyślają zmienić postać wielkiego kraju, a nie chcą wziąć na sumienie najlżejszego draśnięcia.
W tej chwili przywołano gwałtownie Juljana do jego roli. Jeżeli go zaproszono na obiad w tak wytwornem towarzystwie, to nie poto aby dumał i nic nie robił.
Zbogacony fabrykant perkalików, członek-korespondent akademji w Besançon i w Uzes, zagadnął go z końca stołu, czy to prawda co mówią powszechnie o jego nadzwyczajnej znajomości Nowego Testamentu.
Zapanowało głębokie milczenie: łaciński tekst Nowego Testamentu znalazł się jakby cudem w rękach uczonego członka dwu akademij. Odczytano, na los szczęścia, urywek łacińskiego zdania. Juljan wyrecytował dalszy ciąg: pamięć go nie zawiodła; obecni zaś wyrazili podziw z całą hałaśliwością, jaka ogarnia zwykle towarzystwo pod koniec obiadu. Juljan powiódł okiem po rozpromienionych twarzach kobiet; niektóre były niebrzydkie. Zauważył zwłaszcza żonę poborcy, a zarazem amatora-śpiewaka.
— Wstyd mi, w istocie, tak długo mówić po łacinie przy paniach, rzekł spoglądając w jej stronę. Gdyby pan Rubigneau (ów członek dwu akademij) zechciał przeczytać pierwsze z brzegu zdanie, wówczas, zamiast recytować dalszy ciąg tekstu, spróbowałbym go naprędce przetłumaczyć.
Ta druga próba dopełniła jego chwały. Było tam kilku bogatych liberałów, ale zarazem ojców rodziny, marzących o stypendjach dla synów: co było przyczyną że ludzie ci nawrócili się raptownie podczas ostatniej misji. Mimo tego wysoce politycznego zwrotu, pan de Rênal nie dopuszczał ich do swego domu. Poczciwi ci ludzie, znający Juljana jedynie z reputacji i z konnego występu podczas wjazdu króla, oklaskiwali go najgłośniej.
— Kiedyż tym głupcom sprzykrzy się słuchać biblijnego stylu, z którego nie rozumieją ani słowa? myślał. Ale, przeciwnie, styl ten bawił ich swą niezwykłością: śmiali się. Juljan uczuł się znużony.
Z uderzeniem szóstej, wstał poważnie, tłumacząc, że musi się nauczyć rozdziału z nowej teologji Ligorja, aby go wydać nazajutrz księdzu Chélan. — Mojem zadaniem, dodał z wdziękiem, jest kolejno słuchać lekcyj i wydawać je samemu.
Przyjęto to śmiechem, zachwytem: oto dowcip na miarę Verrières. Gdy Juljan wstał, wszyscy podnieśli się mimowoli; taka jest władza ducha. Pani Valenod zatrzymała go jeszcze kwadrans; musiał przesłuchać dzieci z katechizmu; popełniały najpocieszniejsze omyłki, które on jeden zauważył. — Cóż za nieznajomość elementarnych zasad! myślał. Pożegnał się wreszcie, mniemając iż zdoła się wymknąć; ale trzeba mu było wycierpieć jeszcze bajkę Lafontaine’a.
— To autor wysoce niemoralny, rzekł Juljan do pani Valenod; w powiastce o Janie Chouart ośmiela się podawać w pośmiewisko rzeczy najgodniejsze szacunku. Najlepsi komentatorowie potępiają go surowo.
Przed odejściem, Juljan otrzymał kilka zaproszeń na obiad. — Ten młody człowiek przynosi chlubę miastu, wykrzyknęli oczarowani goście. Zaczęli nawet przebąkiwać o pensji z funduszów gminnych, dla studjów w Paryżu.
Podczas gdy ta niebaczna myśl zrodziła się w jadalni, Juljan chyżym krokiem wydostał się za bramę. — Och! kanalja! kanalja! wykrzyknął z cicha kilka razy z rzędu, z przyjemnością zaciągając się świeżem powietrzem.
Czuł się w tej chwili nawskroś arystokratą, on, którego tak długo ranił wzgardliwy uśmiech oraz protekcjonalna wyższość, przebijająca przez wszystkie uprzejmości w domu pana de Rênal. Mimowoli czuł olbrzymią różnicę. — Zapomnijmy nawet, mówił oddalając się, pieniądze skradzione biednym więźniom, którym zabrania się śpiewać! Czy kiedy panu de Rênal przyszłoby na myśl oznajmiać gościom cenę butelki którą im podaje? A ten Valenod, przy bezustannem wyliczaniu swoich posiadłości, nie może, o ile żona jest obecna, mówić o swoim domu, gruncie, inaczej niż twój dom, twój grunt.
Dama ta, widocznie tak tkliwa na rozkosze posiadania, zrobiła podczas obiadu straszliwą scenę służącemu który stłukł kieliszek z tuzina; służący zaś odpowiedział wysoce grubiańsko.
— Cóż za towarzystwo! myślał Juljan; gdyby mi nawet dali połowę tego co kradną, i tak nie chciałbym żyć z nimi. Wcześniej czy później zdradziłbym się nie mógłbym ukryć wzgardy jaką we mnie budzą.
Trzeba było wszelako, w myśl rozkazów pani de Rênal, przebyć kilka podobnych obiadów. Juljan wszedł w modę; przebaczono mu mundur gwardzisty, lub raczej nieopatrzność ta była przyczyną jego powodzenia. Niebawem, całe Verrières mówiło tylko o tem, kto zwycięży w zapasach o uczonego młodzieńca; pan de Rênal czy dyrektor więzienia. Te dwie osobistości, wraz z księdzem Maslon, stanowiły tryumwirat, który od szeregu lat tyranizował miasto. Zazdroszczono merowi, liberałowie mieli powody krzywić się na niego, ale ostatecznie był szlachcicem i zrodzonym do splendorów, gdy pan Valenod nie miał po ojcu ani sześciuset funtów renty. Trzeba było przejść, w stosunku do niego, drogę od współczucia jakie budził w młodości wiecznym zielonkawym kubraczkiem, do zazdrości towarzyszącej obecnie jego normandzkim koniom, złotym łańcuszkom, ubraniu z Paryża i całej świeżej pomyślności.
Wśród tego tak nowego dlań świata, Juljan zauważył jednego, zdaje się, zacnego człowieka: był to geometra, nazwiskiem Gros, który uchodził za jakobina. Juljan, nałożywszy sobie obowiązek ustawicznego fałszu wobec całego świata, musiał się mieć na ostrożności przed panem Gros.
Z Vergy otrzymywał pakiety wypracowań, oraz rady aby często odwiedzał ojca: poddawał się tej smutnej konieczności. Słowem, łatał wcale nieźle swą reputację, kiedy, pewnego ranka, ku jego zdumieniu, obudziły go dwie rączki zasłaniające mu oczy.
Była to pani de Rênal, która wybrała się do miasta, i która, wpadłszy pędem na schody, gdy dzieci zabawiały się z ulubionym królikiem, wślizgnęła się na chwilę przed niemi do pokoju Juljana. Była to chwila rozkoszna ale bardzo krótka: skoro dzieci przybyły z królikiem aby go pokazać nauczycielowi, pani de Rênal znikła. Juljan ucieszył się wszystkim, nawet królikowi. Miał uczucie że odnajduje swą rodzinę; czuł że kocha te dzieci, że miło mu gawędzić z niemi. Uderzyła go słodycz ich głosu, prostota i dystynkcja; potrzebował obmyć swą wyobraźnię ze wszystkich pospolitości, ze wszystkich szpetnych myśli, których atmosferą oddychał w Verrières. Była to wciąż obawa braku, wciąż zbytek i nędza szamocące się z sobą. Ludzie u których jadł obiad, czynili przy pieczystem zwierzenia upokarzające dla nich samych, a ohydne dla tego kto ich słuchał.
— Wy, szlachta, macie wszelkie prawo być dumni, mówił do pani de Rênal. I opowiadał jej wszystkie obiady które przecierpiał.
— Jesteś tedy w modzie! I śmiała się z całego serca na myśl o rużu, którym pani de Valenod uważała za obowiązek się zdobić, ilekroć oczekiwała Juljana. — Sądzę że ona ma na ciebie zamiary, dodała.
Śniadanie było rozkoszne. Obecność dzieci, krępująca na pozór, w rzeczywistości mnożyła jeszcze wspólne szczęście. Poczciwe dzieciaki nie wiedziały jak objawiać swą radość, że znów oglądają Juljana. Służba rozpowiedziała im oczywiście, że dają Juljanowi o dwieście franków więcej za to żeby hedukował małych Valenod.
Przy śniadaniu, Staś, jeszcze blady po chorobie, spytał nagle matki ile warte jest jego srebrne nakrycie i kubek.
— Dlaczego?
— Chcę je sprzedać i oddać pieniądze panu Juljanowi, żeby nie był dudkiem, jeśli zostanie u nas.
Juljan uściskał go ze łzami w oczach. Matka płakała, podczas gdy Juljan, biorąc Stasia na kolana, tłumaczył mu, że nie trzeba używać słowa dudek, które, w tem znaczeniu, jest wyrażeniem gminnem, godnem służby. Widząc że sprawia tem przyjemność pani de Rênal, starał się objaśnić zapomocą malowniczych przykładów i ku wielkiej zabawie dzieci, co znaczy być dudkiem.
— Rozumiem, rzekł Staś: to tak jak ten kruk, natyle głupi że upuścił kawał sera który pochwycił lis pochlebca.
Pani de Rênal, w upojeniu szczęścia, okrywała dzieci pocałunkami, czego nie mogła uczynić nie opierając się trochę o Juljana. W tej chwili, drzwi się otworzyły i wszedł pan de Rênal. Twarz jego, surowa i niezadowolona, tworzyła osobliwy kontrast z miłą radością spłoszoną jego przybyciem. Pani de Rênal zbladła; nie czuła się na siłach aby czemukolwiek przeczyć. Juljan zaczął bardzo głośno opowiadać merowi historyjkę o kubku srebrnym, który Staś chciał sprzedać. Pewien był, że opowiadanie to sprawi złe wrażenie. Pan de Rênal ściągnął ze zwyczaju brwi na samo wspomnienie o pieniądzach. Wzmianka o tym kruszcu, mówił, jest zawsze wstępem do jakiegoś zamachu na moją sakiewkę.
Ale tutaj chodziło o coś więcej niż o kwestję pieniężną; sytuacja komplikowała się nawrotem podejrzeń. Wyraz szczęścia ożywiający rodzinę w jego nieobecności, nie mógł korzystnie nastroić równie drażliwego jak próżnego człowieka. Gdy żona chwaliła dowcip i wdzięk, iż jakim Juljan wpaja dzieciom nowe pojęcia, mąż rzekł:
— Tak, tak, wiem, zohydza mnie w oczach dzieci; łatwo mu być dla nich sto razy milszym niż ja, który, ostatecznie, jestem ich panem. Wszystko, w naszej epoce, zmierza do tego aby zohydzić prawą władzę. Biedna Francja!
Pani de Rênal nie zastanawiała się nad odcieniami mężowskiego zachowania. Widziała możliwość spędzenia dwunastu godzin z Juljanem. Miała mnóstwo sprawunków; oświadczyła przytem, że chce jeść obiad w restauracji i, mimo przedłożeń męża, uparła się przy swojem. Dzieci, zachwycone samem słowem restauracja, z entuzjazmem poparły projekt.
Pan de Rênal zostawił żonę zaraz w pierwszym magazynie, sam zaś udał się z paru wizytami. Wrócił jeszcze markotniejszy; zyskał przeświadczenie, że całe miasto zajmuje się nim i Juljanem. Mimo to, nikt nie uchylił mu rąbka skandalicznych komentarzy krążących z ust do ust: to co mu powtórzono, odnosiło się jedynie do kwestji czy Juljan zostanie u niego z sześciuset frankami, czy też przyjmie ośmset u dyrektora.
Sam dyrektor, kiedy go pan de Rênal spotkał w towarzystwie, był bardzo oziębły. Postępowanie to było wcale zręczne; wogóle na prowincji roztrzepanie jest rzeczą dość rzadką: mało rzeczy się dzieje, wszystko zatem przetrawia się gruntownie.
Cechą natury pana Valenod były tupet i chamstwo. Od roku 1815, tryumfalna jego karjera spotęgowała te szacowne zalety. Panował, można powiedzieć, w Verrières pod berłem pana de Rênal; ale o wiele ruchliwszy, nie rumieniący się o nic, mieszający się do wszystkiego, biegający, piszący, rozprawiający bez przerwy, zapominający upokorzeń, wyzuty z godności osobistej, przeważył w końcu wpływ mera w oczach władzy duchownej. Valenod powiedział niejako miejskim łykom: Dajcie mi dwóch najgłupszych z pomiędzy was; urzędnikom: Wskażcie mi dwóch największych nieuków; lekarzom: Dostarczcie mi dwóch największych szarlatanów. Kiedy zgromadził w ten sposób najbezwstydniejszych z każdego zawodu, rzekł: Rządźmy razem.
Sposoby, w jakie poczynali sobie ci ludzie, raziły pana de Rênal. Gruboskórności Valenoda nie dotykało nic; nawet zarzuty łgarstwa, jakich ten filut, ksiądz Maslon nie szczędził mu publicznie.
Wśród tej pomyślności, Valenod czuł wszelako potrzebę ubezpieczenia się drobnemi sztuczkami przeciw tym wielkim prawdom, które czuł to dobrze — każdy miał prawo rzucić mu w oczy. Podwoił zwłaszcza swą czynność od czasu niepokojących odwiedzin pana Appert. Trzy razy jeździł do Besançon; pisał kilka listów każdą pocztą; inne znowuż wysyłał przez nieznanych osobników, którzy wsuwali się doń o zmierzchu. Źle może zrobił usuwając starego księdza Chélan; ten akt zemsty zyskał mu, w oczach paru dobrze urodzonych dewotek, opinję niedobrego człowieka. Pozatem, usługa ta podała go w zupełną zależność od wielkiego wikariusza de Frilair; otrzymywał też odeń szczególne zlecenia. W tym punkcie znajdowała się jego polityka, kiedy dał się skusić przyjemności napisania anonimowego listu. Na domiar kłopotów, żona oświadczyła mu, że chce mieć Juljana u siebie: próżnostka ta utkwiła jej ćwiekiem w głowie.
W tem położeniu, Valenod przewidywał stanowczą scenę ze swym dawnym sprzymierzeńcem, panem de Rênal. Słowne zniewagi były mu obojętne; ale mer mógł napisać do Besançon, a nawet do Paryża! Kuzyn jakiego ministra mógł spaść do Verrières i przejąć zarząd Przytułku. Valenod postanowił zbliżyć się do liberałów: dlatego to kilku z nich znalazło się na obiedzie na którym był Juljan. Poparliby go potężnie przeciw merowi: ale, wśród tego, mogły przyjść wybory: otóż, aż nadto było jasne, że jego posada i antyrządowy wynik wyborów byłyby nie do pogodzenia. Pani de Rênal, która doskonale przejrzała tę politykę, wyłożyła ją w krótkości Juljanowi, w drodze od jednego do drugiego sklepu. Niebawem, gawęda ta zawiodła ich do Alei Wierności, gdzie spędzili kilka godzin prawie tak przyjemnie jak w Vergy.
Przez ten czas Valenod starał się uchylić stanowczą rozprawę z dawnym zwierzchnikiem, traktując go z wyniosłą i obrażoną miną: system ten powiódł się, ale pomnożył jeszcze zły humor mera.
Nigdy próżność pasująca się ze sknerstwem nie wprawiły człowieka w stan przykrzejszy, niż ów, w jakim znajdował się pan de Rênal wchodząc do restauracji. Nigdy natomiast dzieci nie były weselsze i bardziej rozbawione. Kontrast ten podrażnił go tem więcej.
— Widzę, że jestem zbyteczny we własnej rodzinie, rzekł tonem, który chciał uczynić imponującym.
Za całą odpowiedź, żona wzięła go na bok i wyłożyła mu konieczność oddalenia Juljana. Kilka godzin szczęścia wróciło jej spokój nieodzowny do przeprowadzenia planu, który obmyślała od dwóch tygodni. Miary zgryzot biednego mera dopełniało to, że wiedział iż w mieście żartują sobie publicznie z jego sknerstwa. Valenod był szczodry jak złodziej: jakoż świetnie się popisał w czasie ostatnich kwest na Stowarzyszenie św. Józefa, Matki Boskiej, na Kongregację św. Sakramentu, etc. Między nazwiskami okolicznej szlachty, zręcznie zestawionemi na rejestrach wedle wysokości ofiar, nazwisko pana de Rênal nieraz zajmowało ostatnie miejsce. Napróżno powtarzał, że on nic nie zarabia. Duchowieństwo w tych rzeczach nie zna żartów.


XXIII. STRAPIENIA URZĘDNIKA.

Il piacere di alzar la testa tutto l’anno, è ben pagato da certi quarti d’ora che bisogna passar.
Casti.

Ale zostawmy tę małą figurę jej małym troskom; pocóż brał do domu człowieka, kiedy mu trzeba było duszy lokajskiej? Czemu nie umie dobierać sobie ludzi? Prawidłem XIX wieku jest, że, kiedy dostojna i można osobistość napotka człowieka, zabija go, skazuje na wygnanie, wtrąca do więzienia lub upokarza do tego stopnia, że tamten jak głupiec umiera z bólu. Tutaj, przypadkowo, nie człowiek z duszą jest tym który cierpi. Nieszczęściem miasteczek Francji, oraz rządów opartych na wyborach, jak Nowy York, jest to, że nie mogą zapomnieć o istnieniu ludzi z gatunku pana de Rênal. W dwudziestotysięcznem miasteczku tacy ludzie tworzą opinję, a opinja to straszna rzecz w konstytucyjnym kraju! Człowiek o duszy szlachetnej, wzniosłej, który byłby twoim przyjacielem, ale który mieszka o sto mil, sądzi o tobie na podstawie opinji twego miasteczka, złożonej z głupców, urodzonych szczęśliwie w szlachectwie, zamożności i zasadach! Biada temu, kto się wyróżnia.
Zaraz po obiedzie, rodzina odjechała do Vergy; ale już trzeciego dnia wszyscy znowu ściągnęli do Verrières.
Od pierwszej chwili po przyjeździe, Juljan spostrzegł, że pani de Rênal coś ukrywa. Przerywała rozmowę z mężem gdy on się zjawiał, zdawało się niemal że pragnie aby się oddalił. Juljan nie czekał aż mu to da ponownie do zrozumienia. Stał się zimny i powściągliwy; pani de Rênal spostrzegła to i nie szukała wyjaśnień.
— Czyżby mi już przeznaczała następcę? myślał Juljan. Przedwczoraj jeszcze była tak serdeczna! Ale to są podobno wielkie damy! To tak jak król: najuprzejmiejszy jest dla ministra, gdy ten, wróciwszy do domu, ma zastać dymisję.

Juljan zauważył, że w rozmowach, które urywały się za jego nadejściem, często była mowa o domu należącym do gminy, starym ale obszernym i wygodnym, na wprost kościoła, w najruchliwszym punkcie. Co może być wspólnego między tym domem a nowym kochankiem? myślał Juljan. W strapieniu swojem powtarzał sobie wierszyki Franciszka I-go, które zdały mu się nowe, ponieważ ledwie przed miesiącem nauczyła go ich pani de Rênal. I zapomocą iluż przysiąg, pieszczot starała się zadać kłam każdemu z tych słów:

Kobieta zmienną jest,
Szalony kto wierzy jej[24]...

Pan de Rênal wyjechał pocztą do Besançon. Podróż tę postanowiono w ciągu dwóch godzin: mer zdawał się stroskany. Za powrotem, rzucił na stół pakiet owinięty szarym papierem.
— Oto ta głupia sprawa! rzekł do żony.
W godzinę później, Juljan ujrzał, że afiszer zabiera pakiet; pospiesznie udał się za nim: „Dowiem się sekretu na najbliższym rogu“, pomyślał.
Czekał niecierpliwie za plecami afiszera, który mazał grubym pendzlem grzbiet afisza. Ledwie go przyklejono, ciekawe oczy Juljana wyczytały szczegółowe ogłoszenie najmu, w drodze publicznej licytacji, owego starego domu, który tak często powtarzał się w rozmowach państwa de Rênal. Wynik licytacji zapowiedziano na następny dzień, o drugiej, w sali gminnej, do zgaśnięcia trzeciej świecy.
Juljan zdumiał się; termin wydał mu się nieco krótki: w jaki sposób konkurenci dowiedzą się o sprawie? Pozatem, afisz, datowany o dwa tygodnie wcześniej, nie powiadał mu absolutnie nic, mimo że odczytał go od deski do deski na trzech rogach ulicy.
Poszedł obejrzeć dom do wynajęcia. Odźwierny, nie zauważywszy Juljana, szeptał tajemniczo do sąsiada.
— Et! szkoda zachodu! Ksiądz Maslon przyrzekł mu, że dostanie dom za trzysta franków; że zaś mer stawał okoniem, wielki wikarjusz wezwał go do biskupa.
Obecność Juljana była, zdaje się, nie w smak rozmawiającym: nie rzekli już ani słowa.
Juljan nie omieszkał zjawić się na licytacji. W dość ciemnej sali było pełno osób, wszyscy spoglądali na siebie z podełba. Oczy obecnych wlepione były w stół, gdzie Juljan zauważył na cynowej tacy trzy zapalone ogarki. Woźny krzyczał: trzysta franków, panowie!
— Trzysta franków! to niesłychane, rzekł ktoś półgłosem do sąsiada, tuż obok Juljana. Wart jest więcej niż ośmset: idę do tej sumy.
— Rzucasz się z motyką na słońce! Dużo zyskasz, że sobie ściągniesz na kark księdza Maslon, Valenoda, biskupa, tego piekielnego wikarjusza de Frilair i całą klikę?
— Trzysta dwadzieścia! krzyknął tamten.
— Ośle koronny! mruknął sąsiad. Patrz, właśnie tu stoi szpieg burmistrza.
Juljan obrócił się żywo aby zażądać porachunku za te słowa; ale tamci już nie zwracali nań uwagi; obojętność ich otrzeźwiła go. W tej chwili, ostatni ogarek zgasł: rozwlekły głos woźnego przysądził dom, na dziewięć lat, panu de Saint-Giraud, naczelnemu sekretarzowi prefektury w ***, za cenę trzystu trzydziestu franków rocznie.
Skoro tylko mer opuścił salę, zaczęły się komentarze: Ot, i wyskok Grogeota przyniósł gminie trzydzieści franków, mówił jeden. — Ale też Saint-Giraud odpłaci to Grogeotowi, odparł drugi.
— Cóż za łajdactwo! powiadał jakiś grubas tuż obok Juljana: dom, za który ja dałbym ośmset franków na swoją fabrykę, i jeszcze zrobiłbym interes.
— Ba! odparł młody fabrykant, liberał, alboż Saint-Giraud nienależy do kongregacji? Czyż jego czterej synowie nie pobierają stypendjów? Biedaczek! Gmina musi mu wypłacić pięćset franków nadwyżki do pensji, ot i wszystko.
— I powiedzieć, że mer nie mógł temu zapobiec! zauważył trzeci. Bo on jest wstecznik, przyznaję; ale przynajmniej nie kradnie.
— Nie kradnie? odparł drugi; nie, gdzieżby znowu! Wszystko to idzie do wspólnego worka, dzielą się z końcem roku. Ale patrzcie, patrzcie: ten smarkacz Sorel; chodźmy stąd.
Juljan wrócił mocno podrażniony; zastał panią de Rênal smutną.
— Wracasz z licytacji? spytała.
— Tak, pani, gdzie miałem zaszczyt uchodzić za szpiega pana mera.
— Radziłam mu żeby wyjechał!
W tej chwili ukazał się pan de Rênal, bardzo ponury. Obiad upłynął bez słowa. Pan de Rênal kazał Juljanowi wracać z dziećmi do Vergy; podróż była markotna. Pani de Rênal pocieszała męża.
— Powinieneś się już do tego przyzwyczaić, mój drogi.
Wieczorem, wszyscy siedzieli w milczeniu koło kominka; trzask płonącego buku stanowił jedyną rozrywkę. Była to jedna z owych chwil smutku, jakie się zdarzają w najbardziej kochających się rodzinach. Nagle, któryś z chłopców wykrzyknął radośnie:
— Dzwonek! dzwonek!
— Do kaduka! jeżeli to Saint-Giraud przychodzi mnie nękać jeszcze pod pozorem podziękowania, powiem mu parę słów prawdy; to już nadto. Valenod będzie miał jego wdzięczność, a ja się skompromitowałem. Co pocznę, jeśli te przeklęte dzienniki jakobińskie zaczną sobie gęby strzępić?
W tej chwili służący wprowadził przystojnego mężczyznę, z dużemi, czarnemi bokobrodami.
— Panie merze, jestem signor Geronimo. Oto list, jaki kawaler de Beauvaisis, sekretarz ambasady w Neapolu, dał mi do pana w dzień odjazdu; zaledwie dziewięć dni temu, dodał wesoło signor Geronimo, spoglądając na panią de Rênal. Signor de Beauvaisis, kuzyn pani a mój dobry przyjaciel, powiadał mi, że pani mówi po włosku.
Dobry humor Neapolitańczyka rozweselił ten smutny wieczór. Pani de Rênal zatrzymała gościa na kolacji, wprawiła w ruch cały dom, chciała, za wszelką cenę, dać zapomnieć Juljanowi miano szpiega, które dwa razy tego dnia doleciało jego uszu. Signor Geronimo był sławnym śpiewakiem, człowiekiem dystyngowanym a mimo to wesołym: dwa przymioty, które we Francji nie dadzą się dziś bezwarunkowo pogodzić. Po wieczerzy odśpiewał duecik z panią de Rênal. Opowiedział parę zabawnych historyjek. Około pierwszej, kiedy Juljan zaproponował chłopcom aby poszli spać, ani chcieli słyszeć o tem.
— Jeszcze tę historję, rzekł najstarszy.
— To moja własna, signorino, rzekł signor Geronimo; przed ośmiu laty, byłem, jak ty, młodzieńcem, uczniem konserwatorjum w Neapolu, to znaczy byłem w twoim wieku; ale nie miałem zaszczytu być synem dostojnego mera pięknego miasta Verrières.
Przy tych słowach, pan de Rênal westchnął i spojrzał na żonę.
— Signor Zingarelli, ciągnął młody śpiewak, przesadzając nieco akcent ku wielkiej radości dzieci, signor Zingarelli był nauczycielem bardzo surowym. Nie kochają go w konserwatorjum; ale chce aby postępować tak, jakby się go kochało. Wymykałem się jak tylko mogłem; zachodziłem do teatrzyku San Carlino, gdzie słuchałem boskiej muzyki; ale, o nieba! co począć aby zdobyć ośm su na bilet? Olbrzymia suma, rzekł patrząc na dzieci, a dzieci w śmiech. Signor Giovannone, dyrektor San Carlino, usłyszał jak śpiewam. Miałem szesnaście lat: Ten chłopiec, to skarb, rzekł.
— Chcesz abym cię, zaangażował? spytał.
— A ile mi pan da?
— Czterdzieści dukatów na miesiąc. Moi młodzi panowie, to znaczy sto sześćdziesiąt franków. Myślałem, że niebo mi się otwiera. — Ale co począć, rzekłem, aby ten srogi Zingarelli mnie wypuścił? — Lascia fare a me.
— Zostaw to mnie, wykrzyknął najstarszy chłopiec.
— Właśnie, mój młody panie. Signor Giovannone rzekł: Caro, najpierw kontrakcik. Podpisuję: daje mi trzy dukaty. Nigdy nie widziałem tyle pieniędzy. Następnie powiada mi co mam robić.
Nazajutrz, proszę o audjencję u straszliwego pana Zingarelli. Wpuszcza mnie stary służący.
— Czego chcesz, urwisie? rzekł Zingarelli.
Maestro, rzekłem, żałuję swoich błędów; nigdy już nie wymknę się przez sztachety i podwoję pilność.
— Gdybym się nie obawiał uszkodzić najpiękniejszy bas jaki w życiu słyszałem, zamknąłbym cię na dwa tygodnie o chlebie i wodzie, ladaco.
Maestro, rzekłem, będę wzorem całej szkoły, credete a me. Ale proszę o jedną łaskę: gdyby ktoś zażądał abym śpiewał poza szkołą, niech pan odmówi. Niech pan powie, błagam, że to niemożliwe.
— Kiż djabeł by się dopraszał o takiego nicponia jak ty? Czyż ja pozwolę kiedy, abyś ty opuścił konserwatorjum? Kpisz sobie ze mnie? Ruszaj precz! wykrzyknął celując mi nogą w z...., albo strzeż się suchego chleba i więzienia!
W godzinę potem, Giovannone zjawił się u dyrektora.
— Przychodzę z prośbą abyś mmie pan postawił na nogi, rzekł: daj mi Geronima. Niech zaśpiewa w moim teatrze, a w ciągu zimy złożę sobie posag dla córki.
— Co tobie się ubrdało z tym nicponiem! odparł Zingarelli. Nie chcę, nie pozwolę; zresztą, choćbym się nawet i zgodził, on sam nigdy nie zechce opuścić konserwatorjum; przysiągł mi.
— Jeżeli tylko o jego wolę chodzi, rzekł poważnie Giovannone, wydobywając kontrakt, carta canta! oto jego podpis.
Zingarelli, wściekły, dzwoni: „Wypędzić mi Geronima z konserwatorjum!“ krzyczy pieniąc się. Wypędzono mnie tedy, śmiałem się jak szalony. Tego wieczora śpiewałem arję del Moltiplico. Poliszynel chce się żenić, liczy na palcach sprzęty jakie mu będą potrzebne i co chwila plącze się w rachunku...
— Och, niech pan zaśpiewa tę arję, rzekła pani de Rênal.
Geronimo zaśpiewał, wszyscy uśmiali się do łez. Signor Geronimo udał się na spoczynek aż o drugiej, zostawiając całą rodzinę w zachwycie nad jego dobrem ułożeniem, grzecznością i humorem.
Nazajutrz, oboje państwo de Rênal wręczyli mu polecające listy do osób na dworze.
— Zatem, wszędzie fałsz, myślał Juljan. Ten signor Geronimo jedzie do Londynu z sześćdziesięcioma tysiącami franków płacy. Gdyby nie spryt dyrektora San Carlino, boski jego głos zalśniłby w świecie może o dziesięć lat później... Na honor, wolałbym być Geronimem niż Rênalem. Nie zażywa tylu honorów w społeczeństwie, ale też nie musi urządzać takich licytacyj jak dzisiejsza i pędzi wesołe życie.
Jedna rzecz dziwiła Juljana: samotne tygodnie spędzone w Verrières, w domu pana de Rênal, były dlań epoką szczęścia. Niesmak i przygnębienie znajdował jedynie na obiadach na jakie go zapraszano: w tym samotnym domu mógł czytać, pisać, dumać bez przeszkody! Świetnych jego rojeń nie przerywała co chwilę okrutna konieczność, nie musiał śledzić poruszeń niskich dusz, i to jeszcze poto aby je oszukiwać przy pomocy obłudnych słów i uczynków.
Byłożby szczęście tak łatwe do osiągnięcia!... Życie takie kosztuje tak niewiele; mogę, do wyboru, ożenić się z Elizą, lub zostać wspólnikiem Fouquégo... Tak: podróżny, który się wdrapał na stromą górę, siada na szczycie i znajduje rozkosz w tem aby spocząć. Ale czy byłby szczęśliwy, gdyby mu kazano spoczywać ciągle?
Pani de Rênal zaszła na krawędź niebezpiecznych myśli. Mimo postanowień, zdradziła Juljanowi tajemnicę licytacji. Zapomnę tedy dla niego o wszystkich przysięgach! myślała.
Poświęciłaby, bez wahania, życie dla ocalenia męża, gdyby był w niebezpieczeństwie. Była z tych szlachetnych i romantycznych natur, dla których widzieć możliwość wzniosłego czynu i nie dokonać go, równa się niemal zbrodni. Bywały wszelako dni, w których nie mogła odegnać obrazu bezgranicznego szczęścia, gdyby, owdowiawszy nagle, mogła zaślubić Juljana.
Kochał jej synów więcej niż rodzony ojciec; oni zaś, mimo jego surowej sprawiedliwości, ubóstwiali go. Czuła iż, wychodząc za Juljana, musiałaby opuścić to Vergy, którego cienisty park był jej tak drogi. Wyobrażała sobie jak osiada w Paryżu i wychowuje synów z troskliwością budzącą ogólny podziw. Dzieci, ona, Juljan, wszyscy byliby szczęśliwi.
Dziwny skutek małżeństwa, takiego jakiem uczynił je wiek XIX! Nuda małżeńskiego życia nieuchronnie zabija miłość, o ile istniała przed ślubem. Równocześnie, powiadał pewien filozof, u ludzi żyjących w dostatku bez pracy, wywołuje ono głębokie znudzenie wszystkiemi spokojnemi uciechami. Wreszcie, co się tyczy kobiet — z wyjątkiem bardzo oschłych natur — nastraja je do miłości.
Refleksja filozofa usprawiedliwia panią de Rênal w moich oczach, ale nie w oczach miasteczka. Nic nie wiedziała o tem, iż całe Verrières zajmuje się jedynie jej gorszącą miłostką. Dzięki tej wielkiej sprawie, jesień była tego roku mniej nudna niż zazwyczaj.
Jesień, część zimy minęły bardzo szybko. Trzeba było opuścić lasy Vergy. Towarzystwo miejscowe zaczęło się oburzać, że jego krytyki tak mało czynią wrażenia na panu de Rênal. Poważne figury, które z lubością szukają wytchnienia po swej powadze w tego rodzaju misjach, zaczęły nasuwać merowi, wciąż w nawskroś oględnej formie, najokrutniejsze podejrzenia.
Valenod, nie myśląc dać za wygraną, umieścił Elizę w dystyngowanym domu, gdzie było pięć kobiet. Eliza, obawiając się, jak mówiła, że nie znajdzie miejsca w zimie, zgodziła się na płacę znacznie niższą niż to co otrzymywała u mera. Sama z siebie, dziewczyna wpadła na doskonałą myśl aby się wyspowiadać u dawnego proboszcza, księdza Chélan, jak również u nowego, i opowiedzieć obu księżom szczegółowo miłostki Juljana.
Nazajutrz po przybyciu Juljana do Verrières, ksiądz Chélan wezwał go do siebie.
— Nie pytam o nic, rzekł; proszę, a w potrzebie rozkazuję, abyś nie mówił nic; żądam tylko, abyś, w ciągu trzech dni, wyjechał do seminarjum w Besançon, lub do przyjaciela swego Fouqué, który wciąż gotów jest zapewnić ci świetny los. Wszystko przewidziałem, wszystko ułożyłem: trzeba jechać, i nie pokazywać się przez rok w Verrières.
Juljan nie odpowiedział; zastanawiał się, czy nie powinien się dopatrzyć obrazy w opiece, jaką ksiądz Chélan, nie będąc, ostatecznie jego ojcem, nad nim rozciąga.
— Jutro o tej porze, będę miał zaszczyt zgłosić się ponownie, rzekł wreszcie.
Ksiądz Chélan, który spodziewał się że zdoła ugnieść w ręku tak młodego człowieka, rozwinął wiele wymowy. Juljan, opancerzywszy się postawą i fizjognomją pełną pokory, nie otworzył ust.
Wyszedł wreszcie i pobiegł wszystko powtórzyć pani de Rênal; zastał ją w rozpaczy. Mąż odbył z nią właśnie dość szczerą rozmowę. Wrodzona słabość charakteru, wspierana nadzieją ciotczynego spadku, skłoniły go do uznania niewinności żony. Zdał jej sprawę z osobliwego nastroju, w jakim zastał opinję w Verrières. Publiczność, omamiona przez zawistnych, sądzi fałszywie, ale wreszcie co począć?
Pani de Rênal łudziła się przez chwilę, że Juljan może przyjąć propozycje pana Valenod i zostać w Verrières. Ale nie była to już owa prosta, lękliwa kobieta z zeszłego roku: nieszczęsna namiętność, wyrzuty, oświeciły ją. Niebawem, słuchając męża, doszła do przeświadczenia, że rozstanie, przynajmniej chwilowe, stało się konieczne. Zdala odemnie, Juljan wróci do swych ambitnych projektów, tak naturalnych kiedy ktoś nie ma nic. A ja, wielki Boże, jestem tak bogata! i tak bezużytecznie! Zapomni o mnie. On, taki uroczy... pokocha go ktoś, i on pokocha. Och, nieszczęśliwa... Czyż mam prawo się skarżyć? Niebo jest sprawiedliwe, nie mam tej zasługi bym się otrząsnęła ze zbrodni, odejmuje mi rozum. Mogłam wszakże opłacić milczenie Elizy, nie było nic łatwiejszego. Nie zadałam sobie trudu aby się zastanowić chwilę, szał miłości pochłaniał mnie całą. Ginę teraz.
Juljan zdumiał się, iż, kiedy oznajmił pani de Rênal straszliwą nowinę, nie spotkał się z żadną egoistyczną przeszkodą. Czyniła wyraźnie wysiłki, aby się nie rozpłakać.
— Trzeba nam hartu, drogi mój. (Ucięła sobie pukiel włosów). Nie wiem, co się ze mną stanie, mówiła; ale, jeśli umrę, przyrzeknij mi, że nie zapomnisz nigdy o moich dzieciach. Zdaleka czy zbliska, staraj się z nich zrobić dzielnych ludzi. Jeżeli będzie nowa rewolucja, wyrżną całą szlachtę; pan de Rênal będzie musiał emigrować z powodu tego chłopa ubitego na dachu. Czuwaj nad rodziną... Daj mi rękę. Bądź zdrów, drogi mój! To ostatnie chwile. Dokonawszy tego poświęcenia, mam nadzieję, że zdobędę się na to aby myśleć o swej reputacji.
Juljan spodziewał się rozpaczy. Prostota tego pożegnania wzruszyła go.
— Nie, nie przyjmuję takiego pożegnania. Pojadę, chcę tego; i ty również. Ale, w trzy dni po wyjeździe, przyjdę cię odwiedzić w nocy.
W istnieniu pani de Rênal zaszła zmiana. Juljan kochał ją tedy, skoro sam z siebie powziął myśl tych odwiedzin! Straszliwa jej boleść zmieniła się w skurcz radości. Wszystko stało się jej łatwe. Pewność ujrzenia kochanka odjęła ostatnim chwilom ich rozpacz. Odtąd zachowanie i fizjognomja pani de Rênal stały się szlachetne, nieugięte i pełne godności.
Niebawem, wrócił pan de Rênal; był w najwyższym stopniu wzburzony. Opowiedział wreszcie żonie o anonimie, otrzymanym przed dwoma miesiącami.
— Zaniosę go do kasyna, pokażę jako dowód nikczemności Valenoda, którego z żebraka uczyniłem bogaczem. Shańbię go publicznie, a potem wyzwę go. To już za wiele.
— Mogłabym zostać wdową, wielki Boże! pomyślała pani de Rênal. Ale prawie równocześnie, powiedziała sobie:
— Jeśli nie zapobiegnę pojedynkowi, co niewątpliwie mogę uczynić, będę morderczynią męża.
Nigdy nie zagrała tak zręcznie na jego próżności. W niespełna dwie godziny, wykazała mu, i to wciąż zapomocą jego własnych argumentów, iż powinien być dla pana Valenod uprzejmiejszy niż kiedykolwiek, a nawet przyjąć z powrotem Elizę. Ciężko było pani de Rênal zdobyć się na to, aby znów ujrzeć przy sobie tę dziewczynę, sprawczynię całego nieszczęścia. Ale myśl ta pochodziła od Juljana.
Pod wpływem kilkakrotnych ostrożnych wzmianek żony, pan de Rênal doszedł sam do myśli finansowo nader przykrej, iż najdotkliwszym dlań ciosem byłoby, gdyby Juljan, wśród wzburzenia i plotek całego Verrières, został w miasteczku jako nauczyciel domowy pana Valenod. W oczywistym interesie Juljana leżało przyjąć propozycje dyrektora. Przeciwnie, honor pana de Rênal wymagał, aby Juljan opuścił Verrières, poto by wstąpić do seminarjtun w Besançon albo Dijon. Ale jak skłonić go do tego, a potem skąd weźmie środki?
Pan de Rênal, widząc wiszącą nad nim ofiarę pieniężną, był bardziej zrozpaczony niż żona. Ona, po tej rozmowie, znajdowała się w położeniu desperata, który, zmęczony życiem, zażył dawkę szaleju; działa już, można powiedzieć, jedynie automatycznie, obojętny jest na wszystko. W takim stanie był Ludwik XIV, kiedy, umierając, powiedział: gdy byłem królem. Cudowne powiedzenie!
Nazajutrz, wczesnym rankiem, pan de Rênal otrzymał nowy anonim, tym razem pisany stylem wysoce obelżywym. W każdym wierszu mieściły się najgrubsze aluzje do jego roli. Wyglądało to na dzieło jakiegoś zawistnika niskiej klasy. List ten obudził w nim na nowo myśl wyzwania pana Valenod. Niebawem myśl ta skrystalizowała się wyraźniej: pan de Rênal wyszedł, udał się do rusznikarza po pistolety i kazał je nabić.
— Cóż, powtarzał sobie, gdyby nawet odżyła surowa administracja cesarza Napoleona, osobiście nie mam sobie do wyrzucenia ani jednego szeląga. Co najwyżej, zamykałem oczy; ale mam w biurku nielada listy uprawniające mnie do tego!
Zimna wściekłość męża przeraziła panią de Rênal; znów jęła ją oblegać nieszczęsna myśl o wdowieństwie, którą z takim trudem zdołała odtrącić. Zamknęła się z mężem w gabinecie. Kilka godzin uspokajała go napróżno: ostatni anonim przebrał miarę. Wreszcie zdołała przeobrazić odwagę spoliczkowania pana Valenod na odwagę ofiarowania sześciuset franków Juljanowi celem opłacenia seminarjum. Pan de Rênal, przeklinając po sto razy dzień w którym powziął nieszczęsną ideę wzięcia preceptora, zapomniał o anonimie.
Pocieszyła go trochę myśl, z której nie zwierzył się żonie: przy pewnej zręczności, wyzyskując romantyczne poglądy młodzieńca, spodziewał się iż zdoła go skłonić tańszym kosztem do odrzucenia propozycji pana Valenod, o wiele trudniej było pani de Rênal przekonać Juljana, iż, wyrzekając się dla próżności męża korzystnej posady, może, bez upokorzenia, przyjąć kompensatę.
— Ależ, powtarzał Juljan, nigdy, ani przez chwilę, nie miałem zamiaru przyjąć tej propozycji. Zanadto przyzwyczailiście mnie do wykwintu: gruboskórność tych ludzi zabiłaby mnie.
Okrutna konieczność ugięła swą żelazną ręką wolę Juljana. Duma podsuwała mu ten pozór, aby sumę ofiarowaną przez mera przyjąć jedynie jako pożyczkę, i wystawić oblig uręczający za pięć lat zwrot jej z procentami.
Pani de Rênal wciąż miała jakieś kilka tysięcy franków ukryte w grocie. Ofiarowała mu je ze drżeniem, aż nadto czując iż odrzuci z gniewem tę ofiarę.
— Czy chcesz mi zohydzić pamięć naszej miłości?
Wreszcie Juljan opuścił Verrières. Pan de Rênal był uszczęśliwiony: w obmierzłej chwili przyjmowania pieniędzy, poświęcenie okazało się zbyt ciężkie dla Juljana. Odmówił stanowczo. Pan de Rênal rzucił mu się na szyję ze łzami w oczach. Kiedy Juljan poprosił go o świadectwo, nie mógł, w swoim entuzjazmie, znaleźć dość chlubnych wyrażeń na jego pochwałę. Bohater nasz miał zaoszczędzonych pięć ludwików; o takąż sumę zamierzał prosić Fouquégo.
Był bardzo wzruszony. Ale, o milę za Verrières, gdzie zostawił tyle miłości, myślał już tylko o szczęściu oglądania Besançon, stolicy, dużego warownego miasta.
W czasie krótkiej trzydniowej rozłąki, pani de Rênal była pastwą jednej z najokrutniejszych złud miłości. Życie było jej znośne, między nią a ostatecznem nieszczęściem było jeszcze to oczekiwane ostatnie widzenie z Juljanem. Liczyła godziny, minuty, które ją od niego dzieliły. Wreszcie, trzeciego dnia, w nocy, usłyszała zdaleka umówiony sygnał. Przebywszy tysiąc niebezpieczeństw, Juljan stanął przed nią.
Od tej chwili miała już tylko jedną myśl: „widzę go po raz ostatni“. Zamiast odpowiadać na tkliwe wybuchy kochanka, była jak trup, ledwie zdradzający resztki życia. Kiedy się zmuszała do tego aby mu powtarzać że go kocha, czyniła to jakby z przymusem. Nic nie mogło jej oderwać od myśli o wiekuistem rozłączeniu. Podejrzliwy Juljan myślał przez chwilę, że już o nim zapomniała. Na cierpkie jego słowa odpowiedziały jedynie dwie łzy spływające w milczeniu, oraz konwulsyjny niemal uścisk ręki.
— Ależ, na miły Bóg, jakże chcesz abym ci wierzył? odpowiadał Juljan na chłodne zaklęcia kochanki; sto razy więcej serca objawiałaś pani Derville, prostej znajomej.
Pani de Rênal, skamieniała, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Niepodobna więcej cierpieć... Mam nadzieję, że umrę... Czuję, że serce mi stygnie...
Więcej Juljan nie zdołał z niej wydobyć.
Kiedy, o świcie, trzeba się było rozstać, łzy pani de Rênal ustały nagle zupełnie. Patrzała bez słowa, bez pieszczoty, jak Juljan przywiązuje sznur do okna. Napróżno mówił:
— Przyszło nareszcie to, czego tak pragnęłaś. Odtąd, będziesz mogła żyć bez wyrzutów. Za najmniejszem niedomaganiem dzieci, nie będziesz ich widziała w grobie.
— Żal mi, że nie możesz uścisnąć Stasia, odparła chłodno.
Zimne uściski tego żyjącego trupa uczyniły na Juljanie przejmujące wrażenie; przez kilka mil nie mógł myśleć o niczem innem. Przejęty był do głębi; nim znikł za górami, dopóki mógł widzieć wieżę kościoła w Verrières, oglądał się często.


XXIV. STOLICA.

Ileż zgiełku, iluż krzątających się ludzi! ileż marzeń o przyszłości w dwudziestoletniej głowie! cóż za odtrutka dla miłości!
Barnave.

Wreszcie, ujrzał na odległej górze czarne mury: była to cytadela w Besançon. — Jakżeby to było inaczej, pomyślał wzdychając, gdybym przybywał do tej wspaniałej fortecy jako podporucznik pułku walczącego w jej obronie!
Besançon jest nietylko jednem z najładniejszych miast we Francji; obfituje prócz tego w tęgich i bystrych ludzi. Ale Juljan był sobie prostym i ubogim chłopcem; nie miał zgoła sposobności zbliżyć się do wybitniejszych osób.
Pożyczył od Fouquégo zwykłego ubrania i w tym stroju przeszedł zwodzony most. Z głową nabitą oblężeniem z r. 1764, Juljan pragnął zobaczyć, nim go zamkną w seminarjum, szańce cytadeli. Parę razy omal go nie przytrzymała warta; wciskał się w miejsca, do których inżynierja wojskowa broni publiczności wstępu, aby sprzedać z nich corocznie za dwanaście lub piętnaście franków siana.
Oglądanie wysokich murów, głębokich fos, straszliwych armat, zajęło mu kilka godzin; wreszcie znalazł się na bulwarze tuż przed wielką kawiarnią. Stanął niemy z podziwu; próżno czytał słowo KAWIARNIA wypisane wielkiem pismem nad ogromnemi drzwiami, nie mógł uwierzyć oczom. Przemógł wreszcie lękliwość, odważył się wejść i znalazł się w sali długiej na trzydzieści lub czterdzieści kroków, a wysokiej conajmniej na dwanaście stóp. Tego dnia, wszystko było dlań cudem.
Dwa bilardy były w ruchu; garsoni wykrzykiwali punkty, gracze uwijali się otoczeni widzami. Obłoki dymu spowijały ich siną chmurą. Wysoka postawa mężczyzn, barczyste ramiona, ciężki chód, olbrzymie bokobrody, długie surduty, wszystko ściągało uwagę Juljana. Ci szlachetni potomkowie starożytnego Bisontium mówili strasznie głośno i przybierali miny groźnych wojowników. Juljan zmartwiał w podziwie; myślał o ogromie i wspaniałości stolicy takiej jak Besançon. Nie śmiał poprosić o kawę jednego z wyniosłych panów, którzy wykrzykiwali punkty przy bilardzie.
Ale bufetowa zauważyła ładną twarzyczkę młodego prostaka, który, przystanąwszy o trzy kroki od pieca, z małym tobołkiem pod pachą, przyglądał się gipsowemu biustowi monarchy. Bufetowa, rosła dziewczyna, bardzo zgrabna i ubrana jak się godzi reprezentantce przyzwoitej kawiarni, dwa razy już szepnęła stłumionym głosem, przeznaczonym dla ucha samego Juljana: „Panie, panie!“ Juljan ujrzał duże niebieskie oczy patrzące bardzo tkliwie, i zrozumiał że to do niego mówiono.
Zbliżył się żywo do bufetu i do ładnej dziewczyny, jakgdyby szedł na nieprzyjaciela. Przy tym nagłym ruchu, tobołek upadł mu na ziemię.
Ileż politowania wzbudzi nasz parafjanin w studencikach paryskich, którzy, w piętnastym roku, umieją już wchodzić do kawiarni z tak wytworną miną! Ale ci chłopcy, tak dobrze ułożeni w piętnastym roku, w ośmnastym pospolicieją. Kurczowa nieśmiałość, jaką spotyka się na prowincji, raz przezwyciężona, staje się szkołą woli. Zbliżając się do ślicznej dziewczyny, która raczyła doń zagadać, Juljan, zdławiwszy lęk, stawał się odważny. Pomyślał: Muszę jej powiedzieć prawdę.
— Pani, rzekł, jestem pierwszy raz w Besançon, i chciałbym, za zapłatą, dostać bułkę i filiżankę kawy.
Panna uśmiechnęła się lekko i zarumieniła: bała się aby ten ładny chłopiec nie ściągnął na siebie ironji i konceptów graczy. Spłoszony, nie pokazałby się więcej.
— Siądź pan tu, koło mnie, rzekła wskazując marmurowy stolik, prawie zupełnie zasłonięty olbrzymim mahoniowym bufetem.
Wychyliła się z bufetu, co dało jej sposobność rozwinięcia wspaniałej talji. Juljan zauważył to; natychmiast myśli jego wzięły inny obrót. Piękna panna postawiła przed nim filiżankę, cukier i bułkę. Wahała się czy ma zawołać o kawę, rozumiejąc że z nadejściem garsona sam na sam skończyłoby się.
Juljan, zamyślony, porównywał tę wesołą i piękną blondynę z pewnemi wspomnieniami oblegającemu go uparcie, świadomość uczucia, które zostawił za sobą, uczyniła go śmielszym. Piękna panna w lot zrozumiała spojrzenie Juljana.
— Ten dym przyprawia pana o kaszel, niech pan przyjdzie na śniadanie jutro przed ósmą; wówczas jestem prawie sama.
— Jak pani na imię? spytał Juljan z pieszczotliwym mimo iż uroczo nieśmiałym uśmiechem.
— Amanda Binet.
— Czy pozwoli pani, abym przesłał pani, za godzinę, paczkę, ot, taką jak ta?
Piękna Amanda zastanowiła się nieco.
— Pilnują mnie: toby mnie mogło narazić; ale napiszę panu swój adres na kartce którą pan przypnie do pakunku. Niech pan przyśle bez obawy.
— Nazywam się Juljan Sorel, rzekł chłopiec, nie mam tu nikogo.
— A, rozumiem, rzekła wesoło, przybył pan do Szkoły prawdziwej?
— Niestety, nie, odparł Juljan; przysłano mnie do Seminarjum.
Głębokie rozczarowanie odbiło się na twarzy Amandy; zawołała garsona, już się przestała obawiać. Garson, nie patrząc na Juljana, nalał mu kawy.
Amanda odbierała przy bufecie pieniądze; Juljan dumny był że się ośmielił przemówić. Przy bilardzie wszczęła się kłótnia. Krzyki i wymyślania graczy, rozlegające się w olbrzymiej sali, robiły hałas który pochłonął uwagę Juljana. Amanda zamyśliła się i spuściła oczy.
— Jeżeli pani pozwoli, rzekł nagle śmiało, powiem że jestem jej kuzynem.
Determinacja ta spodobała się Amandzie. „Zuch chłopak“, pomyślała. Odparła szybko, nie patrząc nań i śledząc bacznie czy się kto nie zbliża.
— Jestem z Genlis, koło Dijon, powiedz pan że jesteś też z Genlis, krewny mojej matki.
— Nie zapomnę.
— Co czwartek o godzinie piątej seminarzyści przechodzą koło tej kawiarni.
— Jeżeli pani będzie o mnie myślała, proszę, kiedy będę przechodził, byś miała w ręku bukiecik fiołków.
Amanda spojrzała nań zdziwiona, spojrzenie to spotęgowało odwagę Juljana; mimo to, zarumienił się mocno, mówiąc:
— Czuję, że zakochałem się w pani na śmierć.
— Ciszej, na miłość boską, rzekła przestraszona.
Juljan silił się przypomnieć sobie frazesy z luźnego tomu Nowej Heloizy, który znalazł w Vergy. Pamięć posłużyła mu dobrze; dziesięć minut recytował oczarowanej Amandzie Nową Heloizę; upojony był własną śmiałością, kiedy nagle bufetowa przybrała wyraz lodowaty. Któryś z jej kochanków zjawił się w drzwiach.
Zbliżył się do bufetu, pogwizdując i wypinając pierś; mimowoli spojrzał na Juljana. Natychmiast, w wyobraźni chłopca, wciąż poruszającej się w krańcowych obrazach, błysła myśl o pojedynku. Zbladł, odsunął filiżankę, przybrał minę bardzo pewną siebie i zaczął bystro wpatrywać się w rywala. Gdy ten pochylił się nad bufetem nalewając sobie poufale kieliszek wódki, Amanda spojrzeniem nakazała Juljanowi aby spuścił oczy. Usłuchał i przez dwie minuty trwał nieruchomo w miejscu, blady, gotów na wszystko, nie myśląc o tem co się stanie; w tej chwili wyglądał w istocie chwacko. Wyraz Juljana uderzył jego rywala; przełknąwszy jednym haustem kieliszek wódki, rzucił parę słów Amandzie, wsadził ręce w kieszenie obszernego surduta, poczem odszedł do bilardu gwiżdżąc i patrząc w stronę Juljana. Juljan, podrażniony, wstał; ale nie wiedział co zrobić aby się zachować wyzywająco. Położył tobołek, poczem, rozmyślnie niedbałym krokiem zbliżył się do bilardu.
Próżno rozsądek mówił mu, że pojedynek na samym wstępie położyłby koniec jego duchownej karjerze.
— Mniejsza! nie powie nikt, żem pozwolił sobie ubliżać.
Amandę ujęła jego odwaga, stanowiąca uroczy kontrast z nieśmiałością chłopca; w jednej chwili pobił w jej oczach surdutowego dryblasa. Wstała, i udając iż zauważyła kogoś przechodzącego ulicą, zagrodziła drogę Juljanowi:
— Nie waż się szukać zwady z tym panem. To mój szwagier.
— Wszystko jedno. Przyglądał mi się.
— Chcesz mego nieszczęścia? Oczywiście, przyglądał ci się, może cię nawet zagadnie. Powiedziałam mu, że jesteś krewny mojej matki i że przybywasz z Genlis. On jest z Franche-Comté i nigdy nie wyściubił nosa poza Dôle; możesz mówić co ci się podoba, nie lękaj się o nic.
Juljan wahał się jeszcze; ona kłamała szybko dalej, z zawodową wprawą bufetowej:
— Oczywiście przyglądał ci się, bo właśnie w tej chwili pytał mnie kto ty jesteś; on już jest taki poufały ze wszystkimi, nie chciał cię obrazić.
Oko Juljana pobiegło w stronę mniemanego szwagra, właśnie obstawiał numer przy drugim bilardzie. Juljan usłyszał, jak krzyknął grzmiącym głosem: Tu pieniądze! Wyminął szybko Amandę i podszedł do bilardu. Amanda chwyciła go za ramię.
— Zapłać pan najpierw, rzekła.
— Słusznie, pomyślał Juljan: boi się abym nie wyszedł bez zapłacenia. Amanda była równie zmieszana jak on i bardzo czerwona: wydała mu resztę jak mogła najwolniej, równocześnie mówiąc cicho:
— Wyjdź natychmiast z kawiarni, albo cię nie chcę znać, a chciałabym bardzo...
Juljan wyszedł, ale zwolna. Czy nie jest moim obowiązkiem, powtarzał sobie, abym teraz ja przyjrzał się temu brutalowi? W tej niepewności stał godzinę na ulicy: czekał, czy rywal nie przyjdzie. Nie zjawił się, Juljan odszedł wreszcie.
Bawił w Besançon dopiero od kilku godzin, a już napytał się zgryzoty. Stary chirurg udzielił mu niegdyś, mimo swej podagry, paru lekcyj fechtunku; oto cała umiejętność, jaką Juljan miał, w paroksyzmie swego gniewu, na podorędziu. Ale kłopot ten byłby niczem, gdyby Juljan wiedział w jaki sposób wyrazić swoje niezadowolenie inaczej niż policzkując przeciwnika; otóż, gdyby przyszło do walki ręcznej, rywal jego, olbrzymi dryblas, poturbowałby go i odszedłby spokojnie.
— Dla takiego nieboraka jak ja, myślał Juljan, bez stosunków i bez pieniędzy, niewielka będzie różnica między seminarjum a więzieniem; trzeba mi złożyć świecką odzież w jakiej gospodzie, gdzie przebiorę się na czarno. Jeśli mi się uda kiedy wyrwać na kilka godzin, będę mógł przebrać się znowu i odwiedzić Amandę. Rozumowanie było bardzo piękne, ale Juljan mijał jedną gospodę po drugiej, nie śmiejąc wejść.
Wreszcie, kiedy przechodził pod Hotelem Ambasadorów, niespokojne jego oczy spotkały się z oczami zażywnej kobiety, dość młodej jeszcze, rumianej, o wesołej i życzliwej twarzy. Zbliżył się i zwierzył ze swego kłopotu.
— Oczywiście, mój śliczny księżuniu, odparła gospodyni, przechowam twoje suknie, nawet przetrzepię je od czasu do czasu. W tej porze, nie dobrze jest zostawić sukienne ubranie nie ruszając go potrosze.
Wzięła klucz i zaprowadziła go sama do pokoju, polecając spisać na kartce co zostawia.
— Boże drogi, ależ panu do twarzy w tym stroju, księże Sorel, rzekła pulchna kobieta, kiedy Juljan zeszedł do kuchni. Zaraz panu przygotuję smaczny obiadek; i — dodała ciszej — będzie pana kosztował tylko dwadzieścia su, a nie pięćdziesiąt jak wszyscy płacą; trzeba oszczędzać pańską sakiewkę.
— Mam dziesięć ludwików, rzekł Juljan z niejaką dumą.
— Och, dobry Boże! zawołała poczciwa gospodyni z przestrachem, niech pan nie mówi tak głośno, dosyć jest nicponiów w Besançon. Ukradną to panu, ani się obejrzysz. Zwłaszcza nie zachodź nigdy do kawiarni: aż się tam roi od hultajów.
— A, tak? rzekł Juljan któremu te słowa dały do myślenia.
— Przychodź pan tylko do mnie: sama zrobię panu kawę. Pamiętaj, że zawsze znajdziesz tu życzliwe serce i dobry obiad za franka: to się nazywa chyba uczciwie mówić. A teraz, do stołu: obsłużę pana sama.
— Nie mógłbym jeść, rzekł Juljan, nadto jestem wzruszony: prosto stąd mam iść do seminarjum.
Przed odejściem, poczciwa kobieta wypchała mu kieszenie przysmakami. Wreszcie, Juljan puścił się w stronę straszliwego przybytku; gospodyni, stojąc w drzwiach, wskazywała mu drogę.


XXV. SEMINARJUM.

Trzysta trzydzieści sześć obiadów po 85 centymów, trzysta trzydzieści sześć kolacyj po 38 centymów, czekolada dla uprzywilejowanych; ile można zyskać na dostawie?
Valenod z Besançon.

Zdala ujrzał złocony krzyż na drzwiach; zbliżył się wolno, nogi uginały się pod nim. — Oto więc owo piekło, z którego nie zdołam się wyrwać! Wreszcie zdobył się na to aby zadzwonić. Odgłos dzwonu rozległ się jak w pustkowiu. Po dziesięciu minutach, blady, czarno ubrany człowiek przyszedł otworzyć. Juljan spojrzał nań i natychmiast spuścił oczy. Odźwierny ów miał osobliwą fizjognomję. Zielone źrenice były okrągłe jak u kota; nieruchome powieki zdradzały absolutną obojętność; z wąskich współ-rozwartych warg sterczały zęby. Mimo to, fizjognomja ta nie zwiastowała zbrodni; raczej ową doskonałą bezczułość, która o wiele więcej budzi grozy w młodem sercu. Jedynem uczuciem, jakie bystre spojrzenie Juljana zdołało odgadnąć na zwiędłej twarzy bigota, była głęboka wzgarda dla wszystkiego co nie tyczy spraw nieba.
Juljan podniósł z wysiłkiem oczy i głosem drżącym ze wzruszenia oznajmił, że chciałby się widzieć z księdzem Pirard, rektorem seminarjum. Bez słowa, człowiek w czerni dał mu znak aby szedł za nim. Weszli na drugie piętro szerokiemi schodami z drewnianą poręczą. Dalej od muru, stopnie przechylały się mocno i zdawały się grozić zawaleniem. Małe drzwiczki, nad któremi widniał wielki cmentarny krzyż z prostego drzewa pomalowany czarno, otworzyły się z trudnością; odźwierny wpuścił chłopca do niskiego i ciemnego pokoju, którego ściany, bielone wapnem, strojne były dwoma wielkimi obrazami zczerniałymi od starości. Tam, zostawił Juljana samego; chłopiec był wpół żywy, serce biło mu jak młotem, czułby się szczęśliwy gdyby się odważył płakać. Grobowa cisza panowała w całym domu.
Po kwadransie, który wydał się chłopcu dniem, odźwierny okazał się w progu i, nie racząc przemówić, skinął ręką. Juljan wszedł do większego jeszcze niż poprzedni i bardzo licho oświetlonego pokoju. Ściany były również bielone, ale nie było żadnych mebli. Jedynie w rogu koło drzwi Juljan ujrzał proste drewniane łóżko, dwa wyplatane krzesła i sosnowy niewyścielony fotel. W drugim końcu pokoju, przy okienku z pożółkłemi szybami, przybranem paroma niechlujnie utrzymanemi doniczkami, spostrzegł siedzącego przy stole człowieka w zniszczonej sutannie. Wyglądał zagniewany; brał jedną po drugiej kwadratowe kartki i, skreśliwszy po kilka słów, układał je na stole. Nie zauważył obecności Juljana. Chłopiec stał nieruchomo na środku, odźwierny wyszedł zamykając drzwi.
Dziesięć minut upłynęło w ten sposób; człowiek w zniszczonej sutannie wciąż pisał. Wzruszenie i groza Juljana doszły do tego nasilenia, że zdawało mu się iż padnie. Filozof powiedziałby, może błędnie, że było to gwałtowne działanie szpetoty na duszę stworzoną do piękna.
W końcu, piszący podniósł głowę; Juljan spostrzegł to dopiero po chwili, a i wówczas stał dalej nieruchomy, jakgdyby śmiertelnie rażony straszliwem spojrzeniem. Zmętniałe oczy Juljana ledwie rozróżniały twarz podłużną i pokrytą czerwonemi plamami, z wyjątkiem czoła które było śmiertelnie blade. Między czerwonemi policzkami a białem czołem błyszczała para małych czarnych oczu, zdolnych przestraszyć najodważniejszego. Szerokie kontury czoła określone były gęstemi, gładko uczesanemi i czarnemi jak heban włosami.
— Zbliżysz się nareszcie? rzekł w końcu niecierpliwie.
Juljan podszedł niepewnym krokiem; wreszcie, chwiejąc się, blady jak jeszcze nigdy w życiu, zatrzymał się o trzy kroki od prostego drewnianego stołu, pokrytego kartkami papieru.
— Bliżej, rzekł ksiądz.
Juljan postąpił jeszcze wyciągając rękę i bezwiednie szukając oparcia.
— Nazwisko?
— Juljan Sorel.
— Spóźniłeś się bardzo, rzekł ksiądz mierząc go ponownie strasznemi oczyma.
Juljan nie mógł znieść tego spojrzenia, wyciągnął rękę jakgdyby chcąc się oprzeć o coś, i runął jak długi na podłogę.
Ksiądz zadzwonił. Juljan nie stracił przytomności; nie widział tylko nic i nie mógł się poruszać; ale słyszał kroki.
Podniesiono go, posadzono na fotelu. Usłyszał, jak straszny człowiek mówi do odźwiernego:
— Widać ma wielką chorobę; tego nam jeszcze brakowało.
Skoro Juljan zdołał otworzyć oczy, człowiek o czerwonej twarzy znowu pisał; odźwierny znikł... — Trzeba być mężnym, rzekł sobie nasz bohater, a zwłaszcza kryć to co się czuje. (Doznawał gwałtownego bólu w sercu). Jeśli dostanę ataku, Bóg wie co o mnie pomyślą.
Wreszcie, ksiądz przestał pisać, i rzekł patrząc z pod oka na Juljana.
— Możesz odpowiadać?
— Tak, ojcze, rzekł Juljan słabym głosem.
— No, to wielce szczęśliwie.
Człowiek w czerni podniósł się nieco, szukając z niecierpliwością jakiegoś listu w szufladzie która zaskrzypiała przy otwieraniu. Znalazł, usiadł zwolna, i rzekł patrząc znowu na Juljana z miną odbierającą chłopcu resztkę życia.
— Poleca cię ksiądz Chélan, najlepszy proboszcz w djecezji, najzacniejszy człowiek pod słońcem, i mój przyjaciel od trzydziestu lat.
— A, więc to z księdzem Pirard mam zaszczyt mówić, rzekł Juljan zamierającym głosem.
— Prawdopodobnie, odparł dyrektor seminarjum patrząc nań zgryźliwie.
Małe oczki zaiskrzyły się zdwojonym blaskiem, któremu towarzyszył mimowolny skurcz w kątach ust. Była to fizjognomja tygrysa, smakującego zawczasu rozkosz pożarcia ofiary.
— List krótki, rzekł jakby sam do siebie. Intelligenti pauca; w dzisiejszych czasach, im mniej się pisze, tem lepiej. Czytał głośno:
„Polecam ci Juljana Sorel, z mojej parafji, którego ochrzciłem niespełna przed dwudziestu laty; ojciec jest bogatym cieślą, ale mu nic nie daje. Juljan będzie wybitnym pracownikiem w winnicy pańskiej. Pamięć, inteligencja niepospolite; umie poważnie myśleć. Czy jego powołanie będzie trwałe? czy jest szczere?“
Szczere! powtórzył ksiądz Pirard zdziwiony, patrząc na Juljana, ale już łagodniej; szczere! powtórzył ciszej, podejmując czytanie.
„Zechciej przyjąć Juljana Sorel jako stypendystę, poddawszy go egzaminom. Obznajmiłem go nieco z teologją; z ową dawną, dobrą teologją; — Bossuet, Arnauld, Fleury. Jeśli chłopiec ci się nie nada, odeślij mi go; dyrektor Przytułku, którego znasz, ofiarowuje mu ośmset franków za miejsce preceptora. Ja jestem spokojny, dzięki Bogu. Przyzwyczajam się do straszliwego ciosu. Vale et me ama“.
Ksiądz Pirard, zwalniając głos przy czytaniu podpisu, wymówił z westchnieniem słowo Chélan.
— Spokojny jest, rzekł; w istocie, cnota jego zasługiwała na tę nagrodę; oby Bóg mógł mi jej użyczyć, gdy przyjdzie pora! Podniósł oczy ku niebu i uczynił znak krzyża. Na widok tego świętego znaku, Juljan uczuł, iż groza, która od chwili wejścia do tego domu ścięła go lodem, zaczyna ustępować.
— Mam tu trzystu dwudziestu jeden aspirantów do najświętszego stanu, rzekł wreszcie ksiądz Pirard tonem surowym lecz nie gniewnym; siedmiu lub ośmiu zaledwie posiada rekomendację ludzi takich jak ksiądz Chélan; tak więc, na trzystu dwudziestu jeden, będziesz dziewiąty. Ale względy moje nie są łaską ani słabością; jesto zdwojenie baczności i surowości w razie przewinień. Zamknij drzwi na klucz.
Juljan uczynił wysiłek, aby nie upaść. Zauważył, że okienko w pobliżu drzwi wychodzi na pola. Popatrzył na drzewa; widok ten orzeźwił go, jakgdyby ujrzał starych przyjaciół.
Loquerisne linguam latinam? (Czy mówisz po łacinie) rzekł ksiądz Pirard, kiedy Juljan wrócił.
Ita, pater optime (tak, najlepszy ojcze), odparł Juljan, przychodząc nieco do siebie. To pewna, iż, od pół godziny, żaden człowiek w świecie nie wydawał mu się mniej najlepszy niż ksiądz Pirard.
Rozmowa potoczyła się po łacinie. Wzrok księdza złagodniał; Juljan odzyskał nieco zimnej krwi. — Jakiż ja jestem słaby, myślał, że daję się wziąć na te pozory świętości! człowiek ten okaże się poprostu frantem, jak ksiądz Maslon. I Juljan rad był z siebie, że prawie wszystkie pieniądze ukrył w butach.
Ksiądz Pirard wziął Juljana na egzamin z teologji i zdumiał się jego wiedzą. Zdziwienie jego wzrosło, kiedy przeszedł do szczegółowych pytań z Pisma św. Ale, kiedy przyszło do Ojców Kościoła, okazało się, że Juljan nie zna nawet imion św. Hieronima, Augustyna, Bonawentury, Bazylego, etc.
— Tak, tak, pomyślał ksiądz Pirard, wciąż ta nieszczęsna skłonność do protestantyzmu, którą zawsze wyrzucałem Chélanowi. Głęboka, zanadto głęboka znajomość Pisma...
(W tej chwili, Juljan, nie czekając na pytania, zaczął rozprawiać o prawdziwej epoce powstania Genezy, Pięcioksięgu, etc.).
— Do czego wiedzie to wieczne roztrząsanie Pisma św., myślał ksiądz Pirard, jeżeli nie do samoistnej oceny, to znaczy najokropniejszego protestantyzmu? A obok tej niebezpiecznej wiedzy, nic o Ojcach, którzy mogliby przeciwważyć tę skłonność.
Ale zdziwienie dyrektora seminarjum nie miało granic, kiedy zagadnął Juljana w kwestji autorytetu papieża. Spodziewał się spotkać z zasadami starego gallikańskiego Kościoła; tymczasem chłopiec wyrecytował mu całą książkę pana de Maistre.
— Osobliwy człowiek ten Chélan, pomyślał ksiądz Pirard; czy dał mu tę książkę poto, aby nauczyć go z niej drwić?
Próżno brał Juljana na spytki, siląc się odgadnąć czy serjo wierzy w zasady p. de Maistre. Chłopiec odpowiadał jedynie mechanicznie. W tej chwili, Juljan zachowywał się zupełnie dobrze, czuł że panuje nad sobą. Po bardzo długim egzaminie, miał wrażenie że srogość księdza Pirard jest już tylko przybrana. W istocie, gdyby nie surowe zasady, jakie od lat piętnastu nałożył sobie wobec uczniów, dyrektor uściskałby Juljana w imię logiki, tak odpowiedzi jego wydały mu się bystre, ścisłe i jasne.
— Umysł zdrowy i śmiały, pomyślał, ale corpus debile (ciało słabe).
— Często padasz w ten sposób? rzekł do Juljana, wskazując na podłogę.
— Pierwszy raz w życiu; fizjognomja odźwiernego tak mnie zmroziła, odparł Juljan rumieniąc się jak dziecko.
Ksiądz Pirard niemal że się uśmiechnął.
— Oto skutek próżności świata; przyzwyczaiłeś się widać do uśmiechniętych twarzy, zwierciadeł kłamstwa. Prawda jest surowa, młodzieńcze. A nasze zadanie na tym padole czy nie jest surowe? Trzeba się mieć na straży przed tą słabością: za wiele wrażliwości na czcze pozory.
— Gdyby mi cię nie polecono, dodał ksiądz Pirard wracając z widoczną przyjemnością do łaciny, gdyby mi cię nie polecił taki człowiek jak ksiądz Chélan, mówiłbym do ciebie pustym językiem tego świata, do którego, jak się zdaje, zbyt jesteś przyzwyczajony. Całkowite zwolnienie od opłaty, powiedziałbym ci, jest rzeczą niezmiernie trudną. Ale smutneby było, gdyby ksiądz Chélan, po pięćdziesięciu sześciu latach pracy apostolskiej, nie rozporządzał jednem wolnem miejscem w seminarjum.
Po tych słowach, ksiądz Pirard zalecił Juljanowi, aby nie wstępował do żadnego tajnego towarzystwa ani kongregacji bez jego zezwolenia.
— Ręczę honorem, rzekł Juljan z zapałem uczciwego człowieka.
Dyrektor seminarjum pierwszy raz się uśmiechnął.
— To słowo jest tu nie na miejscu, rzekł; zanadto przypomina czczy honor światowych ludzi, który ich wiedzie do tylu błędów, a często i zbrodni. Winien mi jesteś posłuszeństwo na podstawie siedemnastego paragrafu bulli Unam Ecclesiam św. Piusa V. Jestem twoim duchownym przełożonym. W tym domu, mój ukochany synu, usłyszeć, znaczy usłuchać. Ile masz pieniędzy?
(Aha, pomyślał Juljan, to dlatego był ów ukochany syn).
— Trzydzieści pięć franków, ojcze.
— Zapisuj skrzętnie użytek tych pieniędzy; będziesz mi zdawał zeń sprawę.
Ta męcząca rozmowa trwała trzy godziny. Juljan zawołał odźwiernego.
— Zaprowadź Juljana Sorel do celi nr. 103, rzekł ksiądz Pirard.
Przez szczególniejsze wyróżnienie, przeznaczono Juljanowi oddzielne mieszkanie.
— Zanieś tam jego walizę, dodał.
Juljan spuścił oczy, i ujrzał swoją walizę tuż przed sobą; patrzał na nią od trzech godzin i nie poznał jej.
Znalazłszy się w numerze 103, izdebce o powierzchni ośmiu stóp kwadratowych, na najwyższym piętrze, Juljan zauważył, że okno wychodzi na wały, poprzez które widać było ładną równinę między rzeką a miastem.
— Cóż za uroczy widok! wykrzyknął Juljan bezwiednie i jakby nie rozumiejąc znaczenia słów. Wzruszenia jakie przeszedł od kilku godzin w Besançon, wyczerpały jego siły. Usiadł koło okna na jedynem drewnianem krześle jakie było w celi i zapadł w głęboki sen. Nie słyszał dzwonu na wieczerzę ani na modlitwę; zapomniano o nim.
Kiedy pierwsze promienie słońca obudziły go nazajutrz rano, Juljan leżał wyciągnięty na podłodze.



XXVI. ŚWIAT, ALBO CZEGO BRAKUJE BOGACZOM.

Jestem sam na ziemi, nikt nie raczy myśleć o mnie. Wszyscy, co dochodzą do czegoś, posiadają bezczelność lub twardość do których nie czuję się zdolnym. Nienawidzą mnie dla mej dobroduszności. Och, niebawem umrę, bądź z głodu, bądź ze zgryzoty iż ludzie są tak twardzi!
Young.

Czemprędzej oczyścił suknie i zszedł na dół; spóźnił się. Zastępca nauczyciela połajał go surowo; miast się usprawiedliwiać, Juljan skrzyżował ręce na piersi:
Peccavi, pater optime (zgrzeszyłem, wyznaję mą winę, ojcze) rzekł skruszonym głosem.
Ten pierwszy występ zyskał uznanie. Sprytniejsi uczniowie odgadli, że mają do czynienia z kimś, komu arkana rzemiosła nie są obce. Skoro nadeszła pora rekreacji, Juljan uczuł że jest przedmiotem powszechnej ciekawości; ale odpowiedział na nią wstrzemięźliwością i milczeniem. Zgodnie z zasadami jakie sobie stworzył, patrzał na swoich trzystu dwudziestu jeden kolegów jako na wrogów; najniebezpieczniejszym zaś ze wszystkich był, w jego oczach, ksiądz Pirard.
Wkrótce potem, przyszło Juljanowi wybrać spowiednika; wręczono mu listę.
— Ech, Boże! za kogo mnie oni mają, rzekł sobie w duchu; czy myślą żem ja fryc? I wybrał księdza Pirard.
Nie wiedział nawet, jak bardzo ten krok był doniosły. Młodziutki seminarzysta rodem z Verrières, który od początku garnął się do Juljana, pouczył go, iż roztropniej było może wybrać wicerektora, księdza Castanède.
— Ksiądz Castanède jest wrogiem księdza Pirard, którego podejrzewają o jansenizm, dodał nachylając się do ucha Juljana.
Pierwsze kroki naszego bohatera, który tak wiele mniemał o swej przebiegłości, były wszystkie, jak wybór spowiednika, omyłką. Zaślepiony wyobraźnią, brał, w swojem zarozumieniu, intencję za czyny, i sądził że jest skończonym hipokrytą. W szaleństwie swem dochodził do tego, że wyrzucał sobie nadmierną doskonałość w obłudzie, tej sztuce ludzi słabych.
— Niestety! to moja jedyna broń! W innej epoce, mówił sobie, zarabiałbym na chleb wymową czynów w obliczu nieprzyjaciela.
Juljan, rad ze swego postępowania, rozglądał się dokoła; wszędzie znajdował pozory najsurowszej cnoty.
Jakiś dziesiątek seminarzystów żył w aureoli świętości, miewali widzenia jak św. Teresa i św. Franciszek, wówczas gdy wystąpiły u niego stygmaty na górze Vernia, w Apeninach. Ale to była wielka tajemnica. Ci biedni młodzi wizjonerzy byli prawie zawsze w infirmerji. Setka innych łączyła z niezłomną wiarą niestrudzoną pilność. Zapracowywali się aż do choroby, bez wielkich rezultatów. Paru wyróżniło się istotnemi zdolnościami, między innymi niejaki Chazel; ale Juljan czuł do nich odrazę, i wzajemnie.
Reszta seminarzystów, to byli nieokrzesani chłopcy, kujący łacińskie wyrazy, których ledwie rozumieli znaczenie. Prawie wszystko chłopscy synowie, którzy woleli zarabiać na chleb lichą łaciną niż pracą na roli. Na podstawie tych spostrzeżeń, Juljan, od pierwszych dni, oddał się nadziei rychłych tryumfów. W każdej służbie trzeba ludzi inteligentnych, powiadał sobie: ostatecznie ktoś musi coś robić. Pod Napoleonem byłbym sierżantem; między tymi przyszłymi proboszczami będę wielkim wikarjuszem.
Wszyscy ci nieboracy, myślał dalej, od dzieciństwa chodzący w kieracie, żyli, aż do przybycia tutaj, zsiadłem mlekiem i czarnym chlebem. W domu jadali mięso ledwo kilka razy na rok. Podobni żołnierzom rzymskim, którym wojna zdawała się odpoczynkiem, ci nieokrzesani chłopi oczarowani są rozkoszami seminarjum.
W tępych ich oczach Juljan czytał zawsze zwierzęce zaspokojenie po obiedzie, a oczekiwanie przed obiadem. Oto ludzie, wśród których trzeba mu się wybić! Ale czego Juljan nie wiedział, czego nie zdradzono przed nim, to że być pierwszym we wszelkich kursach dogmatyki, historji kościelnej, etc., było w ich oczach jedynie grzeszną pychą. Od czasu Woltera, od czasu rządu dwu Izb, będącego w gruncie jedynie nieufnością i osobistem dociekaniem, Kościół we Francji zrozumiał pono, że książki są jego prawdziwym wrogiem. Pokora serca jest wszystkiem w jego oczach. Tryumfy w naukach, nawet duchownych, są mu podejrzane, i słusznie. Któż przeszkodzi wybitnej inteligencji przejść do przeciwnego obozu, jak Siéyes albo Grégoire? Wystraszony Kościół czepia się papieża jako jedynej deski zbawienia. Jeden papież może się pokusić o sparaliżowania ducha krytyki i, zapomocą wspaniałych ceremonij swego dworu, usypiać znudzone i chore dusze światowców.
Nawpół przenikając te prawdy, którym wszelako każde słowo w seminarjum sili się przeczyć, Juljan popadł w melancholję. Pracował wiele, starając się szybko nauczyć rzeczy użytecznych dla księdza, a fałszywych i bezwartościowych w jego własnych oczach. Sądził, że to jest wszystko, co ma do roboty.
— Czyżby już wszyscy o mnie zapomnieli? myślał. Nie wiedział, że ksiądz Pirard otrzymał i rzucił w ogień kilka listów z pieczątką z Dijon, w których, mimo nienagannej formy, przebijała namiętna miłość, walcząca widocznie z ciężkiemi wyrzutami. — Tem lepiej, pomyślał ksiądz Pirard, przynajmniej kobieta, którą kochał ów młody człowiek, nie jest bezbożnica.
Jednego dnia, dostał się w ręce księdza Pirard list wpół zatarty łzami: było to wiekuiste pożegnanie. „Wreszcie, pisała ta osoba do Juljana, niebo pozwoliło mi, w swojej łasce, znienawidzić, nie sprawcę mej winy — on będzie dla mnie zawsze najdroższą istotą — ale samą winę. Ofiara spełniona, drogi mój. Dobro istot wobec których mam obowiązki, istot które ty tak kochałeś, przeważyło. Bóg sprawiedliwy lecz straszny nie będzie mścił się na nich za zbrodnie matki. Żegnaj, Juljanie, bądź sprawiedliwy dla ludzi“.
Koniec był ledwie czytelny; pisząca przesyła Juljanowi adres w Dijon, mimo iż spodziewa się że Juljan nigdy nie odpowie, lub też odpowie w słowach, które kobieta odrodzona dla cnoty będzie mogła czytać bez rumieńca.
Melancholja Juljana, złączona z lichem pożywieniem, jakiego dostarczał przedsiębiorca obiadów po 83 centymy, zaczęła podkopywać jego zdrowie, kiedy, jednego rana, Fouqué zjawił się nagle w pokoju.
— Wreszcie mnie wpuścili. Byłem, nie wymawiając, pięć razy w Besançon aby cię zobaczyć. Ani dudu. Posadziłem kogoś na czatach u bramy: czemuż ty, u kaduka, nigdy nie wychodzisz?
— Nałożyłem sobie próbę.
— Bardzoś zmieniony. Ostatecznie, rad jestem, że cię widzę. Dwa nadobne talary przekonały mnie, że jestem głupiec, iżem ich nie ofiarował za pierwszą wizytą.
Gawęda przeciągała się w nieskończoność. Naraz Juljan zmienił się na twarzy, kiedy Fouqué powiedział:
— Ale, ale! czy wiesz? matka twoich wychowanków popadła w ostateczną dewocję.
Mówił to swobodnym tonem, który sprawia tak osobliwe wrażenie na duszy owładniętej namiętnością, kiedy ktoś potrąci nieświadomie jej najdroższe uczucia.
— Tak, mój drogi, w dewocję najcięższego kalibru. Powiadają, że odbywa pielgrzymki. Ale, na wiekuisty wstyd księdza Maslon, który tak długo szpiegował biednego księdza Chélan, pani de Rênal odprawiła go z kwitkiem. Spowiada się w Dijon albo w Besançon.
— Bywa w Besançon! zawołał Juljan oblewając się pąsem.
— Dość często, odparł Fouqué.
— Masz przy sobie Constitutionnel?
— Co? odparł Fouqué.
— Pytam, czy masz Constitutionnel? powtórzył Juljan najspokojniej w świecie. Sprzedają go tu po trzydzieści su za numer.
— Jakto! liberalizm nawet w seminarjum! wykrzyknął Fouqué. Biedna Francja! dodał, przybierając obleśny i słodkawy głos księdza Maslon.
Odwiedziny te sprawiłyby na naszym bohaterze głębokie wrażenie, gdyby, zaraz nazajutrz, odezwanie się owego młodziutkiego seminarzysty z Verrières, który zdawał się Juljanowi takiem dzieckiem, nie otwarło mu oczu na ważne odkrycie. Od przybycia do seminarjum, postępowanie Juljana było jedynie szeregiem fałszywych kroków. Zaśmiał się z goryczą z samego siebie.
W istocie, w ważnych sprawach życia umiał się pokierować zręcznie; ale nie dość dbał o szczegóły, wagi zaś seminaryjne patrzą tylko na szczegóły. Toteż, już miał u kolegów opinję niedowiarka. Zdradziło go mnóstwo drobiazgów.
W ich oczach, posiadał najoczywiściej tę olbrzymią przywarę, że myślał, sądził samodzielnie, zamiast iść ślepo za autorytetem i przykładem. Ksiądz Pirard nie był mu żadną pomocą; nie odezwał się doń ani razu poza konfesjonałem, gdzie też naogół więcej słuchał niż mówił. Byłoby zgoła inaczej, gdyby wybrał księdza Castanède.
Odkąd Juljan zrozumiał własną nieopatrzność, nie zaznał ani chwili nudów. Zapragnął poznać całą rozciągłość złego; w tym celu wyszedł nieco z wyniosłego i upartego milczenia, jakiem odtrącał kolegów. Wówczas zemszczono się nad nim. Pojednawcze jego kroki przyjęto ze wzgardą i szyderstwem. Poznał, że od chwili wstąpienia do seminarjum, nie było ani godziny, zwłaszcza podczas rekreacji, któraby nie pociągnęła dodatnich lub ujemnych konsekwencyj; któraby nie pomnożyła liczby jego wrogów, lub nie zjednała mu życzliwości jakiegoś szczerze cnotliwego lub mniej gruboskórnego seminarzysty. Naprawić zło, które już się stało, było niezmiernie trudne. Odtąd, Juljan miał się bezustanku na baczności; chodziło o to, aby się dać poznać w zupełnie nowym charakterze.
Gra oczu, naprzykład, sprawiała mu wiele kłopotu. Nie bez racji, w seminarjum, mają je wszyscy spuszczone. — Jakiż ja byłem zarozumiały w Verrières, powiadał sobie Juljan, myśląc że znam życie! Ja się dopiero przygotowywałem; oto wreszcie znalazłem się w świecie, takim z jakim będę miał do czynienia do końca mej roli, otoczony prawdziwymi wrogami! Cóż to za piekielnie trudna rzecz, dodawał, ta hipokryzja o każdej minucie; zaiste, bledną przy tem prace Herkulesa. Herkules naszych czasów, to Sykstus V, oszukujący, przez piętnaście lat, skromnością swoją czterdziestu kardynałów, którzy znali go porywczym i dumnym za młodu.
Nauka jest tu więc niczem! powiadał sobie z goryczą; postępy w dogmatyce, w historji kościelnej, znaczą coś tylko na pozór. Wszystko co mówię, to jedynie potrzask, w który łapie się dudków takich jak ja. Ha! cała moja wartość zasadzała się na szybkich postępach, na zdolności przyswajania sobie tych banialuków. Czyżby, w gruncie, szacowali te rzeczy tyle ile są warte? czy sądzą o nich tak jak ja? A ja byłem na tyle głupi, aby się pysznić swą wiedzą! Owe pierwsze stopnie, które ciągle zdobywam, posłużyły mi tylko na to, aby mi stworzyć zajadłych wrogów. Chazel, który umie więcej odemnie, wsunie zawsze w swoje zadanie jakiś gruby błąd, spychający go na pięćdziesiąte miejsce; jeśli czasem zdobędzie pierwsze, to przez roztargnienie. Och! jakąż byłoby mi pomocą jedno jedyne słowo księdza Pirard!
Z chwilą gdy Juljan poznał swój błąd, długie ćwiczenia w ascezie, jak różaniec pięć razy dziennie, kantyczki do Serca Jezusowego, etc., przedtem tak śmiertelnie nudne, stały się dlań najbardziej zajmującemi aktami życia. Zastanawiając się surowo nad sobą, starając się zwłaszcza nie przeceniać własnych środków, Juljan nie silił się, jak owi wzorowi seminarzyści, wspinać do wyżyn chrześcijańskiej doskonałości. W seminarjum jest sposób jedzenia jajka, który świadczy o szczeblu osiągniętym w hierarchji pobożności.
Czytelnik, który uśmiecha się może w tem miejscu, zechce sobie przypomnieć wszystkie błędy, jakich dopuścił się, jedząc jajko, ksiądz Delille, zaproszony na śniadanie do pewnej wielkiej damy na dworze Ludwika XVI.
Juljan starał się zrazu dojść do non culpa, to znaczy do stanu młodego seminarzysty, którego chód, sposób poruszania oczami, rękami, nie zdradzają wprawdzie światowości, ale nie wskazują jeszcze istoty pochłoniętej myślą o drugiem życiu i o zupełnej nicości tego świata.
Bezustanku spotykał Juljan takie zdania wypisane węglem na ścianach: „Cóż znaczy sześćdziesiąt lat próby, w porównaniu z wiecznością rozkoszy lub z wiecznością wrzącej oliwy w piekle!“ Nie lekceważył ich już; zrozumiał, że należy je mieć ciągle przed oczami. — Cóż będę czynił przez całe życie? myślał. Będę sprzedawał wiernym miejsce w niebie, jak zdołam im uwidocznić to miejsce? zapomocą zewnętrznej różnicy między sobą a człowiekiem świeckim.
Po kilku miesiącach nieustannego wysiłku, Juljan jeszcze wyglądał na człowieka, który myśli. Sposób poruszania oczami, składania ust, nie zdradzał jeszcze wiary ślepej, gotowej we wszystko wierzyć i wszystkiemu dać świadectwo, choćby męczeństwem. Z wściekłością widział Juljan, że najtępsi chłopi przewyższają go w tej mierze. Ci, z zupełnie naturalnych przyczyn, nie mogli wyglądać na myślicieli.
Ileż mąk zadawał sobie aby osiągnąć ten pozór żarliwej i ślepej wiary, gotowej przed wszystkiem się ukorzyć i wszystko wycierpieć, którą spotyka się tak często we włoskich klasztorach i której tak pyszne wzory zostawił nam Guerchin w kościelnych malowidłach.
W uroczyste święta, dawano seminarzystom kiełbaski z kapustą. Sąsiedzi Juljana zauważyli, że jest nieczuły na to szczęście; była to jedna z pierwszych jego zbrodni. Koledzy widzieli w tem wstrętną i głupią obłudę; nic nie przysporzyło mu tylu wrogów. Patrzcie mieszczucha, pyszałka, mówili, który udaje że gardzi najlepszą wyżyrką, kiełbaskami z kapustą! fuj, paskudziarz! zarozumialec!
Ach, tak! głupota tych młodych kmiotków, moich kompanów, jest dla nich ogromną przewagą, wzdychał Juljan w chwili zniechęcenia. Na progu seminarjum nie muszą się otrząsać z mnogości świeckich myśli które ja wnoszę i które, mimo wszystkich starań, biją mi z twarzy.
Z uwagą, zazdrością niemal, studjował Juljan najtępszych chłopskich synów przybyłych do seminarjum. W chwili gdy im ściągano z grzbietu siermięgę aby włożyć sutannę, wychowanie ich ograniczało się do bezgranicznego szacunku dla pieniędzy, zwłaszcza w gotowiźnie.
Dla tych seminarzystów, jak dla bohaterów powiastek Woltera, szczęście polega na tem aby się dobrze najeść. Prawie u wszystkich odkrył Juljan kult dla ludzi odzianych w cienkie sukno. Pod wpływem tego uczucia, oceniają oni wymiar sprawiedliwości jaki można zyskać w naszych trybunałach, wedle jego wartości, a nawet poniżej wartości. Na co się zdało, powtarzają często, prawować się z grubą rybą?
Słowem tem określa się w dolinie Jura bogatego człowieka. Można stąd osądzić szacunek ich dla istoty najbogatszej ze wszystkich: dla rządu!
Nie uśmiechnąć się z szacunkiem na samo imię pana prefekta, uchodzi, w oczach chłopów z Franche-Comté, za zuchwalstwo; owóż, u biedaka, zuchwalstwo pociąga za sobą rychło utratę chleba.
Wzgarda, która dławiła Juljana z początku, zmieniła się w litość: rodzicom większości kolegów zdarzyło się nieraz wrócić wieczorem, w zimie, do chaty, i nie znaleźć ani chleba, ani kasztanów, ani kartofli... — Cóż dziwnego, powiadał sobie Juljan, jeżeli za szczęśliwego w ich oczach uchodzi przede wszystkiem ten kto zjadł dobry obiad, kto posiada dobrą odzież! Moi koledzy mają silne powołanie, to znaczy widzą w stanie duchownym nieprzerwaną trwałość tego szczęścia: mieć dobry obiad i ciepłe ubranie w zimie.
Juljan usłyszał raz, jak młody seminarzysta, obdarzony snadź wyobraźnią, mówił do kolegi:
— Czemu nie miałbym zostać papieżem jak Sykstus piąty, który pasał świnie?
— Papieżami robią tylko Włochów, odparł przyjaciel; ale to pewna, że będą losować między nami posady wielkich wikarjuszów, kanoników, może biskupów. Ojciec biskupa z Châlons był bednarzem: tak jak i mój.
Jednego dnia, podczas lekcji dogmatyki, ksiądz Pirard kazał zawołać Juljana. Nieborak cieszył się, że wyrwie się na chwilę z moralnej i fizycznej atmosfery otoczenia.
Juljan spotkał u rektora to samo przyjęcie, które go tak zmroziło w dzień przybycia.
— Wytłumacz mi tę kartkę, rzekł patrząc nań strasznym wzrokiem.
Juljan przeczytał:
„Amanda Binet, w kawiarni pod Żyrafą, przed ósmą. Powiedzieć, że przybywasz z Genlis i jesteś kuzynem mojej matki“.
Juljan zrozumiał cały ogrom niebezpieczeństwa: policja księdza Castanède wykradła mu ten adres.
— W dniu w którym przybyłem tutaj, rzekł patrząc na czoło księdza Pirard, nie mógł bowiem znieść jego straszliwych oczu, drżałem cały; ksiądz Chélan uprzedził mnie, że roi się tu od donosicielstwa i dokuczliwości i że uczniów zachęca się do szpiegowania i denuncjacji. Niebo tak chce, aby ukazać młodym księżom życie takiem jak jest i wszczepić im odrazę do świata i jego pokus.
— Ty mi będziesz tu plótł frazesy! krzyknął ksiądz Pirard wściekły. Ladaco!
— W Verrières, ciągnął spokojnie Juljan, bracia bili mnie, kiedy im dawałem powód do zawiści...
— Do rzeczy! do rzeczy! wykrzyknął ksiądz Pirard nieprzytomny z wściekłości.
Nie zatrwożony bynajmniej, Juljan podjął opowiadanie:
— Skorom przybył do Besançon, koła południa, byłem głodny, wszedłem do kawiarni. Serce moje zdejmował wstręt do tak plugawego miejsca, ale sądziłem że śniadanie wypadnie mi tam taniej niż w gospodzie. Dama, wyglądająca na właścicielkę, wzruszyła się mojem nieśmiałem wejrzeniem. „Besançon pełne jest hultajów, rzekła, boję się o pana. Gdyby się panu zdarzyło co złego, zwróć się Pan do mnie, przyślij do mnie przed ósmą. Jeśli odźwierny nie zechce spełnić pańskiego zlecenia, powiedz pan że jesteś moim krewnym, rodem z Genlis...
— Każę sprawdzić tę gadaninę! wykrzyknął ksiądz Pirard, który, nie mogąc wytrwać w miejscu, przechadzał się po pokoju. Ruszaj do celi!
Ksiądz udał się za Juljanem i zamknął go na klucz. Chłopiec wziął się natychmiast do przetrząśnięcia walizy, na której dnie nieszczęsna karta była starannie ukryła. Nic nie brakło w walizie, ale rzeczy były poprzewracane: a przecież miał zawsze klucz przy sobie! Co za szczęście, myślał Juljan, że, w czasie mej ślepoty, nie skorzystałem nigdy z pozwolenia wyjścia: rozumiem teraz dobroć, z jaką ksiądz Castanède ofiarowywał mi je tak często. Może skusiłbym się zmienić ubranie i odwiedzić piękną Amandę; zgubiłbym się. Skoro ten plan zawiódł, wówczas, aby nie zmarnować poszlaki, użyto jej do denuncjacji.
W dwie godziny później rektor zawołał Juljana.
— Nie skłamałeś, rzekł patrząc mniej surowo; ale przechowywać taki adres, to nierozwaga, z której nie możesz sobie nawet zdać sprawy. Nieszczęsne dziecko! za dziesięć lat jeszcze może ci to zaszkodzić.


XXVII. PIERWSZE DOŚWIADCZENIA.

Współczesność, wielki Boże! to Arka święta: biada temu, kto jej dotknie.
Diderot.

Czytelnik daruje nam, że z tej epoki życia Juljana niewiele przytoczymy ścisłych i jasnych faktów. Nie aby ich brakowało; przeciwnie; ale to, co ujrzał w seminarjum, byłoby może zbyt czarne w stosunku do kolorytu, jaki staraliśmy się zachować w tej książce. Współcześni, nawet znosząc pewne rzeczy, doznają na ich przypomnienie wstrętu, paraliżującego wszelką przyjemność, nawet tę która płynie z czytania powieści.
Studja nad hipokryzją gestów szły Juljanowi dość opornie; chwilami ogarniał go wstręt, zniechęcenie. Nie mógł osiągnąć sukcesu, do tego w karjerze która mu była wstrętna. Najmniejsza pomoc z zewnątrz wystarczyłaby aby mu dodać otuchy, trudności nie były zbyt wielkie; ale czuł się sam, jak łódka wśród Oceanu. — A gdybym nawet zwyciężył, powiadał sobie: całe życie spędzie w tak ohydnem towarzystwie! Obżartuchy marzący jedynie o omlecie ze słoniną na obiad, lub też tacy księża Castanède dla których żadna zbrodnia nie jest zbyt czarna! Dojdą do władzy, ale za jaką cenę, wielki Boże!
Wola ludzka jest potęgą, czytam to wszędzie; ale czy wystarczy aby pokonać taki wstręt? Zadanie wielkich ludzi było łatwe: niebezpieczeństwo, mimo całej grozy, zdało się im piękne; a któż zdoła zrozumieć, z wyjątkiem mnie, ohydę tego, co mnie otacza?
Była to najcięższa próba w jego życiu. Tak łatwoby mu było zaciągnąć się do którego ze świetnych pułków stojących w Besançon! Mógł zostać nauczycielem łaciny; tak niewiele potrzebował aby wyżyć! ale wówczas żadnych widoków, żadnego pokarmu dla wyobraźni: to znaczy śmierć. Oto co mu się zdarzyło jednego z owych smutnych dni.
Tak często pyszniłem się w duchu, że jestem różny od innych młodych wieśniaków! Otóż, dość długo żyję, aby zrozumieć że różnica płodzi nienawiść, powiadał sobie jednego rana. Tę wielką prawdę odgadł pod wpływem jednej ze swych najjaskrawszych porażek. Pracował cały tydzień nad pozyskaniem względów pewnego ucznia, otoczonego aureolą świątobliwości. Przechadzał się z nim po dziedzińcu, słuchając z rezygnacją bredni przyprawiających o mdłości. Naraz, zaciągnęło się na burzę, zahuczał grzmot: w tej chwili, świątobliwy kolega wykrzyknął, odpychając go brutalnie:
— Słuchaj; każdy musi myśleć o sobie; nie mam ochoty zginąć od piorunu: Bóg może cię zdruzgotać jak bezbożnika, jak Woltera.
Z zębami zaciętemi z wściekłości, z oczyma wzniesionemi ku niebu w błyskawicach, Juljan wykrzyknął: „Wart byłbym aby utonąć, gdybym, zasnął podczas burzy. Spróbujmy zdobyć innego jakiego cymbała“.
Zadzwoniono na wykład historji kościelnej.
Młodym kmiotkom, tak drżącym przed ciężką pracą i przed rodzicielską nędzą, ksiądz Castanède wykładał tego dnia, iż rząd, owa instytucja tak straszna w ich oczach, posiada istotną i prawą władzę, jedynie dzięki pełnomocnictwu zastępcy bożego na ziemi.
— Stańcie się godni łask papieża świętością życia, posłuszeństwem, bądźcie jako kij w jego ręku, dodał, a każdy z was otrzyma świetną posadę, na której będzie władał samodzielnie, bez kontroli, posadę niewzruszoną, której dochody pokrywa w jednej trzeciej rząd, w dwóch trzecich zaś wierni, urobieni waszą wymową.
Wychodząc z klasy, ksiądz Castanède zatrzymał się na dziedzińcu.
— O proboszczu można z całą słusznością powiedzieć, że wartość miejsca zależy od człowieka, rzekł do uczniów którzy otoczyli go kołem. Sam znałem zapadłe górskie parafje, które przynosiły więcej niż niejedno probostwo w mieście: i to w samej gotowiźnie, nie licząc tłustych kapłonów, a jajek, a świeżego masła, tysiąca miłych drobnostek... Ksiądz jest tam, bez kwestji, pierwszą figurą: niema większego obiadu aby go nie proszono, nie goszczono, etc.
Ledwie ksiądz Castanède odszedł, uczniowie podzielili się na grupy, Juljan nie należał do żadnej; zostawiono go jak parszywą owcę. W każdej gromadzie, jakiś uczeń rzucał grosz w górę: jeśli zgadł na którą stronę padnie, koledzy wnosili iż niebawem otrzyma tłuste probostwo.
Później następowały anegdoty. Młody księżyk, ledwie od roku wyświęcony, ofiarowawszy oswojonego królika służącej starego proboszcza, uzyskał to, że ksiądz powołał go na wikarego, wkrótce zaś potem (proboszcz umarł rychło) zajął jego miejsce w dobrej parafji. Inny znów wcisnął się jako następca starego sparaliżowanego księdza, zabawiając go przy stole i krając mu zręcznie kurczęta.
Seminarzyści, jak zresztą młodzi adepci wszelkich zawodów, przeceniają znaczenie tych środeczków, działających na ich wyobraźnię swą niezwykłością.
— Muszę, powtarzał sobie Juljan, włożyć się do tych rozmów.
Kiedy nie rozmawiano o kiełbaskach z kapustą i o tłustych probostwach, rozmawiano o świeckiem zastosowaniu zasad duchownych, o sprawach między biskupami i prefektami, między merem a proboszczem. W oczach Juljana rodziło się pojęcie jakby drugiego Boga, ale Boga o wiele groźniejszego i potężniejszego niż tamten: ten drugi Bóg, to był papież. Powiadano sobie, zniżając głos kiedy była pewność że ksiądz Pirard nie słyszy, że jeśli papież nie zadaje sobie trudu mianowania wszystkich prefektów i merów we Francji, to dlatego iż powierzył ten trud królowi, mianując go starszym synem Kościoła.
Wówczas to Juljan sądził, iż może wyzyskać ku swej chwale znajomość książki O Papieżu pana de Maistre. W istocie, zadziwił kolegów, ale znów obróciło się to przeciw niemu. Podrażnił ich, formułując lepiej niż oni sami ich własne mniemania. Ksiądz Chélan był nieopatrzny za Juljana, jak był nieopatrzny za samego siebie. Wpoiwszy mu nawyk ścisłego rozumowania i odrazę do czczych słów, zapomniał go pouczyć, że u chudego pachołka narów ten jest zbrodnią; wszelkie logiczne rozumowanie ma w sobie coś obrażającego.
Wymowę Juljana poczytywano mu za nową zbrodnię. Mówiąc o nim, koledzy zdołali wreszcie wyrazić jednem słowem wstręt jaki w nich budził: nazwali go Marcinem Lutrem; zwłaszcza, mówili, z przyczyny owej piekielnej logiki, którą się tak pyszni.
Niejeden młody seminarzysta miał świeższą cerę i mógł pobić Juljana urodą; ale on miał białe ręce, i nie mógł ukryć niektórych nałogów wyszukanej czystości. Zaleta ta nie była zgoła zaletą w ponurym gmachu do którego los go rzucił. Niechlujni chłopi, którzy go otaczali, okrzyknęli go rozpustnikiem. Lękamy się znużyć czytelnika tysiącznemu niedolami naszego bohatera. Najsilniejsi z klasy chcieli wprowadzić znęcanie się nad nim: trzeba mu było uzbroić się w żelazny cyrkiel, i oznajmić, ale tylko gestem, że zrobi zeń użytek. Gesty trudniej wyzyskać w raportach donosicieli niż słowa.


XXVIII. PROCESJA.

Wszystkie serca ogarnęło wzruszenie. Zdawało się, że obecność Boga zstąpiła w te wązkie gotyckie uliczki, przybrane ze wszystkich stron, i wysypane piaskiem dzięki staraniu wiernych.
Young.

Daremnie Juljan silił się być małym i głupim, nie mógł pozyskać sympatji, nadto był inny. — A wszakże, powiadał sobie, profesorowie ci, to ludzie bardzo sprytni, wybrani z pośród tysiąca: w jaki sposób nie smakują w mojej pokorze? Jeden tylko był natyle uprzejmy, że wierzył we wszystko i wszystko dawał w siebie wmówić. Był to ksiądz Chas Bernard, mistrz ceremonji przy katedrze, gdzie, od piętnastu lat, obiecywano mu miejsce kanonika; tymczasem wykładał wymowę kościelną w seminarjum. W epoce swego zaślepienia, Juljan najczęściej celował na tym kursie; ksiądz Chas nabrał dlań sympatji i po lekcji nieraz brał go pod ramię aby się z nim przejść po ogrodzie.
— Do czego on zmierza? myślał Juljan, słuchając jak przez całe godziny ksiądz opowiada mu o bogactwach katedralnej szatni. Było tam siedemnaście ornatów haftowanych złotem, nie licząc żałobnych. Wiele rachowano na starą prezydentową de Rubempré; dama ta, licząca dziewięćdziesiąt lat, przechowywała, od siedemdziesięciu lat conajmniej, wyprawne suknie ze wspaniałych materyj lyońskich przetykanych złotem. — Wyobraź sobie, chłopcze, mówił ksiądz zatrzymując się nagle i otwierając szeroko oczy, te suknie stoją same na ziemi, tyle w nich złota. Przypuszczają powszechnie w Besançon, że, dzięki testamentowi prezydentowej, skarbiec katedralny wzbogaci się o więcej niż dziesięć ornatów, nie licząc kilku kap na uroczyste święta. Ba! więcej jeszcze, dodał ksiądz Chas zniżając głos, mam powody przypuszczać, że prezydentowa zostawi nam osiem wspaniałych pozłacanych świeczników, nabytych, jak wieść niesie, we Włoszech przez Karola Śmiałego, którego ulubionym ministrem był jeden z przodków tej damy.
— Dokąd ten człowiek zmierza z tą rupieciarnią? myślał Juljan. Te zręczne przygotowania trwają już cały wiek, a za nic nie chce puścić farby. Musi mi strasznie nie ufać. Sprytniejszy jest niż wszyscy inni, których tajemne cele można przeniknąć w ciągu dwóch tygodni. Rozumiem, ten człowiek cierpi w swej ambicji od piętnastu lat!
Jednego wieczora, podczas lekcji, zawołano Juljana do księdza Pirard.
— Jutro mamy święto Corpus Domini (Bożego ciała); ksiądz Chas-Bernard potrzebuje cię przy zdobieniu katedry; idź i bądź posłuszny.
Ksiądz Pirard przywołał go jeszcze i dodał z wyrazem współczucia:
— Od ciebie zależy, czy chcesz skorzystać ze sposobności i przejść się po mieście.
Incedo per ignes, odparł Juljan (mam ukrytych wrogów).
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan udał się, ze spuszczonemi oczami, do katedry. Widok ulic i rozpoczynającego się ruchu dobrze nań oddziałał. Na wszystkie strony zdobiono okna dywanami. Cały czas spędzony w seminarjum wydał się Juljanowi jedną chwilą. Myśl jego była w Vergy, oraz przy pięknej Amandzie Binet, którą mógł spotkać, gdyż kawiarnia była opodal. Spostrzegł zdala księdza Chas-Bernard w bramie jego ukochanej katedry: był to zażywny człowiek o wesołej i szczerej twarzy. Ten dzień, to był dzień jego tryumfu.
— Czekałem na ciebie, drogi synu, zawołał zdaleka spostrzegłszy Juljana, bywaj-że mi! Ciężki będziemy mieli dzień i długi; pokrzepmy się pierwszem śniadaniem; drugie czeka nas o dziesiątej podczas sumy.
— Pragnę, proszę ojca, rzekł Juljan poważnie, nie być ani chwili sam; ojciec raczy zauważyć, dodał wskazując na zegar wieżowy, że przybywam o piątej bez jednej minuty.
— Haba! boisz się tych filutów z seminarjum! Masz też o czem myśleć! rzekł ksiądz Chas; czy droga jest mniej piękna, dlatego że w płotach które ją otaczają rosną ciernie? Podróżny idzie naprzód, a złośliwym cierniom pozwala tkwić w miejscu. Ale, do roboty, chłopcze, do roboty!
Ksiądz Chas miał słuszność, mówiąc że praca będzie ciężka. Poprzedniego dnia odbywała się w katedrze wielka uroczystość żałobna; nie można było nic przygotować, trzeba było tedy, w ciągu jednego ranka, przybrać czerwonym adamaszkiem, do wysokości trzydziestu stóp, wszystkie słupy gotyckie tworzące trzy nawy. Biskup sprowadził z Paryża ekstra-pocztą czterech tapicerów, ale nie mogli nastarczyć wszystkiemu; zamiast zaś wspomagać dobrą radą niezręczność besansońskich kolegów, zdwajali ją zapomocą drwin.
Juljan zrozumiał, że trzeba wyleźć samemu na drabinę: wrodzona zwinność przydała mu się. Podjął się kierować pracą miejscowych tapicerów. Ksiądz Chas, zachwycony, patrzał jak młodzieniec buja z drabiny na drabinę. Skoro wszystkie kolumny obleczono adamaszkiem, trzeba było umieścić pięć olbrzymich bukietów z piór na baldachimie nad głównym ołtarzem. Jestto bogate sklepienie ze złoconego drzewa, wspierające się na ośmiu kręconych kolumnach z włoskiego marmuru. Ale, aby się dostać na środek baldachimu, ponad tabernaculum, trzeba było przejść po starym drewnianym gzymsie, może spróchniałym, na wysokości czterdziestu stóp.
Widok tej niebezpiecznej drogi zgasił wesołość i koncepty paryżan; przyglądali się, rozprawiali, ale nie kwapili się wejść. Juljan chwycił bukiety i wbiegł pędem na drabinę. Umocował je zręcznie w kształt korony, w samym środku baldachimu. Kiedy zeszedł z drabiny, ksiądz Chas-Bernard uściskał go.
Optime! wykrzyknął zacny ksiądz, opowiem to Jego Dostojności.
Drugie śniadanie spłynęło bardzo wesoło. Nigdy katedra nie wydała się księdzu Chas tak strojną.
— Drogi chłopcze, rzekł do Juljana, matka moja wynajmowała krzesła w tej świątyni, wychowałem się poniekąd w tym gmachu. Terror Robespierra zrujnował nas; ale w ósmym roku sługiwałem już do mszy w pokoju i dostawałem wikt w dzień mszy. Nikt nie umiał tak złożyć ornatu jak ja, żaden galon nie był załamany. Od przywrócenia obrządków przez Napoleona, mam szczęście wszystkiem zarządzać w tej czcigodnej świątyni. Pięć razy do roku, oczy moje oglądają ją przystrojoną w uroczyste szaty. Ale nigdy nie była tak wspaniała, nigdy bryty adamaszkowe nie przylegały do filarów tak pięknie jak dziś.
— Wreszcie zdradzi mi swą tajemnicę, pomyślał Juljan, zaczyna mówić o sobie, przejdziemy do wynurzeń. Ale, mimo iż wyraźnie podniecony, ksiądz nie powiedział ani jednego niebacznego słówka. — A wszakże on też wiele pracował, jest szczęśliwy, nie żałował sobie winka. Cóż za człowiek! co za przykład dla mnie; należą mu się szlify. (To brzydkie wyrażenie przejął Juljan od starego chirurga).
Kiedy, podczas sumy, zadzwoniono na Sanctus, Juljan chciał przywdziać komżę, aby towarzyszyć biskupowi we wspaniałej procesji.
— A złodzieje, mój synu, a złodzieje! wykrzyknął ksiądz Chas, czyś zapomniał o tem? Procesja wyjdzie z kościoła, my we dwóch będziemy pilnowali. Możemy mówić o szczęściu, jeśli będzie brakowało tylko paru łokci tej ślicznej materji, która stroi dół filarów. To także dar pani de Rubempré; pochodzi od słynnego hrabiego, jej prapradziadka; czyste złoto, drogie dziecko, szepnął ksiądz do ucha Juljana z widocznem podnieceniem: czyściutenienieczkie! Polecam ci dozór w skrzydle północnem, nie wychodź stamtąd. Ja biorę na siebie skrzydło południowe i wielką nawę. Baczność na konfesjonały: z nich konfidenci złodziejscy wypatrują chwilę gdy obrócimy się plecami.
W tej chwili, wybiły trzy kwadranse na dwunastą: natychmiast rozległ się wielki dzwon. Pełne i uroczyste dźwięki wzruszyły Juljana. Dusza jego uleciała ponad ziemię.
Zapach kadzidła i listków róży, które dziewczątka w bieli rzucały przed św. Sakramentem, odurzyły go do reszty.
Te uroczyste dźwięki dzwonu powinny były obudzić w Juljanie jedynie myśl o pracy dwudziestu ludzi, płatnych po pięćdziesiąt centymów i wspomaganych może przez piętnastu lub dwudziestu wiernych. Powinien był myśleć o zużywaniu się sznurów i budynku, o niebezpieczeństwie samego dzwonu który spada co dwa wieki, oraz zastanowić się nad sposobem zmniejszenia zarobku dzwonników, albo też spłacenia ich jakim odpustem czy inną łaską Kościoła nie nadwerężającą sakiewki.
W miejsce tych roztropnych myśli, dusza Juljana, podniecona pełnią tych dźwięków, błądziła w urojonych przestrzeniach. Nigdy nie będzie zeń dobry ksiądz ani dobry administrator. Dusze ulegające podobnym wzruszeniom zdolne są conajwyżej wydać artystę. Tutaj ukazuje się w całym blasku zarozumiałość Juljana. Koledzy jego, nawykli zwracać uwagę na realności życia — ile że czują się otoczeni powszechną nienawiścią oraz przyczajonym, w ich mniemaniu, na każdym kroku jakobinizmem — myśleliby, słysząc dzwon katedralny, jedynie o płacy dzwonników. Obliczyliby, z matematyczną ścisłością, czy stopień wzruszenia tłumu wart jest kwoty wydanej na dzwonników.
Gdy, w cudną pogodę, procesja obchodziła zwolna Besançon, zatrzymując się przy wspaniałych stacjach wzniesionych przez władze, kościół utonął w głębokiem milczeniu. Panował w nim mrok oraz miły chłód; jeszcze unosiły się zapachy kwiatków i kadzidła.
Cisza, samotność, chłód długich naw wprawiały Juljana w stan coraz słodszego marzenia. Nie mącił mu go ksiądz Chas, zajęty w innej części kościoła. Dusza chłopca niemal opuściła śmiertelną powłokę, która przechadzała się zwolna po północnem skrzydle powierzonem jego pieczy. Czuł się spokojny, ile że przy konfesjonałach znajdowało się jedynie kilka prostych kobiet: wzrok jego biegł bez myśli przed siebie.
Wyrwał go poniekąd z roztargnienia widok dwóch kobiet bardzo wykwintnie ubranych; obie klęczały, jedna przy konfesjonale, druga tuż obok na klęczniku. Juljan patrzał nie widząc; jednakże, bądź przez mętną świadomość obowiązków, bądź pod wpływem podziwu dla prostego lecz szlachetnego stroju pań, zauważył, że w konfesjonale nie było księdza. — To szczególne, pomyślał, że te piękne panie, jeśli są tak nabożne, nie klęczą przy której ze stacyj; lub, jeśli to światowe damy, że się nie umieściły na widoku, w pierwszym rzędzie balkonu. Jak ta suknia doskonale leży! Co za wdzięk! Zwolnił kroku aby się im przypatrzyć.
Osoba klęcząca przy konfesjonale odwróciła głowę na odgłos kroków Juljana wśród ciszy. Naraz, wydała głośny krzyk i zemdlała.
Czując że mdleje, dama osunęła się na kolana i przegięła się w tył; przyjaciółka pośpieszyła jej z pomocą. Równocześnie, Juljan ujrzał biust zemdlonej damy: znany naszyjnik z dużych szlachetnych pereł uderzył jego oko. Cóż się z nim stało, kiedy poznał włosy pani de Rênal! była to ona. Osobą, która starała się jej podtrzymać głowę i nie dać całkiem upaść, była pani Derville. Juljan, nieprzytomny, rzucił się ku nim; pani de Rênal, padając, byłaby może pociągnęła przyjaciółkę, gdyby Juljan ich nie podtrzymał. Ujrzał głowę pani de Rênal, bladą, zwisłą bez czucia. Pomógł pani Derville umieścić tę śliczną głowę na wezgłowiu wyplatanego krzesła, ukląkł obok.
Pani Derville obróciła się i poznała go.
— Oddal się pan! zawołała z gniewem. Niech ona już pana nie zobaczy. To pewna, że widok pański musi w niej budzić wstręt: była tak szczęśliwa nim pana poznała! Postępowanie pańskie jest okrutne. Uciekaj; oddal się, jeśli ci została resztka wstydu.
Słowa te brzmiały tak stanowczo, a Juljan czuł się w tej chwili tak słaby, że oddalił się. — Zawsze mnie nienawidziła, rzekł myśląc o pani Derville.
W tej samej chwili, nosowy śpiew księży wracających z procesją rozległ się w kościele. Ksiądz Chas-Bernard zawołał kilkakrotnie na Juljana, który nie słyszał: wreszcie podszedł aby go wyciągnąć z za filaru, gdzie Juljan ukrył się wpół-żywy. Chciał go przedstawić biskupowi.
— Słabo ci się zrobiło, dziecko, rzekł ksiądz widząc go bladym i niezdolnym uczynić kroku: zbyt się napracowałeś. Ksiądz ujął go pod rękę. Chodź, usiądź na ławeczce przy kropielnicy, za mną, ja cię zasłonię. (Stali w pobliżu głównych drzwi). Uspokój się, mamy jeszcze dobrych dwadzieścia minut, nim Jego Dostojność się zjawi. Staraj się przyjść do siebie; kiedy biskup będzie przechodził, ja cię podniosę; mimo swoich lat, silny jestem i krzepki.
Ale, kiedy biskup nadszedł, Juljan był tak drżący, że ksiądz poniechał zamiaru.
— Nie martw się, rzekł, znajdziemy inną sposobność.
Wieczorem, kazał zanieść do kaplicy seminarjum dziesięć funtów świec, oszczędzonych, jak mówił, dzięki staraniom Juljana i szybkości z jaką je kazał zgasić. Czysty wymysł! chłopiec sam był zgaszony; od czasu jak ujrzał panią de Rênal, nie wiedział co się z nim dzieje.



XXIX. PIERWSZE ODZNACZENIE.

Znał swoją epokę, znał swój departament i jest bogaty.
Zwiastun.

Juljan nie ocknął się jeszcze ze wzruszenia w jakiem pogrążyło go spotkanie w katedrze, kiedy, jednego ranka, surowy ksiądz Pirard wezwał go do siebie.
— Ksiądz Chas-Bernard pisał właśnie do mnie za tobą. Jestem, naogół, dość zadowolony z twego postępowania. Jesteś, mimo pozorów, nierozważny i roztrzepany; jednakże, jak dotąd, serce dobre, nawet szlachetne, zdolności niepospolite... W sumie, widzę w tobie iskrę, której nie należy zaniedbywać.
Po piętnastu latach pracy, przyjdzie mi prawdopodobnie opuścić ten zakład: zbrodnią moją jest, że zostawiłem seminarzystom wolność myśli i nie popierałem ani też nie tępiłem sekretnego stowarzyszenia, o którem mówiłeś mi przy spowiedzi. Nim odejdę, chciałbym coś uczynić dla ciebie: byłbym to zrobił dwa miesiące wcześniej, gdyby nie denuncjacja oparta na znalezionym u ciebie adresie Amandy Binet. Mianuję cię repetytorem Starego i Nowego Testamentu.
Juljan, przejęty wdzięcznością, chciał paść na kolana i podziękować Bogu; ale szczerszy odruch wziął górę. Zbliżył się do księdza Pirard, ujął jego rękę i chciał ją podnieść do ust.
— Co to jest? wykrzyknął rektor gniewnie; ale oczy Juljana wyraziły więcej niż jego uczynek.
Ksiądz Pirard popatrzył nań ze wzruszeniem, jak człowiek, który od wielu lat odwykł od spotykania szczerych uczuć. To zdradziło rektora; zmienionym głosem rzekł:
— Tak, drogie dziecko, przywiązałem się do ciebie. Bóg widzi, że mimowoli, powinienbym być sprawiedliwy, nie mieć dla nikogo miłości ani nienawiści. Droga twoja będzie ciężka. Widzę w tobie coś, co drażni pospólstwo. Będą cię ścigały zazdrości i potwarz. Gdziebądź pomieści cię Opatrzność, wszędzie towarzysze będą cię nienawidzili; jeśli będą udawali życzliwość, to tylko poto aby cię tem pewniej zdradzić. Na to jest tylko jedno lekarstwo: chroń się ze wszystkiem do Boga, który, aby cię ukarać za twą pychę, zesłał na ciebie tę nienawiść. Niech twoje postępowanie będzie czyste, to jedyny ratunek dla ciebie. Jeśli będziesz się trzymał prawdy z niezłomną wytrwałością, wcześniej lub później wrogowie twoi będą pognębieni.
Od tak dawna Juljan nie słyszał przyjaznego głosu, że trzeba mu darować tę słabość: rozpłakał się. Ksiądz Pirard wziął go w ramiona; była to chwila bardzo słodka dla obu.
Juljan szalał z radości. Było to pierwsze jego odznaczenie, przynoszące olbrzymie korzyści. Aby je pojąć, trzeba być skazanym na miesiące całe bez chwili samotności, w bezpośredniem zetknięciu z dokuczliwymi i natrętnymi kolegami. Same ich krzyki wystarczyłyby aby delikatniejszy ustrój doprowadzić do choroby. Hałaśliwa radość dobrze odkarmionych i dobrze odzianych chłopskich synów znajdowała dopiero wówczas pełny upust, kiedy krzyczeli ile im tchu starczyło.
Obecnie, Juljan jadał sam, lub prawie sam, w godzinę po innych. Miał klucz od ogrodu, mógł się przechadzać samotnie.
Ku wielkiemu zdumieniu, Juljan spostrzegł że go mniej nienawidzą, gdy on spodziewał się zdwojenia nienawiści. Tajemna chęć odosobnienia się, chęć aż nazbyt widoczna, która zyskała mu tylu wrogów, przestała być oznaką śmiesznej pychy. W oczach otaczających go gruboskórców było to słuszne poczucie godności. Nienawiść osłabła znacznie, zwłaszcza między młodszymi, którzy stali się uczniami Juljana i których traktował wielce uprzejmie. Stopniowo nawet zyskał stronników; stało się w złym tonie nazywać go Marcinem Lutrem.
Ale poco wymieniać jego przyjaciół, wrogów? Wszystko to jest brzydkie, tem brzydsze im intencja szczersza. Oto są wszelako jedyni nauczyciele moralności jakich ma lud; a coby się z nim stało bez nich? Czyż dziennik zdoła kiedy zastąpić proboszcza?
Od czasu nowej godności Juljana, rektor Pirard uważał aby z nim nigdy nie mówić na osobności. Była to ostrożność wskazana tak ze względu na przełożonego jak na ucznia: ale zwłaszcza była to próba. Niewzruszoną zasadą surowego jansenisty Pirarda było: Gdy dany człowiek wart jest coś w twoich oczach, stawiaj mu przeszkody we wszystkich jego życzeniach i zamiarach. Jeśli wartość jest istotna, zdoła zwyciężyć albo ominąć przeszkody.
Był to czas polowania. Fouqué wpadł na myśl, aby posłać do seminarjum jelenia i dzika, niby od rodziców Juljana. Złożono zwierzynę w przejściu, między kuchnią a refektarzem; tam ujrzeli ją seminarzyści idąc na obiad. Ciekawość była ogromna. Dzik, choć martwy, budził lęk w najmłodszych: dotykali jego kłów. Cały tydzień mówiono tylko o tem.
Dar ten, wznosząc rodzinę Juljana do wyżyn powszechnego szacunku, zadał śmiertelny cios zazdrości. Urok dobrobytu uświęcił jego wyższość. Chazel i najwybitniejsi koledzy zaczęli mu nadskakiwać: maluczko, a byliby mu robili wyrzuty, że ich nie uprzedził o swej zamożności i tem samem naraził na możliwość chybienia szacunku pieniędzom.
Nadszedł pobór do wojska; Juljana zwolniono jako seminarzystę. Okoliczność ta wzruszyła go głęboko. — Oto więc minęła na zawsze chwila, w której, przed dwudziestu laty, zaczęłoby się dla mnie życie bohatera!
Przechadzając się w ogrodzie, usłyszał rozmowę dwóch murarzy, naprawiających coś koło muru.
— I cóż, trzeba iść, nowy pobór!
— Gdyby to za niego, niechby! murarz zostawał oficerem, generałem: hoho! widzieli to ludzie.
— Aha, właśnie! teraz same dziady idą. Kto ma za co, zostaje w domu.
— Biedak zostanie biedakiem, i tyle!
— Słuchajno, czy to prawda co mówią, że on umarł? wtrącił trzeci murarz.
— To ino bogacze tak mówią, kapujesz? bali się jego.
— Cóż za różnica, hej! jak to robota szła za tamtych czasów! I powiedzieć, że to właśni marszałkowie go zdradzili: to trzeba być szelmą!
Rozmowa ta pocieszyła nieco Juljana. Oddalając się, powtarzał z westchnieniem

Jedyny król, co w ludu został się pamięci!

Nadszedł czas egzaminów. Juljan zdał świetnie; zauważył, że nawet Chazel stara się pokazać całą swą wiedzę.
Pierwszego dnia, egzaminatorzy, mianowani przez słynnego wielkiego wikarjusza de Frilair, bardzo byli nieradzi, iż pierwsze, a najwyżej drugie miejsce na liście muszą dawać temu Juljanowi Sorel, o którym wiedzieli że jest benjaminkiem księdza Pirard. Uczniowie zakładali się, że na ogólnej nocie Juljan otrzyma pierwszy stopień, co przynosi z sobą zaszczyt obiadu u księdza biskupa. Pod koniec egzaminu, kiedy pytano z Ojców Kościoła, zręczny egzaminator, zagadnąwszy Juljana o św. Hieronima i jego sympatje dla Cycerona, wspomniał o Horacym, Wergilim i innych świeckich autorach. Bez wiedzy kolegów, Juljan wyuczył się na pamięć sporo ustępów z tych pisarzy. Odurzony powodzeniem, zapomniał gdzie się znajduje, i, na ponowne pytanie egzaminatora, wyrecytował z zapałem oraz rozebrał kilka ód Horacego. Pozwoliwszy mu brnąć przez dwadzieścia minut, naraz egzaminujący zmienił wyraz i ostro zaczął mu wyrzucać czas stracony na świeckie studja, oraz bezużyteczne i występne myśli jakiemi nabił sobie głowę.
— Głupiom postąpił, ojcze, moja wina, rzekł Juljan skromnie, rozumiejąc iż padł ofiarą zręcznego podstępu.
Ta sztuczka egzaminatora wywołała oburzenie, nawet w seminarjum, co nie przeszkodziło księdzu Frilair (owemu filutowi, który tak doskonale zorganizował sieć kongregacji bezansońskiej i którego raporty paryskie przyprawiały o drżenie sędziów, prefekta a nawet generałów) pomieścić, swą potężną ręką, numer 198 obok nazwiska Juljana. Miał tę satysfakcję, że mógł dokuczyć swemu wrogowi, janseniście Pirard.
Od dziesięciu lat, dokładał starań aby mu odebrać rektorat seminarjum. Ksiądz Pirard, trzymając się sam linji postępowania, którą wskazał Juljanowi, był szczery, pobożny, daleki od intryg, oddany obowiązkom. Ale niebo, w swym gniewie, obdarzyło go żółciowym temperamentem, odczuwającym głęboko zniewagi i nienawiści. Żadna krzywda nie zacierała się w tej namiętnej duszy. Byłby sto razy podał się do dymisji, lecz sądził że jest użyteczny na stanowisku, na którem Opatrzność go pomieściła. Tamuję postęp jezuityzmu i bałwochwalstwa, myślał.
W porze egzaminów, od dwóch miesięcy blisko nie mówił z Juljanem; mimo to, przechorował cały tydzień, kiedy, otrzymawszy urzędowy wynik, ujrzał numer 198 przy nazwisku ucznia, którego uważał za chlubę zakładu. Jedyną pociechą dla tej surowej natury było otoczyć Juljana najściślejszym nadzorem: z radością ujrzał, że niema w nim ani gniewu, ani żądzy zemsty, ani zniechęcenia.
W kilka tygodni później, Juljan zadrżał otrzymując list z paryską pieczęcią. Wreszcie, pomyślał, pani de Rênal przypomniała sobie swoje obietnice. Jakiś pan, rzekomo Paweł Sorel, mieniący się jego krewnym, przysłał mu czek na pięćset franków. Dodawał, iż, jeżeli Juljan będzie nadal tak gorliwie studjował klasyków, otrzyma co roku tę samą kwotę.
— To ona, to jej dobroć, pomyślał Juljan rozczulony, chce mnie pocieszyć; ale czemu ani jednego przyjaznego słowa?
Mylił się: pani de Rênal, opanowana przez przyjaciółkę, panią Derville, oddawała się całkowicie głębokiej skrusze. Mimowoli często myślała o szczególnym człowieku, którego zjawienie się zburzyło jej egzystencję, ale nie byłaby się odważyła doń pisać.
Gdybyśmy się posługiwali językiem seminarjum, musielibyśmy uważać tę przesyłkę za cud, i powiedzieć, iż niebo użyło samego księdza de Frilair za narzędzie swej łaski.
Dwanaście lat wprzódy, ksiądz de Frilair przybył do Besançon ze szczupłym tłómoczkiem, który, wedle kroniki, zawierał całe jego mienie. Obecnie był jednym z najbogatszych posiadaczy w okolicy. W rozkwicie swej pomyślności, kupił połowę majątku, którego druga połowa przypadła, drogą sukcesji, panu de la Mole. Stąd zaciekły proces między temi osobistościami.
Mimo swej paryskiej świetności i dworskich urzędów, margrabia czuł, iż niebezpiecznie jest walczyć w Besançon przeciw wielkiemu wikarjuszowi, o którym mówiono że mianuje i usuwa prefektów. Zamiast wykołatać, pod jakimkolwiek pozorem, gratyfikację pięćdziesięciotysięczną i zaniechać procesu o takąż sumę z księdzem de Frilair, margrabia uparł się. Uważa, że ma rację: dobra racja!
Owóż, niech mi będzie wolno powiedzieć: któryż sędzia nie ma syna lub bodaj kuzyna dla którego potrzebuje protekcji?
Aby oświecić najbardziej ślepych, w tydzień po wygranej w pierwszej instancji, ksiądz de Frilair wziął powóz biskupa, i osobiście zawiózł swemu adwokatowi krzyż Legji honorowej. Pan de la Mole osłupiał: czując że adwokaci jego słabną, poradził się księdza Chélan, który zapoznał go z księdzem Pirard.
W epoce naszego opowiadania, stosunki te trwały już od kilku lat. Ksiądz Pirard włożył w tę sprawę cały swój namiętny temperament. Stykając się bezustanku z adwokatami margrabiego, zgłębił proces i, uważając go za słuszny, stał się jawnym rzecznikiem margrabiego przeciw wszechpotężnemu wikarjuszowi. To zuchwalstwo, i to ze strony mizernego jansenisty, oburzyło księdza de Frilair!
— Patrzcie, czem są, w rezultacie, ci panowie ze dworu, którzy się uważają za tak potężnych! mówił do swoich zaufanych. Pan de la Mole nie wyjednał nawet nędznego krzyża swemu pełnomocnikowi w Besançon i pozwoli aby go w krótkiej drodze usunięto z posady. A jednak, jak słyszę, nie minie tydzień, aby ten szlachetny par nie wysiadywał krzeseł w salonie każdorazowego ministra sprawiedliwości.
Mimo całej energji księdza Pirard i mimo że pan de la Mole był wciąż w najlepszych stosunkach z ministrem sprawiedliwości a zwłaszcza z jego kancelarją, wszystko co mógł uczynić, po sześciu latach starań, było to że nie przegrał jeszcze ostatecznie procesu.
Pozostając w ciągłej korespondencji z księdzem Pirard dla sprawy którą obaj prowadzili z zapałem, margrabia zasmakował z czasem w umyśle księdza. Stopniowo, mimo przepaści społecznej, korespondencja ich przybrała ton przyjacielski. Ksiądz Pirard zwierzył się margrabiemu, że go chcą szykanami zmusić do dymisji. Oburzony niegodną, jego zdaniem, sztuczką, jakiej użyto wobec Juljana, opisał margrabiemu jego historję.
Mimo że bardzo bogaty, magnat ów nie był skąpy. Nigdy nie mógł skłonić księdza Pirard, aby przyjął bodaj zwrot kosztów pocztowych, jakiemi obarczył go proces. Chwycił sposobność przesłania pięciuset franków jego ulubionemu uczniowi.
Pan de la Mole sam sobie zadał trud napisania listu towarzyszącego przesyłce; to przypomniało mu księdza Pirard.
Jednego dnia, rektor seminarjum otrzymał bilecik, który, w naglącej sprawie, wzywał go do gospody. Zastał tam intendenta margrabiego.
— Pan margrabia polecił mi oddać do rozporządzenia księdza karetę, rzekł intendent. Spodziewa się, że po przeczytaniu tego listu zechce ksiądz rektor, za kilka dni, wybrać się do Paryża. Czas, który mi ksiądz pozostawi, obrócę na objazd majątków pana margrabiego; poczem, w dniu który będzie księdzu dogadzał, pojedziemy do Paryża.
List był krótki.
„Otrząśnij się, drogi księże, ze wszystkich prowincjonalnych utrapień, i przyjedź odetchnąć swobodniej do Paryża. Posyłam Ci mój powóz, który przez cztery dni będzie czekał twojej decyzji. Ja sam będę cię czekał w Paryżu do wtorku. Wystarczy jednego słowa, abym podpisał w twem imieniu akt objęcia jednej z najtłustszych parafij w okolicy Paryża. Najbogatszy z twych parafian nie widział Cię jeszcze, ale jest Ci oddany więcej niż możesz przypuszczać: jest nim margrabia de la Mole“.
Sam o tem nie wiedząc, surowy ksiądz Pirard kochał to przepełnione wrogami seminarjum, któremu od piętnastu lat poświęcał wszystkie myśli. List pana de la Mole był niby zjawieniem się chirurga, mającego dokonać bolesnej ale koniecznej operacji. Dymisja była rzeczą pewną. Przyrzekł intendentowi odpowiedź za trzy dni.
Dwie doby żył w gorączce niepewności. Wreszcie, napisał do pana de la Mole, oraz ułożył list do biskupa, nieskazitelny w swym duchownym stylu, mimo że przydługi. Trudno byłoby znaleźć wyrażenia bardziej nienaganne i oddychające doskonalszym szacunkiem. List ten, pisany z zamiarem skompromitowania księdza de Frilair wobec zwierzchnika, streszczał wszelako wszystkie przedmioty poważnych zarzutów, aż do podłostek i dokuczliwości, które, po sześcioletniej cierpliwej rezygnacji, zmuszały wreszcie księdza Pirard do opuszczenia djecezji.
Kradziono mu drzewo w drewutni, otruto psa, etc.
Ukończywszy list, ksiądz kazał zbudzić Juljana, który o ósmej już spał, jak wszyscy seminarzyści.
— Wiesz, gdzie jest pałac biskupi? rzekł doń w wytwornej łacinie; zanieś ten list Jego Dostojności. Nie będę ci ukrywał, że posyłam cię do jaskini wilków. Zmień się cały we wzrok i w słuch. Wystrzegaj się w odpowiedziach wszelkiego kłamstwa; ale pamiętaj, że ten kto cię pyta, znalazłby może szczerą przyjemność w tem aby ci zaszkodzić. Rad jestem, dziecko, że mogę, przed odejściem, użyczyć ci tego doświadczenia, nie będę ci bowiem taił, że list, który niesiesz, zawiera mą dymisję.
Juljan stał nieruchomy, kochał księdza Pirard. Daremnie wyrachowanie mówiło mu:
— Po ustąpieniu tego zacnego człowieka, stronnictwo Serca Jezusowego usunie mnie z posady, a może wypędzi!
Nie mógł myśleć o sobie. Obracał w głowie zdanie, które chciał ubrać w grzeczną formę i nie umiał.
— I cóż, chłopcze, nie idziesz?
— Bo, proszę ojca, rzekł nieśmiało Juljan, powiadają, że przez cały czas rektoratu, ojciec nic nie odłożył. Mam sześćset franków.
Łzy nie pozwoliły mu mówić.
I to będzie zapisane, rzekł chłodno rektor. Idź do biskupa, późno jest.
Przypadek chciał, że tego wieczora ksiądz de Frilair urzędował w biskupim salonie. Jego Dostojność był na obiedzie w prefekturze. Juljan wręczył tedy list samemu księdzu de Frilair, którego nie znał.
Juljan ujrzał ze zdziwieniem, jak ksiądz otwiera śmiało list adresowany do biskupa. Piękna twarz wikarjusza przybrała wyraz zdziwienia połączony z żywą przyjemnością, poczem oblekła się w powagę. Podczas czytania, Juljan, uderzony jego imponującą fizjognomją, miał czas mu się przyjrzeć. Twarz ta miałaby jeszcze więcej powagi, gdyby nie spryt przebijający się w niektórych rysach, spryt który łatwo przybrałby odcień fałszu, gdyby właściciel pięknej twarzy przestał się nią choć chwilę zajmować. Nos, bardzo wydatny, tworzył zupełnie prostą linję i, na nieszczęście, dawał wytwornemu zresztą profilowi podobieństwo z fizjognomją lisa. Ksiądz ten tak widocznie zainteresowany dymisją księdza Pirard, ubrany był z wykwintem, który zachwycił Juljana: nigdy nie widział nic podobnego u żadnego księdza.
Później dowiedział się Juljan o specjalnym talencie księdza de Frilair. Umiał zabawiać biskupa, miłego staruszka stworzonego do życia w Paryżu i czującego się w Besançon jak na wygnaniu. Biskup miał słaby wzrok, a namiętnie lubił ryby: ksiądz de Frilair wyjmował mu ości.
Juljan przyglądał się w milczeniu czytającemu księdzu, kiedy nagle drzwi otwarły się z trzaskiem. Bogato ubrany lokaj przeszedł spiesznie. Juljan ledwie miał czas obrócić się ku drzwiom; ujrzał małego staruszka z krzyżem biskupim na piersiach. Skłonił się nisko: biskup, przechodząc, uśmiechnął się dobrotliwie. Piękny ksiądz udał się za nim; Juljan został sam w salonie i mógł podziwiać dowoli jego zbożny przepych.
Biskup, człowiek ciężko doświadczony ale nie złamany na duchu długiemi latami emigracji, miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat i bardzo niewiele troszczył się o to co się stanie za lat dziesięć.
— Kto jest ten seminarzysta, któremu tak sprytnie patrzy z oczu? spytał. Czy, wedle moich przepisów, nie powinien już spać o tej porze?
— Och, ten jest bardzo rozbudzony, ręczę za to, Wasza Dostojność, i przynosi nam wielką nowinę: dymisję jedynego jansenisty, jakiego mieliśmy w diecezji. Wreszcie, niewzruszony ksiądz Pirard zrozumiał.
— Ba! rzekł biskup śmiejąc się, spróbujcie znaleźć kogoś godniejszego na jego miejsce. Żeby wam pokazać jak go wysoko cenię, zaproszę go na jutro na obiad.
Wielki wikarjusz chciał natrącić parę słów co do wyboru następcy, ale prałat, nie usposobiony do poważnej rozmowy, rzekł:
— Nim zamianujemy nowego, dowiedzmy się czemu ten odchodzi. Zawołaj mi seminarzystę; prawda przemawia przez usta maluczkich.
Przywołano Juljana. Stanę wobec dwóch inkwizytorów, pomyślał. Nigdy nie czuł w duchu więcej męstwa.
W chwili gdy wszedł, dwaj lokaje, ubrani lepiej niż sam pan Valenod, rozbierali Jego Dostojność. Nim prałat spytał o księdza Pirard, uważał za właściwe zagadnąć Juljana o nauki. Zaczął od dogmatów i zdumiał się. Niebawem przeszedł do klasyków, do Wergilego, Horacjusza, Cycerona. Te nazwiska, pomyślał Juljan, zyskały mi numer 198. Nie mam nic do stracenia, starajmy się popisać. Udało mu się; prałat, sam wyborny humanista, był zachwycony.
Podczas obiadu w prefekturze, młoda panna, ciesząca się słusznym rozgłosem, deklamowała poemat o Magdalenie; to usposobiło biskupa do rozmowy o literaturze. Zapomniał rychło o księdzu Pirard i o wszystkich kłopotach, zagadawszy się z seminarzystą o tem czy Horacy był biedny czy bogaty. Prałat przytoczył kilka ustępów, ale niekiedy pamięć go zawodziła; natychmiast Juljan, ze skromną miną, recytował całą odę. Najbardziej uderzyła biskupa naturalność Juljana: recytował kilkadziesiąt łacińskich wierszy tak jakby opowiadał wydarzenia z seminarjum. Długo mówili o Wergiljuszu, o Cyceronie. Wreszcie, prałat nie mógł się wstrzymać, aby nie powinszować młodemu seminarzyście.
— Niepodobna lepiej opanować przedmiotu.
— Wasza Dostojność, rzekł Juljan, znajdzie w seminarjum stu dziewięćdziesięciu siedmiu uczniów, o wiele godniejszych Jej zaszczytnego uznania.
— Jakto? spytał prałat, zdziwiony tą cyfrą.
— To co powiadam Waszej Dostojności, mogę potwierdzić urzędowym dowodem. Przy dorocznym egzaminie, odpowiadając właśnie z przedmiotów, które zjednały mi w tej chwili pochwałę Waszej Dostojności, otrzymałem numer 198.
— A, to jest ów benjaminek księdza Pirard, wykrzyknął biskup śmiejąc się i spoglądając na wikarjusza; powinienem był się domyślić. Ha, na wojnie jak na wojnie! Nieprawdaż, dziecko, dodał zwracając się do Juljana, że obudzono cię aby cię przysłać tutaj?
— Tak, Wasza Dostojność. Wyszedłem sam z seminarjum jedynie raz w życiu, aby pomóc księdzu Chas-Bernard w przystrojeniu katedry, w Boże Ciało.
Optime, rzekł biskup; jakto, to ty złożyłeś dowód takiej odwagi, umocowując bukiety na baldachimie? Co rok drżę, patrząc na nie; zawsze się obawiam, aby nie kosztowały życia człowieka. Moje dziecko, zajdziesz daleko; ale nie chcę podcinać twej przyszłości, która będzie niewątpliwie świetna, skazując cię na śmierć głodową.
Na rozkaz biskupa, podano malagę i biszkopty; Juljan wziął się do nich żwawo, a jeszcze bardziej ksiądz de Frilair, który wiedział, że biskup lubi, aby przy nim jeść wesoło i z apetytem.
Prałat, coraz bardziej rad z zakończenia wieczoru, natrącił coś z historji kościelnej. Spostrzegł, że Juljan nie rozumie. Zagadnął o ducha państwa rzymskiego za cesarzów w epoce Konstantyna. Schyłkowi pogaństwa towarzyszył ten sam stan niepokoju i rozterki, który w XIX w. trapi smutne i zwątpiałe dusze. Biskup zauważył, że Juljan prawie nic nie słyszał o Tacycie.
Juljan odpowiedział poprostu, ku zdumieniu prałata, że autora tego niema w bibljotece seminarjum.
— Bardzom rad z tego, rzekł biskup wesoło. Wywiodłeś mnie z kłopotu; od dziesięciu minut myślę, jak ci podziękować za miły wieczór, któregoś mi dostarczył, i to zupełnie niespodzianie. Nie spodziewałem się znaleźć takiego humanisty w wychowanku mego seminarjum. Mimo że to dar niezbyt kanoniczny, daruję ci Tacyta.
Prałat kazał sobie przynieść ośm wspaniale oprawnych tomów i własnoręcznie wypisał na pierwszej stronicy łacińską dedykację. Biskup szczycił się wytworną łaciną. W końcu, rzekł poważnym tonem, który szczególnie odbijał od całej rozmowy:
— Młodzieńcze, jeśli będziesz rozsądny, czeka cię z czasem najlepsze probostwo w djecezji, i to niezbyt daleko od biskupiego pałacu; ale trzeba być rozsądnym.
Kiedy Juljan, obładowany książkami, wyszedł, mocno zdziwiony, z pałacu, biła dwunasta.
Biskup nie wspomniał ani słowa o księdzu Pirard. Juljan zdumiony był zwłaszcza nadzwyczajną uprzejmością prałata. Nie miał pojęcia o takim wdzięku, połączonym z równie naturalną godnością. Odczuł żywo ten kontrast, na widok ponurego księdza Pirard, który czekał go z niecierpliwością.
Quid libi dixerunt? (Co ci powiedzieli?) zakrzyknął donośnie na widok Juljana.
Kiedy Juljan plątał się nieco przekładając na łacinę słowa biskupa, ex-rektor rzekł swoim twardym głosem z niezręczną gestykulacją:
— Mów po francusku i powtarzaj wiernie słowa Jego Dostojności, nic nie dodając, nic nie ujmując.
— Osobliwy podarek biskupa dla seminarzysty! mruknął przeglądając wspaniałego Tacyta, którego złocony brzeg zdawał się go przejmować wstrętem.
Wybiła druga, kiedy, po bardzo szczegółowem sprawozdaniu, ksiądz pozwolił swemu ulubieńcowi udać się na spoczynek.
— Zostaw mi pierwszy tom swego Tacyta, z dedykacją Jego Dostojności, rzekł. Tych kilka łacińskich wyrazów będzie dla ciebie gromochronem po moim wyjeździe. Erit tibi, fili mi, successor meus tanquam leo quaerens quem devoret. (Następca mój będzie dla ciebie, synu, niby lew szukający kogoby pożarł).
Nazajutrz rano, Juljan zauważył, że koledzy odnoszą się doń w szczególny sposób. To zdwoiło jego ostrożność. Oto, pomyślał, następstwa dymisji księdza Pirard. Całe seminarjum wie o tem, a ja uchodzę za jego faworyta. Musi być coś zelżywego w tem obejściu: ale nie mógł się niczego dopatrzyć. Przeciwnie, wszystkie oczy wolne były od nienawiści. Co to ma znaczyć? zapewne jakaś pułapka; trzymajmy się ostro. Wreszcie, mały seminarzysta z Verrières bąknął, śmiejąc się: Cornelii Taciti opera omnia. (Dzieła wszystkie Korneljusza Tacyta).
Na te słowa, wszyscy jęli na wyprzódki winszować Juljanowi, nietylko wspaniałego podarku, ale zaszczytu dwugodzinnej rozmowy z Jego Dostojnością. Wiedzieli wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Od tej chwili, ustała wszelka zawiść, zaczęto mu się łasić nikczemnie: ksiądz Castanède, który, jeszcze poprzedniego dnia, obchodził się z nim najbrutalniej, ujął go pod ramię i zaprosił na śniadanie.
Nieszczęśliwa natura Juljana: chamstwo tych gruboskórców robiło mu przykrość, uniżoność sprawiała mu niesmak a żadnej przyjemności.
Około południa ksiądz Pirard pożegnał uczniów, nie bez surowego napomnienia. „Pragniecie zaszczytów świata, rzekł, przewag społecznych, przyjemności rozkazywania, lekceważenia praw i traktowania wszystkich z góry? czy też pragniecie zbawienia wiecznego? najtępszy z was potrzebuje jeno otworzyć oczy aby rozróżnić te dwie drogi“.
Ledwie wyszedł, dewoci z Serca Jezusowego pobiegli zaintonować w kaplicy Te Deum. Nikt w seminarjum nie wziął na serjo przemowy ex-rektora. „Wściekły jest o dymisję“, mówili. Ani jeden nie był tak naiwny, aby uwierzyć w dobrowolne zrzeczenie się posady, która daje tyle stosunków z dostawcami.
Ksiądz Pirard zamieszkał w najlichszej gospodzie w Besançon i pod pozorem interesów których nie miał, zamierzył spędzić tam dwa dni.
Biskup zaprosił go na obiad i, chcąc wyprawić psotę wielkiemu wikarjuszowi, starał się dać mu sposobność błyśnięcia talentami. Właśnie podczas deseru przyszła z Paryża nieoczekiwana wiadomość, że ksiądz Pirard otrzymał wspaniałe probostwo w N..., o cztery mile od stolicy. Zacny prałat powinszował mu serdecznie. W całej tej sprawie widział doskonale rozegraną partję, która wprawiła go w dobry humor i dała mu wysokie pojęcie o zdolności księdza. Wypisał mu po łacinie wspaniałe świadectwo i zamknął usta księdzu de Frilair, który pozwalał sobie na uwagi.
Wieczorem, biskup dał wyraz swoim zachwytom u margrabiny de Rubempré. Wśród besansońskiej arystokracji nowina ta sprawiła wielkie wrażenie; łamano sobie głowę nad źródłem tego nadzwyczajnego faworu. Wdrożono już księdzu Pirard infułę. Najsprytniejsi przypuszczali że pan de la Mole został ministrem i pozwolili sobie tego dnia uśmiechać się z władczej miny, jaką ksiądz de Frilair przybierał w salonach.
Nazajutrz rano, niemal że goniono za księdzem Pirard na ulicy; kupcy wychodzili na próg, kiedy ich mijał udając się do sędziów w sprawie margrabiego: pierwszy raz spotkał się z grzecznem przyjęciem. Surowy jansenista, oburzony tem wszystkiem do głębi, odbył długą naradę z adwokatami, których wybrał dla pana de la Mole, i odjechał do Paryża. Miał tę słabość, że paru przyjaciołom z kolegjum, którzy go odprowadzili aż do bogatej karety, zwierzył się, że, po piętnastu latach zarządu seminarjum, opuszcza Besançon z pięćset dwudziestoma frankami. Przyjaciele uścisnęli go płacząc, poczem rzekli między sobą: „Poczciwina mógłby sobie oszczędzić tego kłamstwa; to już nadto śmieszne“.
Ludzie pospolici, zaślepieni miłością grosza, nie mogli zrozumieć, że właśnie w szczerości swojej ksiądz Pirard znalazł potrzebne siły aby walczyć sześć lat przeciw Marji Alacoque, przeciw Sercu Jezusowemu, jezuitom i własnemu biskupowi.


XXX. AMBICJA.

Istnieje tylko jeden tytuł arystokratyczny mianowicie książę; margrabia jest śmieszny; na słowo książę wszystko odwraca głowę.
Edinbourg Rewiew.

Margrabia de la Mole przyjął księdza Pirard bez owych wielkopańskich manier, tak grzecznych a tak lekceważących dla kogoś znającego się na tem. Byłaby to strata czasu: margrabia zaś miał za wiele ważnych spraw na głowie.
Od pół roku intrygował, aby narzucić królowi i narodowi pewne ministerjum, które przez wdzięczność zrobiłoby go księciem.
Od wielu lat, margrabia domagał się próżno od adwokata w Besançon jasnego i zwięzłego sprawozdania w kwestji swoich procesów we Franche-Comté. W jaki sposób sławny adwokat miał je wyłożyć, skoro ich sam nie rozumiał?
Ćwiartka papieru, którą mu wręczył ksiądz, tłumaczyła wszystko.
— Drogi księże, rzekł margrabia, uporawszy się w niespełna pięć minut z formułkami grzeczności oraz kwestjami osobistemi; drogi księże, wśród mej rzekomej pomyślności, brak mi czasu na poważne zajęcie się dwiema małemi a wszelako dość ważnemi sprawami: interesami i rodziną. Troszczę się w wielkich linjach o losy swego domu, mogę go wznieść wysoko; dbam o swoje przyjemności, co powinno iść w pierwszym rzędzie, przynajmniej w moich oczach, dodał spostrzegając zdziwienie na twarzy księdza Pirard. (Mimo iż człowiek wytrawny, proboszcz zdumiał się, słysząc że starzec może tak szczerze mówić o swoich przyjemnościach).
— Oczywiście, praca istnieje w Paryżu, ciągnął wielki pan, ale gdzieś na piątem pięterku; z chwilą zaś gdy ktoś się styka ze mną, zaraz bierze mieszkanie na drugiem, a żona jego wyznacza dni przyjęć; tem samem koniec z pracą, cały wysiłek obraca się na to, aby być lub udawać że się jest światowym człowiekiem. To ich jedyna troska z chwilą gdy mają chleb.
Co do moich procesów, ściśle mówiąc — i to wziąwszy każdy proces z osobna — mam adwokatów, którzy się zabijają pracą; przedwczoraj jeden umarł mi na suchoty. Ale, co do moich spraw w ogólności, czy uwierzyłbyś księże, iż, od trzech lat, zrezygnowałem ze znalezienia człowieka, któryby, pisząc do mnie, raczył zastanowić się bodaj trochę? Zresztą, wszystko to, to tylko wstęp.
Szanuję cię, księże, i, śmiem dodać, mimo że widzimy się poraz pierwszy, kocham cię. Czy chcesz być moim sekretarzem z płacą ośmiu tysięcy franków, lub dwa razy tyle? Zyskałbym na tem jeszcze, przysięgam; i zobowiązuję się zachować księdzu owo piękne probostwo na czas kiedyby nam przyszło się rozstać.
Ksiądz odmówił, ale, pod koniec rozmowy, szczery kłopot margrabiego obudził w nim myśl.
— Zostawiłem w seminarjum biednego chłopca, którego, jeśli się nie mylę, czeka srogie prześladowanie. Gdyby był poprostu zakonnikiem, jużby się znalazł in pace. Dotąd, ten młody człowiek zna jedynie łacinę i Pismo św.; ale możliwe jest, że kiedyś rozwinie wielkie talenty, czy jako kaznodzieja czy jako pasterz dusz. Nie wiem co będzie robił, ale jest w nim święty ogień, może zajść daleko. Zamierzałem go umieścić przy biskupie, gdybyśmy kiedy mieli na tem stanowisku człowieka, podzielającego pański sposób patrzenia na ludzi i sprawy.
— Skąd ten młody człowiek?
— Podobno jest synem cieśli z naszych stron, ale raczejbym przypuszczał, że jest naturalnem dzieckiem jakiegoś bogatego człowieka. Widziałem, jak otrzymał list anonimowy lub pseudonimowy z przekazem na pięćset franków.
— A, to Juljan Sorel, rzekł margrabia.
— Skąd pan zna jego nazwisko? rzekł proboszcz zdumiony i w tej samej chwili zarumienił się.
— Tego nie mogę powiedzieć, rzekł margrabia.
— Zatem, rzekł ksiądz, niech pan spróbuje uczynić go swoim sekretarzem; ma energję, rozum; słowem, warto zrobić próbę.
— Czemu nie? rzekł margrabia; tylko czy to nie będzie człowiek zdolny przyjąć łapówkę od prefekta policji lub kogo innego aby mnie szpiegować w moim domu? Oto jedyna wątpliwość.
Wobec korzystnych upewnień księdza Pirard, margrabia wyjął bilet tysiącfrankowy.
— Poślij to, księże, Juljanowi Sorel na drogę, i niech przybywa.
— Widać, rzekł ksiądz Pirard, że pan margrabia mieszka w Paryżu. Nie zna pan jarzma, jakie ciąży na nas, biednych mieszkańcach prowincji, a zwłaszcza na księżach nie cieszących się łaską jezuitów. Nie wypuszczą bezwarunkowo Juljana, potrafią znaleźć tysiąc pozorów, odpowiedzą że jest chory, że list zaginął, etc.
— Poproszę ministra o list do biskupa, rzekł margrabia.
— Zapomniałem jednej okoliczności, rzekł proboszcz; młodzieniec ten, mimo niskiego pochodzenia, jest bardzo ambitny; jeśli się draśnie jego dumę, nie będzie zeń żadnego pożytku; stępieje.
— To mi się podoba, rzekł margrabia; będę go traktował jak kolegę mego syna; czy to wystarczy?
W jakiś czas potem, Juljan otrzymał list pisany nieznanym charakterem i noszący pieczątkę z Châlon: wewnątrz znalazł przekaz pieniężny i polecenie natychmiastowego udania się do Paryża. List podpisany był zmyślonem nazwiskiem, ale otwierając go Juljan zadrżał: do stóp jego upadł liść, był to znak umówiony z księdzem Pirard.
W niespełna godzinę, wezwano Juljana do konsystorza, gdzie biskup przyjął go z ojcowską dobrocią. Nawiązując zręcznie do Horacego, powinszował chłopcu wysokich losów jakie go czekają, spodziewając się w zamian, jako podziękowania, pewnych wyjaśnień. Juljan nie mógł nic powiedzieć, choćby dla tego że nic nie wiedział, co sprawiło że prałat powziął dlań wielki szacunek. Jeden z młodszych księży odniósł się do merostwa, wskutek czego sam mer przyniósł paszport, podpisany, ale z miejscem in blanco na nazwisko podróżującego.
Wieczorem, przed północą, Juljan zjawił się u Fouquégo; rozsądny młodzieniec więcej okazał zdziwienia niż zachwytu karjerą przyjaciela.
— Wszystko to się skończy, rzekł zawzięty liberał, jakąś rządową posadą, zmuszającą cię do postępków, które staną się żerem dzienników. Wieść o tobie dojdzie mnie wraz z twą hańbą. Pamiętaj, iż, nawet biorąc pieniężnie, lepiej zarobić sto ludwików w uczciwym handlu drzewem, będąc swoim panem, niż otrzymywać cztery tysiące franków od rządu, chociażby rządu króla Salomona.
Juljan widział w tych słowach jedynie mieszczańską ciasnotę. Nareszcie miał wypłynąć na wielką arenę. Marzył o Paryżu: wyobrażał sobie, że jest w nim pełno intrygantów i hipokrytów, ale równie uprzejmych jak biskup z Besançon lub z Agde: to przesłaniało wszystko. Wytłumaczył przyjacielowi, że list księdza Pirard odbiera mu swobodę rozstrzygania o swym losie.
Nazajutrz, około południa, przybył do Verrières; czuł się najszczęśliwszym z ludzi, spodziewał się ujrzeć panią de Rênal. Udał się najpierw do swego protektora, zacnego księdza Chélan. Ksiądz przyjął go surowo.
— Czy uważasz żeś mi coś winien? rzekł ksiądz nie odpowiadając na przywitanie. Zjesz śniadanie ze mną, przez ten czas najmę ci innego konia, i opuścisz Verrières, nie widząc się z nikim.
Usłyszeć znaczy usłuchać, odparł Juljan z miną seminarzysty; poczem była już mowa jedynie o teologji i klasycznej łacinie.
Wsiadł na konia, ujechał milę, poczem, ujrzawszy las i pewny że go nikt nie widzi, zapuścił się weń. O zachodzie słońca, odesłał konia; następnie zaszedł do wieśniaka, który zgodził się sprzedać mu drabinę i zanieść ją za Juljanem do lasku nad Aleją Wierności w Verrières.
— To jakiś biedny dezerter albo przemytnik, pomyślał wieśniak rozstając się z Juljanem, ale co mi tam! zapłacił uczciwie za drabinę, a wszak i mnie zdarzało się to i owo w życiu.
Noc była ciemna. Około pierwszej, Juljan, dźwigając drabinę, wszedł do miasteczka. Zeszedł corychlej w łożysko potoku, który przerzyna wspaniałe ogrody pana de Rênal, ocembrowane murem dziesięć stóp wysokim. Juljan przebył z łatwością potok przy pomocy drabiny. — Jak przyjmą mnie psy? myślał. W tem cała kwestja. Psy zaczęły szczekać i puściły się pędem na niego; gwizdnął zcicha, zaczęły się łasić.
Pnąc się z terasy na terasę, mimo że wszystkie furtki były zamknięte, dostał się z łatwością pod okno pani de Rênal, położone na jakie dziesięć stóp nad ziemią.
W okienicach znajdował się mały otwór w kształcie serca, dobrze znany Juljanowi. Ku jego zmartwieniu, otwór był ciemny, nie oświecała go od wewnątrz lampka nocna.
— Wielki Boże! pomyślał; widocznie, tej nocy, pani de Rênal nie śpi u siebie. Gdzie ona może być? Cały dom bawi w Verrières, skoro wdziałem psy; ale mogę się natknąć w tym pokoju na pana de Rênal lub na kogoś obcego, wówczas co za skandal!
Najrozsądniej było wycofać się, ale Juljan wzdrygał się przed tem, jeśli to ktoś obcy, umknę pędem zostawiając drabinę; jeżeli ona, jakie mnie czeka przyjęcie? Popadła w skruchę i w dewocję, to nie ulega wątpliwości; ale, ostatecznie, musi pamiętać o mnie, skoro pisała. Ten argument przeważył.
Z drżącem sercem, mimo to zdecydowany ujrzeć ją lub zginąć, rzucił w okienicę parę kamyczków; żadnej odpowiedzi. Oparł drabinę tuż koło okna i sam zaczął pukać w okienicę, zrazu lekko, potem silniej. Mimo że jest tak ciemno, może ktoś wygarnąć do mnie z fuzji, pomyślał. Ta myśl sprowadzała szalone przedsięwzięcie do kwestji odwagi.
— Albo pokój jest tej nocy pusty, albo osoba która w nim śpi musiała się obudzić. Z tem więc niema się co liczyć, chodzi tylko o to, aby nie usłyszał kto w sąsiednich pokojach.
Zeszedł, oparł drabinę o okienicę, wszedł na nią z powrotem i, wsunąwszy rękę w otwór, znalazł szczęśliwie haczyk. Pociągnął i ujrzał z niewysłowioną radością że okienica się otwiera.
— Trzeba otworzyć zwolna i odezwać się.
Uchylił okienicę na tyle aby wysunąć głowę, i rzekł kilka razy z cicha: To ja.
Wytężył słuch; nic nie zmąciło ciszy w pokoju. W kominku nie było lampki, nawet przyćmionej: zły znak.
A jeśli strzelą? Zastanowił się chwilę; następnie odważył się zapukać w szybę: żadnej odpowiedzi; zapukał mocniej. Gdybym miał nawet stłuc szybę, trzebaż z tem skończyć. Zastukał bardzo mocno: zdało mu się, że widzi w mroku biały cień przesuwający się przez pokój. Wreszcie nie mógł wątpić: ujrzał cień zbliżający się powoli. Naraz ujrzał twarz opartą o szybę, do której on przyciskał oko.
Zadrżał, odsunął się nieco. Ale noc była tak ciemna, że nawet z tej odległości nie mógł poznać, czy to pani de Rênal. Zląkł się pierwszego krzyku; słyszał jak psy krążą i warczą koło drabiny. „To ja, powtarzał dość głośno, swój“. Żadnej odpowiedzi, białe widmo znikło. „Otwórz, muszę z tobą mówić, nie męcz mnie tak!“ — i pukał z całych sił do okna.
Rozległ się lekki suchy trzask; zasuwka puściła, pchnął ramę i wskoczył lekko do pokoju.
Biała postać cofnęła się, chwycił ją za rękę: była to kobieta. Cała odwaga Juljana pierzchła. Jeśli to ona, co powie? Cóż się z nim stało, kiedy, po lekkim krzyku, poznał że to pani de Rênal!
Chwycił ją w ramiona, ledwie miała siłę go odepchnąć.
— Nieszczęśliwy! co robisz?
W słowach tych, wymówionych zdławionym głosem, Juljan odczuł najszczersze oburzenie.
— Przychodzę cię odwiedzić po czternastu miesiącach okrutnej rozłąki.
— Wychodź, opuść mnie natychmiast. Och! czemuż ksiądz Chélan zabronił mi pisać do ciebie! byłabym zapobiegła tej ohydzie, mówiła odpychając go z siłą. Żałuję mej zbrodni; niebo raczyło mnie oświecić, powtarzała przerywanym głosem. Wyjdź, wyjdź stąd!
— Nie! po czternastu miesiącach męki, nie odejdę nie pomówiwszy z tobą. Chcę wiedzieć wszystko coś robiła. Ach! dosyć cię kochałem aby zasłużyć na to... Chcę wszystko wiedzieć.
Mimo woli pani de Rênal, stanowczy ton jego głosu podziałał na nią.
Juljan, który obejmował ją namiętnie i nie pozwalał się jej uwolnić, puścił ją. Gest ten uspokoił nieco panią de Rênal.
— Usunę drabinę, aby nas nie zdradziła, gdyby ktoś ze służby, obudzony hałasem, wyszedł do ogrodu.
— Och, wyjdź, wyjdź raczej, rzekła we wspaniałym porywie gniewu. Co mi ludzie? ale Bóg widzi straszliwą scenę, na jaką mnie narażasz, i skarze mnie za nią. Nadużywasz nikczemnie uczuć, które miałam dla ciebie, ale których już nie mam. Słyszy pan, panie Juljanie.
Wciągał drabinę bardzo wolno, aby nie robić hałasu.
— Czy twój mąż w domu? rzekł, nie aby ją drażnić, ale z dawnego nawyku.
— Nie mów tak do mnie, zaklinam, albo zawołam męża. Zbyt występna już jestem, że nie wypędziłam pana, bez względu na następstwa. Zlitowałam się nad panem, rzekła siląc się zranić jego dumę i znając jego drażliwość.
To odtrącenie jego ty, ta brutalność z jaką zrywała serdeczny węzeł, doprowadziły miłość Juljana do szału.
— Jakto! czy to możliwe, abyś mnie już nie kochała! rzekł z akcentem, którego tak trudno słuchać bez wzruszenia.
Nie odpowiedziała, Juljan płakał gorzko, poprostu nie miał siły mówić.
— Zatem jedyna istota, która mnie kochała w życiu, zapomniała o mnie zupełnie! Na co żyć?
Odkąd nie groziło mu już spotkanie z mężczyzną, cała odwaga opuściła go; wszystko pierzchło z jego serca, z wyjątkiem miłości.
Długo płakał w milczeniu. Ujął jej rękę, ona chciała ją cofnąć; mimo to, po paru konwulsyjnych niemal ruchach, zostawiła mu dłoń. Było zupełnie ciemno; siedzieli obok siebie na łóżku.
Jakaż różnica, czternaście miesięcy temu a dziś, pomyślał Julian, i łzy popłynęły mu obficiej. Tak więc rozłąka niweczy nieodzownie uczucia ludzkie!
— Zechciej mi pani opowiedzieć co się stało, rzekł wreszcie Juljan zakłopotany milczeniem. Łzy dławiły jego głos.
— Zapewne, odparła pani de Rênal twardo i z odcieniem wyrzutu, szaleństwa moje, w chwili pańskiego wyjazdu, znane były całemu miastu. Był pan tak nieostrożny! W jakiś czas później, kiedy tonęłam w rozpaczy, zaszedł mnie czcigodny ksiądz Chélan. Długi czas napróżno silił się wydobyć ze mnie wyznanie. Pewnego dnia, zawiódł mnie do owego kościoła w Dijon, gdzie przystępowałam do pierwszej komunji. Tam odważył się przemówić pierwszy... (Łzy przerwały pani de Rênal). Cóż za straszna chwila wstydu! Wyznałam wszystko. Zacny człowiek był tak dobry, że nie okazał mi całego oburzenia; podzielił mą zgryzotę. W owym czasie pisywałam codziennie listy, których nie śmiałam ci przesłać; chowałam je troskliwie, a kiedy byłam zbyt nieszczęśliwa, zamykałam się w pokoju i odczytywałam je.
Wreszcie, ksiądz Chélan wymógł, że mu je oddałam. Niektóre, spokojniejsze, wysłałam do ciebie; nie odpowiedziałeś ani razu.
— Nigdy, przysięgam ci, nie otrzymałem w seminarjum żadnego listu.
— Wielki Boże! któż je przejął?
— Osądź mą boleść; do owego dnia, w którym ujrzałem cię w katedrze, nie wiedziałem nawet czy żyjesz.
— Bóg mi uczynił tę łaskę, że pozwolił mi zrozumieć, jak bardzo grzeszyłam wobec niego, wobec dzieci, męża, podjęła pani de Rênal. Nigdy mnie nie kochał tak, jak myślałam wówczas że ty mnie kochasz...
Juljan rzucił się w jej ramiona, zupełnie bezwiednie, nie panując nad sobą. Ale pani de Rênal odepchnęła go i mówiła:
— Czcigodny mój pasterz, ksiądz Chélan, przedstawił mi, że, zaślubiając pana de Rênal, oddałam mu wszystkie nieuczucia, nawet te których nie znałam i których nie doświadczyłam nigdy przed tą nieszczęsną miłością... Odkąd złożyłam w ofierze owe tak drogie mi listy, życie płynęło mi jeśli nie szczęśliwie, to przynajmniej spokojnie. Nie mąć go, bądź mi przyjacielem, najlepszym przyjacielem. (Juljan okrywał jej ręce pocałunkami, czuła że płacze jeszcze). Nie płacz, taką mi robisz przykrość... Powiedz mi teraz ty co robiłeś. Juljan nie mógł mówić. Chcę wiedzieć, jak tam żyłeś w seminarjum, powtórzyła, potem pójdziesz.
Nie zastanawiając się co mówi, Juljan opowiedział zawiści i intrygi, z jakiemi się spotkał zrazu, a potem jak, od czasu nominacji, życie jego ułożyło się spokojniej.
— Wówczas, dodał, po długiem milczeniu, którem zapewne chciałaś mi okazać to co aż nadto widzę dzisiaj, że mnie nie kochasz i że ci jestem już obojętny... (Pani de Rênal ścisnęła go za rękę)... przesłałaś mi pięćset franków.
— Nigdy, rzekła pani de Rênal.
— List datowany był z Paryża i podpisany Paweł Sorel, aby zmylić podejrzenia.
Wszczęła się dyskusja o możliwem pochodzeniu tego listu. Nastrój zmienił się. Bezwiednie, pani de Rênal i Juiljan porzucili ton uroczysty, wrócili do tkliwej przyjaźni. Nie widzieli się, tak było ciemno, ale głos wyrażał wszystko. Juljan objął ramieniem przyjaciółkę; gest ten krył w sobie wiele niebezpieczeństw. Próbowała usunąć ramię Juljana, który, wcale zręcznie, starał się ją zagadać jakimś szczegółem. O ramieniu jakby zapomniano, zostało jak było.
Po wielu domysłach co do pieniężnego listu, Juljan snuł dalej swe dzieje; uspokoił się nieco, mówiąc o minionem życiu, które, wobec chwili obecnej, obchodziło go tak mało. Cała jego uwaga skupiła się na tem, jak się skończy jego wizyta. — Musisz odejść, powtarzała raz po raz pani de Rênal stanowczo.
— Cóż za wstyd dla mnie, jeśli dam się odprawić z kwitkiem! to wspomnienie zatrułoby mi całe życie, myślał. Ona nie napisze do mnie nigdy; Bóg wie kiedy tu wrócę! Wszystkie niebiańskie uczucia pierzchły z jego serca. Siedząc obok ubóstwianej kobiety, tuląc ją w ramionach, w tym pokoju gdzie bywał tak szczęśliwy, w głębokiej ciemności, słysząc wyraźnie jej płacz, czując po ruchu piersi jej szlochanie, nieszczęśnik stał się chłodnym politykiem, niemal tak wyrachowanym i zimnym, jak kiedy w seminarjum czuł się pastwą żarcików silniejszego kolegi. Juljan przeciągał opowiadanie, malował swoje nieszczęśliwe życie od czasu jak opuścił Verrières.
— Tak więc, powiadała sobie pani de Rênal, po roku rozłąki, gdy ja zapominałam o nim, on, bez wszelkiego znaku mej pamięci, myślał jedynie o szczęśliwych dniach w Vergy! Szlochania jej wzmogły się. Juljan uczuł, że trzeba spróbować ostatecznego ciosu: przeszedł nagle do listu, który otrzymał z Paryża.
— Byłem się pożegnać z biskupem.
— Jakto, nie wracasz do Besançon! opuszczasz nas na zawsze?
— Tak, odparł Juljan z mocą; tak, opuszczam strony, gdzie zapomniała o mnie nawet ta, którą najbardziej kochałem; opuszczam je, aby nigdy nie wrócić. Jadę do Paryża...
— Jedziesz do Paryża! krzyknęła pani de Rênal.
Głos jej, zdławiony łzami, zdradził jej bezmierne wzruszenie. Juljan potrzebował tej zachęty; miał zdobyć się na krok, który mógł wszystko zgubić: przed tym wykrzyknikiem, nie widząc pani de Rênal, nie wiedział zupełnie jakie wrażenie osiągnął. Już się nie wahał; obawa wstydu wróciła mu zimną krew; wstał i rzekł chłodno:
— Tak, pani, opuszczam cię na zawsze; bądź szczęśliwa, żegnaj.
Uczynił kilka kroków w stronę okna; już je otwierał. Pani de Rênal pomknęła ku niemu i padła w jego ramiona.
Tak więc, w trzeciej godzinie rozmowy, Juljan uzyskał to, czego tak namiętnie pragnął przez dwie pierwsze. Ten nawrót tkliwości, uśpienie wyrzutów pani de Rênal, gdyby przyszły nieco wcześniej, byłyby dlań boskiem szczęściem; teraz, uzyskane podstępem, stały się tylko przyjemnością. Mimo próśb kochanki, Juljan chciał koniecznie zapalić lampkę.
— Chcesz więc, mówił, aby mi nie zostało żadne wspomnienie? Miłość, która płonie w tych cudnych oczach, ma być dla mnie stracona? mam nie ujrzeć tej ślicznej białej rączki? Pomyśl, że cię opuszczam na długo!
Na tę myśl, od której rozpływała się we łzach, pani de Rênal nie była zdolna niczego odmówić. Ale już na górze, na wschód od Verrières, ranek wyraźnie znaczył kontury świerków. Zamiast odejść, Juljan, pijany rozkoszą, prosił panią de Rênal, aby mógł spędzić cały dzień ukryty w jej pokoju i odejść dopiero następnej nocy.
— Czemu nie? odparła. Ten nieszczęsny nawrót odjął mi wszelki szacunek dla samej siebie i dopełnia na zawsze miary mego nieszczęścia. (To mówiąc, tuliła go do serca). Mąż zmienił się dla mnie, podejrzewa coś; sądzi, żem sobie zadrwiła z niego w tej sprawie, ma żal do mnie. Jeśli usłyszy najlżejszy szmer, jestem zgubiona, wypędzi mnie jak ostatnią nędznicę!
— Och! mówi przez twoje usta ksiądz Chélan, rzekł Juljan; nie mówiłabyś tak do mnie przed odjazdem; kochałaś mnie wówczas!
Juljan otrzymał nagrodę za swą przytomność; kochanka zapomniała natychmiast o niebezpieczeństwie ze strony męża, aby myśleć o większem znacznie niebezpieczeństwie: o tem, że Juljan może wątpić o jej miłości. Robiło się coraz jaśniej, pokój napełniał się żywem światłem. Juljan odnalazł wszystkie upojenia, widząc w swoich ramionach, prawie u swoich stóp, tę uroczą kobietę, jedyną jaką kochał w życiu. Jeszcze przed paru godzinami tonęła w lęku przed straszliwym Bogiem i w miłości swoich obowiązków! Umocnione rokiem wytrwania postanowienie nie mogło się ostać wobec jego śmiałości.
Niebawem, zrobił się w domu ruch: pani de Rênal zaniepokoiła się czemś, o czem nie pomyślała dotąd.
— Ta nieznośna Eliza może tu wejść lada chwila, co zrobić z tą ogromną drabiną, rzekła, gdzie ją ukryć? Zaniosę ją na strych, wykrzyknęła niemal radośnie.
— Ależ trzeba przejść przez pokój służącego, rzekł Juljan zdumiony.
— Zostawię drabinę w korytarzu, zawołam służącego i dam mu jakieś zlecenie.
— Przygotuj pozór, w razie gdyby służący, przechodząc przez korytarz, spostrzegł drabinę.
— Dobrze, aniele, rzekła pani de Rênal całując go. Ty uważaj aby się skryć pod łóżko, w razie gdyby, w mej nieobecności, Eliza weszła tutaj.
Ta nagła wesołość zdumiała Juljana. Tak więc, pomyślał, bliskość niebezpieczeństwa, miast ją mięszać, wraca jej wesołość, ponieważ daje zapomnieć o wyrzutach! Cóż za szlachetna kobieta! och, władać w takiem sercu, to prawdziwa chluba! — Juljan był oczarowany.
Pani de Rênal ujęła drabinę; widoczne było, że jest za ciężka. Juljan chciał jej pospieszyć z pomocą; podziwiał tę wytworną kibić tak nie zdradzającą swej siły, kiedy nagle, bez pomocy, pani de Rênal chwyciła drabinę i uniosła ją jakby to było krzesło. Zaniosła ją szybko na korytarz na trzeciem piętrze i ułożyła przy ścianie. Zawołała służącego i, aby mu dać czas się ubrać, poszła do gołębnika. W pięć minut później, wróciwszy, nie zastała już drabiny. Co się z nią stało? Gdyby Juljan był poza domem, niebezpieczeństwo to nie obeszłoby jej wcale. Ale w tej chwili, gdyby mąż spostrzegł drabinę! mogło to pociągnąć straszliwe następstwa. Pani de Rênal obiegła cały dom. Wreszcie znalazła drabinę na strychu, gdzie służący zaniósł ją i nawet ukrył. Dawniej, szczególna ta okoliczność byłaby ją zaniepokoiła.
— Cóż mi znaczy, pomyślała, co się może zdarzyć jutro, kiedy Juljan już odjedzie? czyż wszystko nie będzie dla mnie wówczas ohydą i wyrzutem?
Miała jakgdyby mętną myśl, że powinna się rozstać z życiem, ale cóż jej to znaczyło? Po rozłące, którą uważała za wieczną, wrócił do niej, oglądała go znowu, a to co uczynił aby się dostać do niej, zdradzało tyle miłości!
Opowiadając Juljanowi wypadek z drabiną, mówiła:
— Co powiem mężowi, jeśli służący zaraportuje mu, że znalazł drabinę? Zadumała się chwilę. Trzeba im będzie całej doby, aby odnaleźć wieśniaka, który ci ją sprzedał. Rzuciła się w objęcia Juljana i ściskając go konwulsyjnie, wykrzyknęła: Och, umrzeć tak! To mówiąc, okrywała go pocałunkami.
— Ale nie trzeba ci dać umrzeć z głodu, rzekła śmiejąc się. Chodź, ukryję cię w pokoju pani Derville: jest zawsze zamknięty. Stanęła na czatach w korytarzu; Juljan przebiegł spiesznie. Nie otwieraj, choćby kto pukał, rzekła zamykając go: zresztą, mogłyby to uczynić jedynie dzieci, wśród zabawy.
— Ściągnij je do ogrodu, pod okno, rzekł Juljan; chciałbym się im napatrzyć, mów co do nich.
— Dobrze, dobrze, rzekła pani de Rênal odchodząc.
Wróciła niebawem, niosąc pomarańcze, biszkopty i butelkę malagi; niepodobna jej było skraść chleba.
— Co robi mąż? spytał Juljan.
— Targuje się z chłopami.
Tymczasem wybiła ósma; w domu wszczął się wielki ruch. Gdyby pani de Rênal się nie zjawiła, szukanoby jej wszędzie; trzeba jej było opuścić Juljana. Wróciła niebawem, urągając wszelkiej ostrożności, z filiżanką kawy: drżała by nie umarł z głodu. Po śniadaniu, udało się jej ściągnąć dzieci pod okno. Juljanowi zdało się że wyrosły, ale nabrały czegoś pospolitego: może jego pojęcia się zmieniły. Pani de Rênal zagadnęła chłopców o Juljana. Najstarszy wspomniał dawnego nauczyciela z sympatją i żalem; młodsi zapomnieli go prawie zupełnie.
Pan de Rênal nie wychodził tego ranka; wciąż kręcił się po domu, zajęty sprzedażą kartofli które kupowali chłopi. Do obiadu, pani de Rênal nie mogła ani chwili poświęcić więźniowi. Skoro zadzwoniono na obiad i podano do stołu, wpadła na myśl aby ukraść dlań talerz ciepłej zupy. Kiedy, niosąc ostrożnie talerz, zbliżyła się bez szelestu do pokoju Juljana, spotkała się twarzą w twarz ze służącym, tym samym który rano ukrył drabinę. Szedł na palcach przez korytarz, jakby nadsłuchując. Prawdopodobnie, Juljan niebacznie chodził po pokoju. Służący oddalił się, nieco zmięszany. Rani de Rênal weszła śmiało do Juljana; spotkanie to przejęło go lękiem.
— Boisz się! rzekła; co do mnie, naraziłabym się bez zmrużenia oka na wszystkie niebezpieczeństwa. Lękam się tylko jednej rzeczy: chwili gdy zostanę sama po twoim wyjeździe. To mówiąc, wybiegła pędem.
— Ha! pomyślał Juljan w zachwycie, wyrzuty są jedynem niebezpieczeństwem, jakiego się lęka ta wzniosła dusza!
Wreszcie, nadszedł wieczór. Pan de Rênal wybrał się do kasyna.
Pani, oznajmiwszy że ma nieznośną migrenę, udała się do siebie, odprawiła Elizę, i zerwała się natychmiast aby wypuścić Juljana.
W tej chwili, Juljan doprawdy umierał z głodu. Pani de Rênal poszła do kredensu po chleb. Juljan usłyszał krzyk. Pani de Rênal wróciła i opowiedziała mu, że, wchodząc bez światła i zbliżając się do szafy gdzie znajdował się chleb, dotknęła ramienia kobiety. Była to Eliza i ona to wydała krzyk, słyszany przez Juljana.
— Cóż ona tam robiła?
— Kradła słodycze, lub może szpiegowała nas, rzekła pani de Rênal z zupełną obojętnością. Ale, na szczęście, znalazłam pasztet i bochenek chleba.
— Co tu masz? rzekł Juljan wskazując kieszenie fartuszka.
Pani de Rênal zapomniała, że, w czasie obiadu, napełniła je chlebem.
Juljan wziął ją w ramiona z upojeniem; nigdy nie wydała mu się tak piękna. Nawet w Paryżu — majaczyło mu w głowie — nie mógłbym spotkać wspanialszego charakteru. Miała całą niezręczność kobiety nienawykłej do takich sytuacyj, a równocześnie odwagę osoby, która lęka się jedynie niebezpieczeństw innej kategorji, o ileż straszliwszych!
Gdy Juljan zajadał z apetytem, ona zaś żartowała sobie z tej skromnej wieczerzy — unikała bowiem wszelkiej rozmowy serjo — ktoś nagle wstrząsnął mocno drzwiami. Był to pan de Rênal.
— Dlaczego się zamknęłaś? krzyknął.
Juljan ledwie miał czas wślizgnąć się pod kanapę.
— Jakto! rzekł pan de Rênal wchodząc, jesteś zupełnie ubrana, jesz kolację i zamknęłaś się na klucz!
W zwykłych okolicznościach, pytanie to, zadane z całą małżeńską oschłością, zmięszałoby panią de Rênal; w tej chwili jednak czuła, że mężowi wystarczyłoby się schylić, aby spostrzec Juljana: pan de Rênal rozsiadł się na krześle, które dopiero co zajmował Juljan, nawprost kanapy.
Migrena posłużyła jej za wymówkę. Gdy mąż opowiadał jej obszernie historję puli, którą wygrał w kasynie — dziewiętnaście franków, bagatela! — ona spostrzegła na krześle, o trzy kroki, kapelusz Juljana. Z zimną krwią zaczęła się rozbierać i w upatrzonej chwili, przechodząc spiesznie za krzesłem męża, rzuciła suknię na kapelusz.
Wreszcie, pan de Rênal odszedł. Poprosiła Juljana, aby raz jeszcze opowiedział jej życie w seminarjum. — Wczoraj nie słuchałam cię, rzekła; gdy ty mówiłeś, ja myślałam tylko, jak się zdobędę na to aby cię wyprawić.
Była straszliwie nieostrożna. Mówiła bardzo głośno; mogła być druga po północy, kiedy przerwało im gwałtowne tłuczenie do drzwi. Był to znów pan de Rênal.
— Otwórz prędko, złodzieje w domu! wołał; Jan znalazł drabinę dziś rano.
— Wszystko skończone, wykrzyknęła pani de Rênal rzucając się w objęcia Juljana. Zabije nas oboje, on nie wierzy w złodziei; umrę w twoich ramionach, szczęśliwsza w chwili śmierci niż byłam za życia.
Nie odpowiadała na wołania męża, który się wściekał, ściskała Juljana namiętnie.
— Ratuj matkę dla Stasia, rzekł Juljan z rozkazującem spojrzeniem. Wyskoczę na dwór przez okno w alkierzu i schowam się w ogrodzie, psy mnie poznały. Zwiń moje ubranie i, jak tylko będziesz mogła, wyrzuć je do ogrodu. Tymczasem pozwól mu wyważyć drzwi. Tylko żadnych wyznań, zakazuję ci; lepiej niech ma podejrzenia niż pewność.
— Nie skacz, zabijesz się! to była jej jedyna odpowiedź i jedyna obawa.
Odprowadziła go do okna, następnie ukryła odzież. Wreszcie, poszła otworzyć mężowi, pieniącemu się z gniewu. Przepatrzył bez słowa pokój, alkierz, i znikł. Pani de Rênal rzucała Juljanowi ubranie, pochwycił je i zbiegł pędem ku rzece.
Biegnąc, usłyszał świst kuli i równocześnie prawie strzał z fuzji.
— To nie pan de Rênal, pomyślał; zanadto źle ktoś strzela jak na niego. Psy biegły obok Juljana w milczeniu, drugi strzał strzaskał widocznie łapę psu, który zaczął wyć żałośnie. Juljan zeskoczył z terasy, przebiegł pod jej zasłoną jakie pięćdziesiąt kroków, poczem zaczął uciekać w innym kierunku. Usłyszał nawołujące się głosy, ujrzał wyraźnie służącego, swego wroga, jak pali doń z fuzji; jakiś chłop strzelił również z drugiej strony; ale już Juljan dobił do rzeki.
Ubrał się śpiesznie. W godzinę potem, był o milę od Verrières, na drodze do Genewy. — Jeśli się czego domyślą, będą mnie szukali na drodze do Paryża.


XXXI. PRZYJEMNOŚCI WIEJSKIE.

O rus, quando ego te aspiciam!
Horacy.

— Pan czeka zapewne na dyliżans do Paryża? spytał właściciel gospody, gdzie Juljan zatrzymał się na śniadanie.
— Dzisiejszy, jutrzejszy, wszystko mi jedno, rzekł Juljan.
W chwili gdy tak udawał obojętność, dyliżans przybył właśnie. Były dwa miejsca wolne.
— Jakto, to ty, poczciwy Falcoz, rzekł podróżny przybywający od strony Genewy do kogoś, kto wsiadł równocześnie z Juljanem.
— Myślałem że sobie siedzisz gdzieś pod Ljonem, rzekł Falcoz, w rozkosznej dolinie Rodanu!
— Ładnie siedzę! Uciekam.
— Co! ty, uciekasz? ty, Saint-Giraud? ty, z tą rozsądną miną, popełniłeś jaką zbrodnię? rzekł Falcoz śmiejąc się.
— Na honor, na jednoby wyszło. Uciekam od straszliwego życia prowincji. Lubię chłód lasów i spokój wiejski, wiesz o tem; nieraz obwiniałeś mnie o romantyzm. Nie chciałem nigdy słyszeć o polityce, i polityka mnie wypędza.
— Do jakiegoż ty stronnictwa należysz?
— Do żadnego, i to mnie gubi. Oto całe moje życie polityczne: lubię muzykę, malarstwo, dobra książka jest dla mnie istnem świętem, przekroczyłem właśnie czterdziestkę! Cóż mi zostaje? Piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat najwyżej. Więc cóż! twierdzę, że, za trzydzieści lat, ministrowie będą nieco sprytniejsi, ale tak samo uczciwi jak dziś. Historja Anglji jest dla mnie zwierciadłem naszej przyszłości. Zawsze znajdzie się król, który zechce rozszerzyć swoje przywileje; zawsze ambicje poselskie, sława i dochody jakiegoś Mirabeau będą mąciły sen zamożnych prowincjałów; nazywają to miłością wolności i ludu. Zawsze chętka zostania parem lub szambelanem skusi reaków. Każdy, na okręcie Państwa, zechce być sternikiem, bo to jest popłatne. Czyż nigdy nie znajdzie się skromne miejsce dla biednego pasażera?
— Przejdźmy do faktów, które muszą być bardzo zabawne przy twojej spokojnej naturze. Czy to ostatnie wybory wypędziły cię z prowincji?
Przekleństwo dawniej sięga. Miałem, przed czterema laty, czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków; dziś mam o cztery lata więcej i prawdopodobnie o pięćdziesiąt tysięcy franków mniej, stracę je bowiem na sprzedaży dworku w Monfleury, cudnie położonego w pobliżu Rodanu. W Paryżu znużyła mnie ustawna komedja, do której zniewala wasza tak zwana cywilizacja XIX wieku. Byłem spragniony swobody i prostoty. Kupuję tedy majątek w górach niedaleko Rodanu, nic piękniejszego pod słońcem! Wikary oraz okoliczna szlachta nadskakują mi przez pół roku; karmię ich obiadami. „Opuściłem Paryż, powiadam im, aby w życiu nie słyszeć ani nie mówić o polityce; jak panowie widzicie, nie abonuję żadnego dziennika, im mniej listonosz doręcza mi listów, tem bardziej rad jestem“.
To stanowisko nie zupełnie odpowiadało intencjom księdza wikarego; niebawem, stałem się pastwą tysiąca natarczywych żądań, utrapień. Chciałem dać dwieście lub trzysta franków rocznie na ubogich; żądają, abym dał coś na pobożne stowarzyszenia: a św. Józefa, a Niepokalanej Dziewicy, etc. Odmawiam: spada na mnie tysiąc szykan. Popełniam to głupstwo, że się irytuję. Nie mogę wyjść rano z domu ucieszyć się pięknością gór, aby mnie jakaś przykrość nie wyrwała z marzeń, przypominając mi dotkliwie ludzi i ich niegodziwość. Podczas procesji w dni krzyżowe, naprzykład (lubię te śpiewy, to musi być prawdopodobnie melodja grecka), nie błogosławią moich pól, bo, powiada wikary, należą do bezbożnika. Krowa starej wieśniaczki, bigotki, umiera; oczywiście, to z powodu stawu należącego do mnie, niedowiarka, paryskiego filozofa! W tydzień później, patrzę jak moje ryby wypływają brzuchem do góry, otrute wapnem. Prześladują mnie na wszelki sposób. Sędzia pokoju, zacny człowiek, ale drżący o swą posadę, zawsze rozstrzyga na moją niekorzyść. Spokój wiejski stał się dla mnie piekłem. Z chwilą gdy ujrzano że mnie opuścił wikary, głowa wiejskiej kongregacji, nie popiera mnie zaś pensjonowany kapitan, wódz liberałów, wszyscy wsiedli na mnie, nawet murarz któregom żywił od roku, nawet stelmach który chciał mnie orżnąć przy naprawie pługów. Aby zyskać oparcie i wygrać bodaj raz jaki proces, robię się liberałem; ale, jak powiadasz, nadchodzą te szelmoskie wybory, żądają mego głosu...
— Za kimś kogo nie znasz?
— Gdzieżtam, za kimś kogo znam za dobrze. Odmawiam, straszna nieostrożność! z tą chwilą, mam i liberałów na karku; położenie staje się nie do zniesienia. Sądzę iż, gdyby wikaremu wpadło do głowy obwinić mnie o zamordowanie służącej, znalazłoby się w obu stronnictwach dwudziestu świadków, gotowych przysiąc że widzieli jak spełniałem zbrodnię.
— Chcesz żyć na wsi, nie podzielając namiętności sąsiadów, nie słuchając nawet ich bajań. Szaleństwo!
— Dobrze więc, naprawiłem je. Montfleury jest na sprzedaż; stracę, jeśli trzeba, pięćdziesiąt tysięcy, ale rad jestem żem się wyrwał z tego piekła obłudy i szykan. Poszukam samotności i sielskiego spokoju w jedynem miejscu gdzie one istnieją we Francji, gdzieś na czwartem pięterku, wychodzącem na pola Elizejskie w Paryżu. I jeszcze zastanawiam się, czy nie rozpocznę karjery politycznej w mej dzielnicy, składając jaki grosik na rzecz parafji.
— Wszystko to nie byłoby możliwe za Bonapartego! rzekł Falcoz z oczami błyszczącemi od gniewu i żalu.
— Wybornie, ale czemuż nie umiał się utrzymać na stanowisku, ten twój Bonaparte? wszystko, co ja dziś cierpię, to jego wina.
Juljan podwoił baczność. Zrozumiał od pierwszego słowa, że bonapartysta Falcoz jest przyjacielem z lat dziecinnych pana de Rênal, filozof zaś Saint-Giraud musiał być bratem owego urzędnika w prefekturze X., który umiał tak tanio zdobyć na licytacji dzierżawę budynków gminnych.
— Tak, wszystko to sprawił twój Bonaparte, ciągnął Saint-Giraud. Uczciwy człowiek, ot, do rany przyłożyć, liczący czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków, nie może spokojnie skłonić głowy na prowincji; jego księża i jego szlachta wypędzają go stamtąd.
— Nie mów o nim nic złego, wykrzyknął Falcoz; nigdy Francja nie stała tak wysoko w szacunku ludów, co przez trzynaście lat jego panowania. Wówczas, wszystko co się działo było wielkie.
— Twój cesarz, niech go djabli porwą, odparł Saint-Giraud, był wielki jedynie na polu bitwy i wówczas gdy odbudował finanse w 1802. Co znaczy całe jego późniejsze postępowanie? Ci szambelani, ta pompa, recepcje w Tuillerjach, to było nowe wydanie wszystkich monarchicznych głupstw. Wydanie coprawda poprawione, mogło trwać jeszcze wiek lub dwa. Szlachta i księża chcieli wrócić do dawnego, ale nie mają dość żelaznej ręki aby je narzucić publiczności.
— Et, bajania drukarza-emeryta!
— Więc kto mnie wypędza z majątku? ciągnął ex-drukarz z gniewem. Księża, których Napoleon wskrzesił przez swój konkordat, zamiast ich traktować tak jak państwo traktuje lekarzy, adwokatów, astronomów, widzieć w nich tylko obywateli, nie troszcząc się o rzemiosło którem zarabiają na życie. Czy istnieliby dzisiaj butni szlachcice, gdyby Napoleon nie porobił baronów i hrabiów? Nie, wyszli już z mody. Obok księży, właśnie te szlachetki wiejskie zalały mi sadła za skórę i zmusiły mnie do zostania liberałem!
Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność; przedmiot ten będzie zaprzątał Francję jeszcze pół wieku. Gdy Saint-Giraud powtarzał wciąż, że niepodobna żyć na prowincji, Juljan przytoczył nieśmiało pana de Rênal.
— Do kroćset, młody człowieku, paradny jesteś! wykrzyknął Falcoz; ten człowiek stał się młotem, aby nie być kowadłem, i w dodatku straszliwym młotem. Ale zdystansował go jeszcze Valenod. Znasz tego buhaja? to numer pierwszy. Co powie twój Rênal, kiedy, pewnego pięknego poranka, usuną go, a zamianują Valenoda w tego miejsce?
— Zostanie sam na sam ze swemi zbrodniami, rzekł Saint-Giraud. Znasz tedy Verrières, młodzieńcze? No, więc! Bonaparte, niech go niebo pognębi, jego i jego monarchiczną tandetę, uczynił możliwem panowanie Rênalów i Chélanów, z którego wynikło panowanie Valenodów i Maslonów.
Ta gorzka polityczna rozmowa uderzyła Juljana i rozwiała jego rozkoszne dumania.
Pierwsze wrażenie Paryża, widzianego z oddali, nie było zbyt silne. Zamki na lodzie przyszłego losu musiały walczyć z żywem jeszcze wspomnieniem doby w Verrières. Przysięgał sobie nigdy nie opuścić dzieci swej ukochanej i wszystkiego poniechać dla ich obrony, gdyby zachłanność księży miała sprowadzić republikę i prześladowania szlachty.
Cóżby się z nim stało owej nocy, gdyby, w chwili gdy przystawiał drabinę do okna, zastał w pokoju kogoś obcego lub też pana de Rênal? Ale, wzamian, jak rozkoszne były te pierwsze dwie godziny, kiedy ona szczerze chciała go wyprawić, on zaś bronił swej sprawy siedząc obok niej w ciemności! Dusze takie jak Juljana zachowują podobne wspomnienie całe życie. Reszta wspomnień spływała się już z pierwszym okresem ich miłości przed czternastu miesiącami.
Juljan zbudził się z głębokiej zadumy: dyliżans zatrzymał się. Stanęli na dziedzińcu pocztowym, przy ulicy J. J. Rousseau.
— Proszę mnie zawieźć do Malmaison, rzekł do przejeżdżającego fiakra.
— O tej godzinie, proszę pana, poco?
— Co wam do tego! jedźcie.
Wszelka prawdziwa namiętność myśli tylko o sobie. Dlategoto, jak sądzę, namiętności śmieszne są w Paryżu, gdzie każdy sąsiad ma pretensje aby się nim zajmowano. Nie będę opowiadał wzruszeń Juljana w Malmaison. Płakał. Jakto! mimo szpetnych białych murów, wzniesionych świeżo i tnących park na kawałki?
— Tak; dla Juljana, jak i dla potomności, nie zaszło nic pomiędzy Arcole, św. Heleną a Malmaison.
Wieczorem, Juljan długo się wahał zanim się udał do teatru; miał dziwne pojęcia o tem miejscu zepsucia. Nieufność nie pozwoliła mu podziwiać żyjącego Paryża; przemawiały doń jedynie pomniki zostawione przez jego bohatera.
— Oto więc jestem w centrum intryg i obłudy. Tu władają protektorzy księdza de Frilair.
Wieczorem, trzeciego dnia, ciekawość pokonała zamiar obejrzenia wszystkiego przed zgłoszeniem się do księdza Pirard. Ksiądz objaśnił mu chłodno zajęcia, jakie go czekają u pana de la Mole.
— Jeżeli, po kilku miesiącach, nie okażesz się użyteczny, wrócisz do seminarjum, ale już na innej stopie. Będziesz mieszkał u margrabiego, jednego z największych magnatów Francji. Będziesz się ubierał czarno, ale jak człowiek w żałobie, nie jak duchowny. Żądam, abyś trzy razy na tydzień uczęszczał na kursy teologji w seminarjum gdzie cię polecę. Codzień w południe stawisz się w bibljotece margrabiego, który zamierza posługiwać się tobą w korespondencji tyczącej procesu oraz w innych sprawach. Margrabia zaznaczy, w paru słowach, na marginesie listu, w jakim duchu ma być odpowiedź. Zaręczyłem, iż, za jaki kwartał, nauczysz się sporządzać te odpowiedzi, tak że, na tuzin przedłożonych, margrabia będzie mógł podpisać osiem lub dziewięć. Wieczorem, o ósmej, uporządkujesz biuro, o dziesiątej będziesz wolny.
Może się zdarzyć, ciągnął ksiądz Pirard, że jakaś starsza dama lub jakiś jegomość o słodkiej mince ukaże ci ogromne korzyści lub poprostu ofiaruje pieniądze za pokazanie listów, które odbiera margrabia...
— Och! wykrzyknął Juljan, rumieniąc się.
— Osobliwa rzecz, rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem, iż, będąc biedakiem i po roku seminarjum, znajdujesz jeszcze w sobie tak cnotliwe oburzenie. Musiałeś być tedy bardzo ślepy.
Byłażby to siła krwi, ciągnął ksiądz półgłosem, jakby sam do siebie. Co jest osobliwe, dodał spoglądając na Juljana, to że margrabia cię zna... Nie wiem skąd. Daje ci, na początek, sto ludwików rocznie. Człowiek ten powoduje się tylko kaprysem, to jego wada, będzie z tobą wojował o drobiazgi. Jeśli będzie rad z ciebie, pensja twoja może wzrosnąć z czasem do ośmiu tysięcy franków.
Ale rozumiesz dobrze, podjął ksiądz zgryźliwie, że nie będzie ci płacił dla twoich pięknych oczu. Chodzi o to, abyś mu się nadał. Na twojem miejscu, odzywałbym się bardzo mało, zwłaszcza zaś nie mówiłbym nigdy o tem czego nie wiem.
A, dodał jeszcze ksiądz, zasięgnąłem dla ciebie informacji; zapomniałem o rodzinie pana de la Mole. Ma dwoje dzieci, córkę i dziewiętnastoletniego syna, panicza, eleganta, przytem trochę trzpiota, który nigdy nie wie zrana co będzie robił wieczór. Chłopak z głową, i dzielny, odbył kampanję hiszpańską. Margrabia spodziewa się, nie wiem czemu, że ty się zaprzyjaźnisz z młodym Norbertem. Powiedziałem żeś tęgi łacinnik; może liczy, że nauczysz tego chłopca paru komunałów z Wergilego lub Cycerona.
Na twojem miejscu, nigdy nie pozwoliłbym dworować z siebie temu lalusiowi; długoby poczekał, nimbym się dał ująć jego tonem bardzo grzecznym, ale nie wolnym od cienia ironji.
Nie taję ci, że młody hrabia będzie cię zrazu lekceważył dla twego urodzenia, jego przodek był dworzaninem i dostąpił tego zaszczytu, że mu ucięto głowę na placu Grève, 26 kwietnia 1574, za polityczne intrygi.
Ty jesteś synem cieśli z Verrières; co więcej, domownikiem ojca. Zważ dobrze te odcienie i wystudjuj historję tej rodziny w Morerim; wszyscy pochlebcy, którzy tu bywają na obiedzie, robią do niej, od czasu do czasu, delikatne (w swojem mniemaniu!) aluzje.
Uważaj dobrze na sposób, w jaki będziesz odpowiadał na żarciki hrabiego Norberta de la Mole, dowódcy szwadronu huzarów i przyszłego para Francji, i nie przychodź do mnie potem z utyskiwaniami.
— Zdaje mi się, rzekł Juljan rumieniąc się mocno, że nie powinienbym wogóle mówić z człowiekiem, który mną gardzi.
— Nie znasz tego rodzaju wzgardy, objawi się ona jedynie przesadną uprzejmością. Gdybyś był głupcem, mógłbyś się na to złapać; jeśli chcesz do czegoś dojść, powinieneś się na to złapać.
— A gdyby mi to wszystko nie odpowiadało, rzekł Juljan, czy będę uchodził za niewdzięcznika, jeśli wrócę do mej celki pod numer 108?
— Oczywiście, odparł ksiądz, dworacy margrabiego będą cię spotwarzać, ale wówczas wystąpię ja. Adsum qui feci. Powiem, że odemnie wyszło to postanowienie.
Cierpki i niemal wrogi ton księdza Pirard przygnębił Juljana; ton ten zepsuł całkowicie jego ostatnią odpowiedź.
Faktem jest, że ksiądz wyrzucał sobie w sumieniu przywiązanie do Juljana, jak również odczuwał jakgdyby świętą grozę, że się miesza do czyjegoś życia.
— Ujrzysz jeszcze, dodał tak samo niechętnie i jakby spełniając uciążliwy obowiązek, ujrzysz panią de la Mole. Jestto duża blondyna, dewotka, wyniosła, grzeczna i nieznacząca. Jest córką starego księcia de Chaulnes, znanego ze swych kastowych uprzedzeń. Dama ta jest jakby streszczeniem kobiet owego świata. Nie kryje się z tem, że rodowód sięgający wojen krzyżowych jest jedyną godną szacunku zaletą. Pieniądz idzie znacznie później; dziwisz się? nie jesteśmy na prowincji, moje dziecko.
Spotkasz w jej salonie kilku wielkich panów, wyrażających się niezwykle lekko o panującej rodzinie. Co do pani de la Mole, ta zniża z szacunkiem głos, ilekroć wymienia jakiego księcia a zwłaszcza księżnę krwi. Nie radziłbym ci powiedzieć przy niej, że Filip II albo Henryk VIII byli potworami. Byli KRÓLAMI, co im daje niewzruszone prawa do szacunku istot nieurodzonych, jak ty i ja. Jednakże, dodał ksiądz Pirard, jesteśmy księżmi (bo i ciebie będzie uważać za księdza); z tego tytułu, uważa nas za lokajów niezbędnych dla jej zbawienia.
— Mam uczucie, proszę ojca, rzekł Juljan, że niedługo zabawię w Paryżu.
— Jak zechcesz; ale zważ, że dla ludzi takich jak my, niema innej drogi niż przez wielkich panów. Masz w swoim charakterze, przynajmniej dla mnie, coś nieokreślonego, co sprawia, iż, jeśli się nie wywindujesz, będą cię prześladować; niema dla ciebie pośredniej drogi. Nie łudź się. Ludzie widzą, że ich towarzystwo nie sprawia ci przyjemności; w kraju tak towarzyskim jak nasz, będziesz zgubiony, o ile nie zdołasz narzucić szacunku.
Coby się z tobą stało w Besançon, gdyby nie kaprys margrabiego? Kiedyś zrozumiesz, co on dla ciebie uczynił i, jeśli nie jesteś potworem, będziesz miał dla niego i dla jego rodziny wiekuistą wdzięczność. Iluż biednych księży, wykształceńszych od ciebie, lata całe żyło w Paryżu, mając jedynie piętnaście su za mszę i dziesięć su z Sorbony!... Przypomnij sobie, co ci opowiadałem zeszłej zimy o pierwszych latach tego ladaco, kardynała Dubois. Jesteś może natyle zarozumiały, aby myśleć że masz więcej zdolności od niego?
Ja naprzykład, spokojny i mierny człowiek, spodziewałem się, że dokończę życia w mem seminarjum i popełniłem to dzieciństwo aby się do niego przywiązać. I ot! miano mnie usunąć, kiedy wniosłem dymisję. Czy wiesz, ile wynosił mój majątek: miałem, ni mniej ni więcej, pięćset dwadzieścia franków; ani jednego przyjaciela, ledwie paru znajomych. Pan de la Mole, którego w życiu nie widziałem, wyratował mnie; wystarczyło mu rzec słowo, i dano mi probostwo, którego parafjanie są ludzie zamożni, wolni od małostkowych przywar; dochodów zaś wstydzę się poprostu, w takim są niestosunku do mej pracy. Rozgadałem się tak obszernie jedynie poto, aby cię nauczyć chodzić po ziemi.
Jeszcze jedno: mam to nieszczęście, że jestem popędliwy; bardzo być może, iż przestaniemy z sobą mówić.
Jeśli wyniosłość hrabiny, lub niewczesne żarciki syna uczynią ci pobyt stanowczo nie do zniesienia, radzę ci dokończyć studja w jakiem seminarjum opodal Paryża, raczej na północy niż na południu. Północ jest cywilizowańsza; i — dodał zniżając głos — muszę wyznać że bliskość paryskich dzienników trzyma w karbach prowincjonalnych tyranów.
Jeśli pozostaniemy nadal w dobrych stosunkach, a dom margrabiego nie będzie ci odpowiadał, ofiaruję ci miejsce mego wikarego i podzielę z tobą do połowy dochód z probostwa. Winien ci to jestem, i więcej jeszcze, dodał przerywając dziękczynienia Juljana, za niezwykłą rzecz z jaką ofiarowałeś mi się w Besançon. Gdybym, zamiast pięciuset dwudziestu franków, nie miał nic, byłbyś mnie ocalił.
Głos księdza stracił zwykłą surowość. Ku wielkiemu swemu wstydowi, Juljan uczuł że ma łzy w oczach; miał nieprzepartą ochotę uściskać zacnego księdza; wreszcie rzekł, siląc się na ton męski:
— Ojciec nienawidził mnie od kolebki; to było jedno z mych największych nieszczęść; ale nie będę się już skarżył na los, skoro w księdzu znalazłem drugiego ojca.
— Dobrze już, dobrze, rzekł ksiądz zakłopotany; poczem, odnajdując szczęśliwie styl rektora seminarjum, dodał: Nie trzeba nigdy mówić los, moje dziecko, mów zawsze Opatrzność.
Fiakier zatrzymał się; woźnica podniósł bronzowy młotek wiszący przy olbrzymiej bramie, był to PAŁAC DE LA MOLE; aby zaś przechodnie nie mogli o tem wątpić, słowa te były wyryte na czarnym marmurze nad drzwiami.
Pompa ta nie podobała się Juljanowi. — A oni się tak boją jakobinów! Widzą Robespierra i gilotynę za każdym płotem, czasem są z tem bezgranicznie śmieszni; a równocześnie znaczą tak swoje domy, iżby, w czas rozruchów, motłoch poznał je i obrabował. Juljan podzielił się swą myślą z księdzem Pirard.
— Och, dziecko, dziecko, wkrótce będziesz moim wikarym. Cóż za straszna myśl przyszła ci do głowy!
— Wydaje mi się bardzo prosta, rzekł Juljan.
Powaga odźwiernego, przedewszystkiem zaś schludność dziedzińca wzbudziły jego podziw. Dzień był słoneczny.
— Cóż za wspaniała architektura! wykrzyknął.
Był to jeden z owych banalnych pałaców, które wyrosły przy bulwarze Saint-Germain w epoce śmierci Woltera. Nigdy moda i piękność nie były równie odległe od siebie.



XXXII. WEJŚCIE W ŚWIAT.

Śmieszne i wzruszające wspomnienie: pierwszy salon, w którym, mając lat ośmnaście, znalazłem się sam i bez opieki! lada spojrzenie kobiety wystarczało aby mnie onieśmielić. Im bardziej się siliłem na dworność, tem bardziej stawałem się niezręcznym. Tworzyłem sobie o wszystkiem najfałszywsze pojęcia; to otwierałem duszę bez potrzeby, to znów widziałem w człowieku wroga, dlatego że spojrzał na mnie poważnie. Ale, mimo straszliwych mąk nieśmiałości, jakże wówczas piękny dzień był pięknym!
Kant.

Juljan zatrzymał się w dziedzińcu, oszołomiony.
— Opamiętaj-że się, rzekł ksiądz Pirard, przychodzą ci do głowy potworne myśli; zupełne przytem z ciebie dziecko! Gdzież owo nil admirari Horacego? (Bez entuzjazmu). Pomyśl, że, skoro wejdziesz w ten dom, czereda lokajów zacznie się bawić twoim kosztem; będą widzieli w tobie równego im, postawionego niesłusznie ponad nimi. Pod pozorem życzliwości, dobrych rad, pomocy, będą ci się starali podstawić nogę.
— Niech spróbują, rzekł Juljan zagryzając wargi i odzyskał całą nieufność.
Salony, które przebywali nim dotarli do gabinetu margrabiego, zdałyby ci się, czytelniku, równie smutne jak wspaniałe. Gdyby ci je dano tak jak są, nie chciałbyś w nich mieszkać; jestto ojczyzna ziewania i smutnego rozsądku. Juljan był coraz więcej zachwycony. Jak można być nieszczęśliwym, myślał, kiedy się mieszka w tak wspaniałym pałacu.
Wreszcie, dotarli do najbrzydszego pokoju w tym pysznym apartamencie. Panował tam prawie zupełny mrok; przy biurku siedział mały, szczupły człowieczek, o żywem oku i blond peruce. Ksiądz obrócił się do Juljana i przedstawił go. Był to margrabia. Juljan z trudnością go poznał, tak bardzo wydał mu się uprzejmy. Nie był to już ów wyniosły magnat, którego widział w Bray-le-Haut. Juljan odniósł wrażenie, że peruka margrabiego ma zawiele włosów; obserwacja ta rozprószyła jego nieśmiałość. Potomek kompana Henryka III wydał mu się, na pierwszy rzut oka, dość niepozorny. Był bardzo chudy, ruchy miał niespokojne. Niebawem, Juljan spostrzegł, że obejście margrabiego jest jeszcze bardziej ujmujące niż grzeczność biskupa z Besançon. Audjencja nie trwała ani trzech minut. Wychodząc, ksiądz rzekł do Juljana.
— Wypatrywałeś się na margrabiego jakby na obraz. Nie wiele się rozumiem na tem co owi ludzie nazywają grzecznością, niebawem będziesz w tem bieglejszy odemnie; mimo to, śmiałość twego spojrzenia wydała mi się niezbyt grzeczna.
Wsiedli z powrotem do fiakra, woźnica zatrzymał się na bulwarach; ksiądz poprowadził Juljana przez szereg salonów. Juljan zdziwiony był zupełnym brakiem mebli. Patrzał na wspaniały złoty zegar, przedstawiający scenę mocno, wedle niego, nieprzystojną, kiedy wytworny pan zbliżył się doń z przyjazną twarzą. Juljan skłonił się lekko. Nieznajomy uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu. Juljan zadrżał i rzucił się w tył. Zarumienił się z gniewu. Ksiądz Pirard, mimo swej powagi, śmiał się do łez. Ten pan, to był krawiec.
— Daję ci wolność na dwa dni, rzekł ksiądz wychodząc; dopiero wówczas będziesz mógł być przedstawiony pani de la Mole. Kto inny strzegłby cię jak młodej dziewczyny w pierwszych dniach pobytu w tym nowym Babilonie. Giń odrazu, jeśli masz zginąć: uwolnię się od tej słabości jaką mam dla ciebie. Pojutrze rano, krawiec odniesie ci dwa ubrania; dasz pięć franków czeladnikowi, który przyjdzie ci je przymierzyć. Pozatem, niech Paryżanie nie usłyszą twego głosu; jeśli powiesz słowo, potrafią się go uczepić i wydrwić cię. To ich talent. Bądź u mnie pojutrze w południe... A teraz, idź, giń... Zapomniałem: idź sobie zamów buty, koszule, kapelusz; masz tu adresy.
Juljan spojrzał na pismo.
— To pismo margrabiego, rzekł ksiądz; jestto człowiek czynu, który przewiduje wszystko i woli raczej działać niż wydawać zlecenia. Bierze cię do domu, iżbyś mu oszczędził tego mozołu. Czy będziesz miał natyle sprytu, aby dobrze wypełnić wszystko, co człowiek tak żywy wskaże ci pół-słowem? Przyszłość to pokaże: uszy do góry!
Juljan udał się, nie mówiąc słowa, do magazynów, których adres mu wskazano; zauważył, że wszędzie przyjęto go z szacunkiem; szewc zaś, wpisując jego nazwisko do książki, napisał p. Juljan de Sorel.
Na cmentarzu Père-Lachaise, jegomość jakiś, nader uprzejmy, a jeszcze bardziej liberalny w swoich odezwaniach, ofiarował się wskazać Juljanowi grób marszałka Neya, którego względy polityczne pozbawiły nagrobka. Rozstawszy się z tym liberałem, który, ze łzami w oczach, tulił go niemal w objęciach, Juljan spostrzegł, że nie ma zegarka. Wzbogacony tem doświadczeniem, zjawił się trzeciego dnia, o południu, u księdza Pirard, który przypatrywał mu się bystro.
— Zrobisz się może próżnym fircykiem, rzekł surowo.
Juljan miał wygląd młodego człowieka w grubej żałobie, z czem było mu istotnie do twarzy; ale poczciwy ksiądz był sam zanadto parafjaninem, aby zauważyć u Juljana ten charakterystyczny ruch ramion, który wyraża na prowincji zarazem elegancję i ważność. Wrażenie, jakie odniósł margrabia, było bardzo odmienne od sposobu, w jaki zacny ksiądz ocenił grację Juljana.
— Czy ksiądz miałby co przeciw temu, aby pan Sorel brał lekcje tańca? spytał.
Ksiądz osłupiał.
— Nie, odparł, Juljan nie jest księdzem.
Skacząc po dwa stopnie po ukrytych schodkach, margrabia sam zaprowadził naszego bohatera do ładnej izdebki na poddaszu, z oknem na olbrzymi ogród pałacowy. Zapytał go, ile wziął koszul w magazynie.
— Dwie, odparł Juljan, onieśmielony tem że tak wielki pan zniża się do tych szczegółów.
— Bardzo dobrze, rzekł margrabia z poważną miną, rozkazującym i zwięzłym tonem który uderzył Juljana; bardzo dobrze. Weź pan jeszcze dwadzieścia dwie. Oto pensja za pierwszy kwartał.
Schodząc, margrabia zawołał starego lokaja: Arsenie, rzekł, będziesz usługiwał panu Sorel. W chwilę potem, Juljan znalazł się sam we wspaniałej bibljotece; był to rozkoszny moment. Aby go nikt nie zeszedł na tem wzruszeniu, zaszył się w ciemny kąt; stamtąd przyglądał się z zachwytem błyszczącym grzbietom książek. Będę mógł czytać to wszystko, powtarzał sobie. Jakżeby mi tu mogło nie być dobrze! Pan de Rênal uważałby sobie za wiekuistą hańbę zrobić setną część tego, co margrabia de la Mole zrobił dla mnie.
Ale weźmy się do przepisywania. Dopełniwszy tej roboty, Juljan ośmielił się zbliżyć do książek; omal nie oszalał z radości, biorąc w rękę Woltera. Pobiegł otworzyć drzwi, aby go nikt nie zaskoczył. Następnie z rozkoszą przeglądał każdy z osiemdziesięciu tomów. Były wspaniale oprawne: arcydzieło najbieglejszego rękodzielnika w Londynie. Było to aż nadto aby upoić Juljana.
W godzinę potem wszedł margrabia, przejrzał kopje i zauważył ze zdziwieniem, że Juljan pisze sprzeciwiać przez sz. Czyżby wszystko co mi ksiądz opowiadał o jego wykształceniu miało być baśnią! Margrabia, mocno zniechęcony, spytał łagodnie:
— Nie jest pan bardzo pewny w ortografji?
— W istocie, odparł Juljan, nie zastanawiając się jak bardzo szkodzi sobie tą odpowiedzią; wzruszyła go dobroć margrabiego, która przywiodła mu na pamięć oschły ton pana de Rênal.
— Stracony czas, cały ten eksperyment z prowincjonalnym klerykiem, pomyślał margrabia; ale tak trzeba mi było pewnego człowieka!
Sprzeciwiać nie pisze się przez sz, rzekł margrabia; kiedy pan skończy przepisywanie, poszukaj w słowniku wyrazów, których nie będziesz pewny.
O szóstej, margrabia wezwał Juljana; z widoczną przykrością popatrzył na jego buty. — To moja wina, rzekł; nie powiedziałem panu, że codziennie o wpół do szóstej trzeba się ubrać.
Juljan patrzał nie rozumiejąc.
— To znaczy włożyć pończochy. Arsen będzie tego pilnował; dzisiaj, ja sam cię wytłumaczę.
Domawiając tych słów, pan de la Mole prowadził Juljana przez salon kapiący od złoceń. W podobnych okolicznościach, pan de Rênal nie omieszkał nigdy przyśpieszyć kroku, aby wejść pierwszy. Próżnostka dawnego chlebodawcy sprawiła, że Juljan nadeptał na nogę margrabiemu, urażając dotkliwie jego podagrę. Och! niezgrabiasz w dodatku, mruknął margrabia. Przedstawił go wysokiej i imponującej damie; była to margrabina. Mina jej wydała się Juljanowi dość impertynencka; coś w rodzaju pani de Maugiron, podprefekciny okręgu Verrières, kiedy celebrowała przy obiedzie w dzień św. Karola. Oszołomiony wspaniałością salonu, Juljan nie słyszał co mówił pan de la Mole. Margrabina ledwie nań spojrzała. Było tam kilka osób; Juljan poznał z niewymowną przyjemnością młodego biskupa z Agde, który raczył doń przemówić parę słów swego czasu, przy ceremonji w Bray-le-Haut. Młody prałat przeląkł się widocznie tkliwych spojrzeń jakie wlepiał w niego ośmielony Juljan i nie kwapił się odnawiać znajomości.
Wszyscy wydali się Juljanowi jacyś smutni, sztywni; w Paryżu mówi się cicho i unika się wszelkiej przesady.
Około wpół do szóstej, wszedł do salonu ładny młodzieniec z wąsami, blady i smukły; miał bardzo małą głowę.
— Zawsze dajesz na siebie czekać, rzekła margrabina, którą pocałował w rękę.
Juljan domyślił się że to hrabia de la Mole. Z pierwszego wrażenia wydał mu się uroczy.
— Czy możliwe, pomyślał, aby to był człowiek, którego złośliwość ma mnie wypędzić z domu?
Przyglądając się hrabiemu Norbertowi, Juljan zauważył że jest w butach i przy ostrogach; a ja mam być w trzewikach, widocznie jako podrzędna figura. Siedli do stołu. Juljan usłyszał jak margrabia zwraca się do kogoś surowo, podnosząc nieco głos; równocześnie spostrzegł młodą osobę, jasną blondynkę o zręcznej kibici, która siadła naprzeciw niego. Nie spodobała mu się; przyglądając się jej uważnie, pomyślał że nigdy nie widział równie pięknych oczu; ale zwiastowały one wielki chłód duszy. Później, Juljan spostrzegł, że jest w nich wyraz nudy, zaciekawionej, ale pamiętającej o obowiązku imponowania. Pani de Rênal miała bardzo piękne oczy, myślał; wszyscy się niemi zachwycali, a jednak nie były nic podobne do tych. Juljan nie był dość obyty w świecie, aby poznać, że te błyski zapalające się od czasu do czasu w oczach panny Matyldy (słyszał, że tak ją nazywają), to były iskierki dowcipu i złośliwości. Oczy pani de Rênal, kiedy się ożywiały, to ogniem namiętności lub szlachetnem oburzeniem wówczas gdy słyszała o brzydkim uczynku. Pod koniec obiadu, Juljan znalazł określenie piękności panny de la Mole; ma oczy migotliwe, pomyślał. Zresztą, była fatalnie podobna do matki, która coraz więcej mu się niepodobała, tak że przestał na nią patrzeć. Hrabia Norbert natomiast wydał mu się zachwycający. Juljan był tak pod jego urokiem, że nie przyszło mu na myśl zazdrościć mu i nienawidzić go, dlatego że jest bogatszy i lepiej urodzony.
Juljan zauważył, że margrabia ma znudzoną minę.
Przy drugiem daniu, rzekł do syna: Norbercie, proszę cię o względy dla pana Sorel, którego powołałem do mego sztabu, i z którego chcę zrobić człowieka, w czem, mam nadzieję, nie będzie mi się spszeciwiał.
— To mój sekretarz, dodał do sąsiada, i pisze sprzeciwiać przez sz.
Wszyscy spojrzeli aa Juljana, który skłonił zbyt nisko głowę w kierunku Norberta; naogół jednak sprawił korzystne wrażenie.
Widocznie margrabia musiał wspomnieć o okolicznościach tyczących wychowania Juljana, ktoś z gości bowiem zagadnął go o Horacego. Rozmową o Horacym pozyskałem sobie względy biskupa w Besançon, pomyślał Juljan: widocznie oni znają tylko tego autora. Od tej chwili zapanował zupełnie nad sobą. Przyszło mu to tem łatwiej, ile że właśnie osądził, iż panna de la Mole nigdy nie będzie w jego oczach kobietą. Od czasu seminarjum, nabierał o ludziach coraz gorszego mniemania i niełatwo dawał się onieśmielić. Byłby się czuł jeszcze pewniejszy, gdyby jadalnia była umeblowana z mniejszym przepychem. Imponowały mu zwłaszcza dwa lustra, na osiem stóp wysokie, w których, mówiąc o Horacym, widział swego interlokutora. Odpowiedź jego, jak na parafjanina, wypadła niezgorzej. Miał ładne oczy, których blask pomnażała jeszcze nieśmiałość, drżąca lub uszczęśliwiona kiedy mu się udało trafnie odpowiedzieć. Wydał się sympatyczny. Egzamin ten wlał nieco ożywienia w ceremonjalny obiad. Margrabia gestem zachęcił interlokutora, aby się ostro brał do Juljana. Czyżby on w istocie coś umiał? myślał pan de la Mole.
Juljan odpowiadał wcale samodzielnie; poglądy jego ujawniały, nie dowcip — rzecz niemożliwa dla kogoś nieznającego gwary paryskiej — ale pewną świeżość myśli, mimo że podanych bez wdzięku i smaku. Tyle było pewne, że jest dobry łacinnik.
Przeciwnik Juljana był to członek Akademji, który, przypadkowo, dobrze posiadał łacinę; poznał w Juljanie tęgiego humanistę i, nie obawiając się już skompromitować chłopca, zaczął go istocie przypierać do muru. Rozgrzany dysputą, Juljan zapomniał wreszcie o przepychu sali i rozwinął, na temat łacińskich poetów, poglądy, których Akademik nigdzie nie spotkał. Jako człowiek lojalny, powinszował tego młodemu sekretarzowi. Szczęściem, wszczęła się dyskusja o tem czy Horacy był biedny czy bogaty; czy był człowiekiem światowym, oddanym rozkoszy, lekkomyślnym, składającym wiersze dla zabawy, jak Chapelle, przyjaciel Moliera i La Fontaine’a; czy też biednym poetą-laureatem, wiszącym przy dworze i składającym ody na dzień urodzin królewskich, jak Southey, przyjaciel lorda Byrona. Zaczęto mówić o społeczeństwie za Augusta i za Jerzego IV; w obu tych epokach arystokracja była wszechpotężna; ale w Rzymie wydarł jej władzę Mecenas, będący jedynie prostym szlachcicem, w Anglji zaś zepchnęła ona Jerzego IV niemal do stanowiska weneckiego doży. Dyskusja ta zbudziła potrosze margrabiego z odrętwienia i nudy, w jakiej pogrążony był z początkiem obiadu.
Juljan nie znał zupełnie tych nowożytnych imion, jak Southey, lord Byron, Jerzy IV; słyszał je poraz pierwszy. Ale zauważono powszechnie, że, ilekroć rozmowa zeszła na sprawy tyczące Rzymu, odbijające się w dziełach Horacego, Marcjala, Tacyta, posiadał on niezaprzeczoną wyższość. Juljan przywłaszczył sobie bez ceremonji niektóre myśli biskupa z Besançon z owej pamiętnej rozmowy; poglądy te spotkały się z ogólnym poklaskiem.
Skoro nagadano się dosyta o poetach, margrabina, która czuła się w obowiązku zachwycać wszystkiem co bawiło męża, raczyła spojrzeć na Juljana. Pod nieokrzesaniem tego księżyka, kryje się może niepospolity umysł, rzekł do margrabiny siedzący obok Akademik. Juljan dosłyszał urywek tej rozmowy. Takie gotowe formułki dosyć były w guście pani de la Mole; przyjęła tę opinję o Juljanie i rada była z siebie że zaprosiła Akademika na obiad. Rozerwał margrabiego, myślała.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Życie Henryka Brulard (Bibl. Boy‘a).
  2. Zaznaczyć tu jednak trzeba, iż anegdotyczne rysy tworzące „legendę stendhalowską“ są nieraz dość wątpliwe, mimo iż pochodzą w znacznej części od niego samego. W obfitym materjale autobiograficznym, krytyka notuje co krok mniejsze lub większe, mówiąc łagodnie, nieścisłości. Jestto ciekawy objaw, iż pisarze, którzy biorą pióro do ręki z potrzeby szczerości, blagują zwykle jak najęci. Ale bo też nie koloryzować w swojej autobiografji, jestto, zdaje się, zadanie nad siły ludzkie.
  3. „Henryk Beyle, Medjolańczyk, żył, pisał i kochał takiem sercem jakiem ubóstwiał Cimarozę, Mozarta i Szekspira“.
  4. W najniewinniejszych listach, Stendhal nieustannie posługuje się kryptonimami.
  5. Przeglądając „Niewydane listy Stendhala“ (Souvenirs d‘egotisme et lettres inédites) natrafiłem na taki ustęp, bardzo znamienny w zestawieniu z militarno-heroicznemi marzeniami młodego Juljana Sorel. W r. 1801, Beyle pisze do przyjaciela: „Wyrzekłem się sławy wojskowej, ponieważ zanadto trzeba się płaszczyć aby się docisnąć do pierwszych miejsc, a jedynie tam czyny są na widoku“.
  6. E. Goncourt, najczystszej krwi literat, powiada gdzieś, że tematem dla literatury może być tylko paryżanin; reszta, to historja naturalna.
  7. Kiedy Stendhal poznaje Byrona w Medjolanie, jest tak wzruszony, iż ledwie może się wstrzymać aby go nie pocałować w rękę.
  8. Essais de psychologie contemporaine.
  9. Kroniki włoskie, Życie Napoleona, Nowele, Korespondencja, Pamiętnik egotysty, Lamiel, Życie Henryka Brulard.
  10. Paris, E. Champion.
  11. Faguet, XIX Siêcle.
  12. Diderot, Kubuś fatalista i jego pan.
  13. Niewątpliwie ujawnia się tu owa dochodząca do manji podejrzliwość, której tyle rysów odbija się w korespondencji Stendhala.
  14. Epizod, w którym pani de Rênal przechowuje przez całą dobę Juljana w swoim pokoju, ma analogję w życiu miłosnem autora, który (już czterdziestoletni z górą), nie mogąc się inaczej widywać z kochanką, dostał się po drabinie do piwnicy w jej domu, i tam pozostał trzy dni, w ciągu których ona zaopatrywała go w żywność, oraz dopełniała innych mniej poetycznych a koniecznych wszakże posług. Gdy mowa o źródłach do tej powieści, interesujące może będzie zaznaczyć, iż proces o usiłowane morderstwo w dość podobnych okolicznościach miał miejsce w rzeczywistości, i że podsądny, ex-seminarzysta Berthet, został w Grenobli skazany na śmierć i stracony. (Stryjeński, Soirées du Stendhal-Club).
  15. „Przygotowując się co rano odczytaniem kilkunastu stronic Marjanny Marivaux, zrozumiesz zdobycze tkwiące w tem, aby trafnie opisywać drgnienie ludzkiego serca“.
  16. Nawiasem mówiąc, chronologja tej ciąży nie wytrzymałaby, jak sądzę, krytyki ginekologa.
  17. Nie trzeba może tego zwierzania brać zbyt dosłownie. W każdym razie, zwrócono uwagę, iż mniej pilnie wczytywał się w kodeks karny, gdyż art. 1342, który cytuje Juljan, nie istnieje.
  18. Np. kiedy, z okazji jakichś dokuczliwych zwierzeń Matyldy, Stendhal powiada, iż „Juljan cierpiał bardziej niż gdyby mu lano w piersi roztopiony ołów“ (XLVIII).
  19. Murger, Cyganerja (Bibl. Boya), od tłumacza.
  20. Automate używa się po francusku w znaczeniu bałwan, głupiec. W tym samym tomie znajduje się przekład powieści La Chartreuse de Parme: rzucam okiem na pierwsze zdanie. Po francusku brzmi: „W 1796 generał Bonaparte wszedł do Medjolanu“. Polska tłumaczka: „W r. 1796 Napoleon I wszedł do Medjolanu“... Zatem, poto przeinacza tekst, i fałszuje obraz (generał Bonaparte a Napoleon I, to daje wprost wzrokowo zupełnie inny obraz!) aby zdradzić ignorancję historyczną. A to znowu z opisu bitwy pod Waterloo. W tekście, markietanka poucza rekruta: jeśli ujrzysz nieprzyjaciela, pchnij go sztychem, nie baw się w rąbaninę (si tu vois un soldat ennemi, pique le avec ton sabre, ne va pas t’amuser a le sabrer). A nasza tłumaczka: „Jeżeli spotkasz nieprzyjacielskiego żołnierza, możesz go podrażnić szablą, ale nie zabijaj dla zabawki“!! Wiemy przynajmniej, dzięki tłumaczce, jakie obyczaje panowały w bitwie pod Waterloo...
  21. Historyczne (przyp. autora).
  22. Autor był podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów w 1800.
  23. Przypis własny Wikiźródeł osielstwo — (przestarz.) głupota, upór jak u osła. Zob. hasło osielstwo w słowniku W. Doroszewskiego
  24. Souvent femme varie
    Bien fol est qui s’y fie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.