Człowiek zwierzę/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Ciotka Phasia umarła we czwartek wieczorem, o godzinie dziewiątej, w najstraszniejszych konwulsjach.
Daremnie Misard, który był obecny przy jej śmierci starał się zamknąć jej powieki. Oczy pozostały otwarte, głowa stężała, przechyliła się nieco na bok, jakby spoglądać chciała na izbę, a usta uchylone z jednej strony uśmiechały się ironicznie.
Jedyna świeca, ustawiona koło niej na rogu stołu, oświecała pokój bladawem światłem.
Pociągi, przebiegające całą siłą pary od godziny dziewiątej, wprawiały te ciepłe jeszcze zwłoki w lekkie drżenie, powiększone migotliwem światłem łojówki.
Misard, chcąc się pozbyć Flory, wysłał ją natychmiast do Doinville, aby zawiadomiła, kogo należy o śmierci. Nie mogła powrócić przed jedenastą, miał więc dwie całe godziny do rozporządzenia.
Spokojnie ukroił sobie kawałek chleba, gdyż zaczął głód uczuwać, od rana bowiem nic nie miałw ustach, od rana bo nie odstępował od łoża konającej. Jadł, chodząc po pokoju i przerzucając wszystko po kolei w całej izbie.
Napad kaszlu powstrzymał go w tej czynności; skurczony we dwoje, na poły umarły, suchy, wątły, oczy bez blasku, włosy bez koloru, wydawał się takim, że nie na długo będzie mógł korzystać ze swego zwycięstwa. Mniejsza o to, w każdym razie dopiął swego.
Stoczył tę kobietę, dzielną, piękną, tak, jak robak toczy dąb olbrzymi. Ona leżała już martwa, stężała, a on żył jeszcze. I pomimo, że niedowierzała niczemu, wystrzegała się każdego kęsa, każdej kropli wody, aby nie była zaprawiona trucizną, on jednak był dowcipniejsze, bo nie mogąc struć jej jedzeniem lub piciem, przyjmowanem przez usta, struł ją inaczej. To jej własna wina, dlaczego była tak upartą?
Dumny był prawie z tego, co uczynił, z uśmiechem przypominał sobie tę walkę długą, z której on wyszedł zwycięzcą; wzrok jego przypadkowo padł na miednicę z wodą, znajdującą się pod łóżkiem, usunął ją czemprędzej aby nikt nie mógł dojrzeć śladów trucizny.
Powróciwszy przed łóżko, spojrzał na martwą. Oczy wciąż otwarte, usta uśmiechnięte, mówiły wyraźnie... szukaj!... szukaj!...
Misard, zawsze flegmatyczny, tym razem jednak czuł się wzburzonym... Gdzie mogą być te pieniądze?... nie zabrała ich przecież ze sobą, i teraz, gdy mu nikt przeszkadzać nie będzie, odnajdzie je z pewnością. Czyż ma powinna była oddać ich dobrowolnie!... w ten sposób uniknęłaby wszelkich trosk i cierpień, a jemu oszczędziłaby kłopotu. Oczy jej ścigały go ciągle. Szukaj! szukaj!...
Nie wahając się długo, rozpoczął natychmiast poszukiwania. Najpierw w szafie. Wyjął klucze z pod poduszki, otworzył, przerzucił całą bieliznę, zajrzał do szuflad, przeszukał wszystko, wyjął nawet, podejrzewając, czy niema gdzie jakiej skrytki tajemnej. Nie!... nie!...
Zwrócił się następnie ku stolikowi nocnemu Oderwał marmur, przewrócił, daremnie. Zdjął lustro z nad kominka, myśląc, że tam coś znajdzie, prócz grubej warstwy kurzu nie było nic. A oczy wciąż otwarte i usta uchylone mówiły wyraźnie jedno i to samo: szukaj!... szukaj!...
Chcąc uniknąć tego wzroku, zaczął na czworakach pełzać po ziemi i stukać w posadzkę. Może pod którą z tafli jest próżnia, dół wygrzebany, może tam znajduje się skarb ukryty. Kilka tafli było źle przytwierdzonych, oderwał je... nic, zawsze nic.
Powstał i spojrzał na trupa. Phasia widocznie szydziła z niego. A może ukryła koło siebie?
Odkrył ją, rozbierał, przeszukał w każdej fałdce ubrania i ciała... początkowo czynił to z pewnego rodzaju wstrętem... lecz oczy jej i usta mówiły: szukaj!. On też szukał. Obok niej, pod nią, wyrzucił ją z łóżka, przetrząsł materace, siennik. Nie znalazł nic. Złożył zwłoki napowrót na łóżku; głowa upadła w nieładzie na poduszki, a usta wykrzywione ironicznie i oczy wciąż otwarte, mówiły: szukaj!... szukaj!...
Misard wściekły, drżący, rozgorączkowany, chciał czemprędzej uporządkować choć cokolwiek łóżko, na którem zbyt widoczne były ślady jego poszukiwań, gdy weszła Flora, powracając z Doinville.
— Pogrzeb pojutrze, w sobotę, o jedenastej — rzekła.
Rzuciwszy tylko okiem po pokoju, domyśliła się w tej chwili, czem Misard zajęty był w czasie jej nieobecności.
Machnęła ręką, okazując tym ruchem obojętność pogardliwą.
— Po co to? i tak się nie znajdzie.
Misardowi zdawało się, że i Flora kpi sobie z niego. Przyskoczył do niej.
— Ona ci dała te pieniądze, ty wiesz, gdzie one są?
Na myśl, że jej matka mogła dać swe tysiąc franków komukolwiek, nawet jej, swej córce, wzruszyła ramionami, tak jej się to wydawało niedorzecznem.
— Aha!... juści!... dała!... Dała ziemi!... tak. O! patrz są!... tam ich możesz szukać.
I ruchem szerokim wskazała na dom cały, na ogród ze studnią, na tor kolei żelaznej, na całą wieś obszerną.
— Tak, tam, gdziekolwiek, w głębi jakiejś dziury, gdzie nikt nawet nie podejrzywa.
Gdy Misard wzburzony, przejęty trwogą, wziął się znowu do przewracania mebli, do stukania po murze, nie krępując się nawet obecnością Flory, ona, stanąwszy przed oknem, mówiła spokojnie, półgłosem:
— O... jakaż piękna pogoda, co za noc ciepła, przyjemna... Biegłam bardzo prędko: gwiazdy świecą na drodze jasno jak w dzień biały. I jutro będzie pewnie czas śliczny.
Przez chwilę stała zapatrzona na pola zieleniejące, pod wpływem ożywczego ciepła, potem usłyszawszy, że Misard przeszedł do drugiego pokoju, aby tam prowadzić dalej przeszukiwania, podeszła do łóżka i, utkwiwszy wzrok w twarz zmarłej, usiadła na krawędzi.
Na rogu stołu paliła się świeca płomieniem długim nieruchomym. Po chwili ciszy, nieprzerywanej najmniejszym szmerem, pociąg przebiegł szybko, wprawiając cały dom w lekkie drżenie.
Flora miała zamiar całą noc spędzić przy zwłokach matki. Tymczasem zaś puściła swobodne wodze swym myślom.
Jedno ją dziwiło nadzwyczajnie, a mianowicie: dlaczego nie odczuła żadnego zmartwienia wskutek śmierci swej matki? dlaczego teraz, siedząc koło te go trupa, nie płacze? Przecież ją kochała!... O tak, kochała ją całem sercem, pomimo swego usposobienia dzikiego, pomimo tego, że unikała zawsze domu, i biegała po całych dniach po polu, jeśli tylko służbą nie była zajęta.
Gdy widziała, jak matka jej wiła się w strasznych boleściach, podchodziła do niej i dwadzieścia razy namawiała ją, aby wezwać czemprędzej lekarza, nie dlatego, aby ją środkami swemi miał uzdrowić, nie, lecz Flora domyślała się skąd pochodzi ta choroba, podejrzewała Misarda i przypuszczała, że gdyby lekarz się zjawił, natenczas bojaźń sama, zmusiłaby truciciela do zaprzestania trucia.
Daremne były jednak jej prośby. Phasia odpowiadała na nie odmownie, jakgdyby w dumie swej postanowiła nie przyjmować od nikogo pomocy, pewna i tak, że odniesie zwycięstwo, gdyż pieniądze nikomu w rękę nie wpadną.
Flora też przestała ją namawiać, i biegła w pole, aby zapomnieć o własnem cierpieniu.
O własnem cierpieniu!... Ono było przyczyną, iż nic, nawet śmierć matki nie czyniła na niej wrażenia.
Gdy się ma zawiele własnych cierpień, nie znajdziesz w sercu miejsca na odczuwanie cudzych. Zresztą cóż ona może poradzić? Dać znać żandarmerji? Wydać Misarda? Myślała i o tem, biegnąc do Doinville. Ale po co? Na co się przyda? Czy to jej ulży choć trochę? I zamyśliła się głęboko.
Patrzyła na matkę, lecz jej wcale nie widziała, zajęta jedynie myślą, co jak gwoździem mózg jej świdrował?
Zdaleka słychać było już od chwili łoskot pociągu pośpiesznego, nadchodzącego z Paryża. Łoskot ten stawał się coraz wyraźniejszy, nareszcie wśród drżenia pociąg przebiegł, a latarnia maszyny oświetliła przez chwilę wnętrze pokoju jakby błyskawicą.
— Kwadrans na drugą — pomyślała. — Jeszcze siedm godzin; zrana o wpół do dziewiątej będą przejeżdżali i...
I znów się zamyśliła, przypominając sobie dnie ubiegłe.
Od kilku miesięcy co tydzień oczekiwała dnia tego. Wiedziała, że w piątek rano, w pociągu, prowadzonym przez Jakóba, Seweryna przejedzie do Paryża.
I w tem męczącem uczuciu zazdrości, — żyła jedynie po to, aby ich szpiegować, aby widzieć, jak przejeżdżają, aby módz powiedzieć sobie, że oni tam będą szczęśliwi, gdy tymczasem ona!...
O!... ten pociąg przeklęty!... Jakże by chętnie przyczepiła się do ostatniego wagonu, aby módz razem z nim pojechać.
Zdawało jej się, iż te koła przechodzą po jej ciele, przecinają jej serce!
Cierpiała tak dalece, że postanowiła bądź co — bądź raz to zakończyć. Ale jak?
Pewnego wieczoru zasiadła do stolika i chciała napisać do sądu. Wiedziała o jej sprawkach z Grandmorrinem, domyślała się co było przyczyną jego śmierci.
Jeśli napisze, Seweryna zostanie na pewno zaaresztowaną... ale czy napewno? Kto wie? Oni tam, w tym pięknym świecie wszyscy wzajemnie się rozumieją. A może jeszcze zamiast Seweryny ją wsadzą do więzienia, tak jak wsadzili Cabucha.
Nie... nie... tak nie można!... chce się zemścić zemści się sama bez niczyjej pomocy.
Nie była to nawet właściwie chęć zemsty o jakiej nieraz słyszała... Uczynić komuś źle, aby swe własne cierpienie zagłuszyć!... nie... Ona chciała zakończyć raz to wszystko, wywrócić, zburzyć, zniszczyć!... chciałaby, aby piorun jaki spadł z nieba i wszystkich pozabijał, nawet i ją z nimi razem.
Bo i dlaczego tak cierpi?... Jest silniejszą łagodniejszą, niż tamta, czuje, iż posiada wszelkie prawo, aby być kochaną... O!... gdyby ją tak mogła dostać w swe ręce, gdzie na krańcu lasu, rozprawiłaby się z nią krótko.
Na tydzień przed śmiercią matki, przyszła jej do głowy myśl nagła, jak uderzenie młota, nie wiadomo skąd... Zabić ich, aby już więcej nie przejeżdżali.
Nie rozumowała, byłą posłuszną dzikiemu instynktowi niszczenia, postanowiła działać natychmiast.
Gdy drzazga wbije jej się w rękę, ona rozcina przecież ciało aby uniknąć cierpienia... Zabić ich!... zabić za pierwszym razem, gdy będą przejeżdżać... wykoleić pociąg... założyć podkład wpoprzek toru, wyrwać szynę, porozbijać, podruzgotać wszystko!... On, na maszynie... nie wymknie się... zgnieciony zostanie na miazgę... a ona?... ona zawsze siedzi w pierwszym wagonie, aby być bliżej niego... Znajdzie się też bardzo blisko!... bliżej może niżby chciała. Co zaś do reszty, tego tłumu osób, przejeżdżających zawsze tym samym pociągiem... al... co ją to obchodził... Czyż ona zna kogo?...
Ta myśl o zdruzgotaniu pociągu, o poświęceniu tylu ludzi opanowywała ją coraz bardziej. W tem morzu krwi i boleści zdoła ochłodzić swe serce, łzami przepełnione.
Nadszedł piątek. Do tego dnia nie zdecydowała się jeszcze, gdzie i jak ma wyrwać szynę.
Pociąg ranny przejechał spokojnie. Widziała ich oboje. Ale wieczorem... o!... wieczorem musi już coś zrobić.
Nie będąc zajęta służbą, wybrała się ku tunelowi, chcąc dojść aż do miejsca, gdzie tor się rozdwaja i boczna odnoga skręca do Dieppe... tam będzie najlepiej.
Wycieczka w tunelu nie była dla niej nowością. Nieraz już tam chodziła w tem podziemiu długiem na pół mili, nieraz zdarzało się, że pociąg przebiegł tuż koło niej i gdyby tylko na chwilę straciła przytomność, gdyby poł kroku się ruszyła, nie wstałaby już więcej. A jednak to narażanie się na niebezpieczeństwo najwięcej ją tam wabiło.
Owego wieczora, a było to właśnie na tydzień przed śmiercią jej matki, przesunęła się ostrożnie koło budki stróża, weszła do środka i postępowała śmiało, trzymając się lewej strony, aby być pewną, że pociąg, idący z przodu, zawsze ją minie po prawej.
Naraz niewiadomo dlaczego, przyszło jej do głowy obejrzeć się po za siebie. Chciała zapewne sprawdzić, czy widać jeszcze czerwone latarnie pociągu, który przed chwilą przejechał w stroną Hawru.
W chwili, gdy zamierzała pójść dalej swoją drogą i w tym celu zwróciła się ku dawnemu kierunkowi, potknęła się wśród ciemności o coś, prawdopodobnie o szynę, i instynktownie, aby nie upaść, wykręciła się na jednej nodze.
Odzyskawszy równowagę, traciła zupełnie kierunek. Ciemno dokoła. Z której strony znikło czerwone światło? w którą stronę iść należy? którym torem będzie szedł pociąg nadchodzący?
Z doświadczenia wiedziała, że wśród ciemności nigdy okiem rozróżnić nie można toru po którym pędzi lokomotywa.
Pomimo całej odwagi, oszołomiona łoskotem pociągu, który przebiegł przed chwilą, zatrzymała się, nie wiedząc co robić.
Przez chwilę starała się zebrać zmysły, przypomnieć sobie, wyrozumować.
Nagle strach ją opanował; zaczęła pędzie co sił przed siebie. Nie... nie!... ona nie chce być zabitą, dopóki tamtych nie zabije.
Nogi jej potykały się o szyny, upadała co chwilę, a to powiększało grozę położenia. Zdawało jej się, iż ściany tunelu zmniejszają swą odległość, zbliżają się ku niej, zaduszą ją lada chwilę. Odgłos jej własnych kroków odbijał o sklepienie przeraźliwem echem groźby. Co chwilę odwracała głowę, sądząc, iż czuje już palący oddech lokomotywy.
Dwa razy jakieś przeczucie ogarniało ją, iż w złym biegnie kierunku. Stawała na chwilę, zwracała się i biegła w przeciwną stronę, i znów po chwili tą samą wracała drogą...
I pędziła, pędziła wciąż, gdy przed nią, zdaleka zabłysła gwiazdka, oko okrągłe, promieniejące, zwiększające się z każdą chwilą. Tym razem oparła się gwałtownej chęci aby odwrócić się i uciekać przed tem okiem. Szła śmiało naprzód.
Gwiazda zamieniła się wkrótce w ognisko pełne żaru, w paszczę pieca olbrzymiego, pochłaniającego wszystko, co mu staje na drodze. Oślepiona tym blaskiem, oszołomiona łoskotem, odskoczyła na lewo, nie wiedząc kiedy i dlaczego.
Pociąg przebiegł koło niej tak błyskawica; czuła tytko przewiew wiatru, jakby wśród burzy gwałtownej.
W pięć minut później wyszła z tunelu po stronie Malauney, cała i zdrowa.
Była godzina dziewiąta, jeszcze kilka minut, a nadejdzie pociąg z Paryża.
Nie zatrzymując się, szła szybko, uważając tylko po drodze na tor, czy nie trafi jej się jaka sposobność, z którejby mogła skorzystać.
Nareszcie doszła do miejsca, gdzie tor się rozdwajał. Na drodze ku Dieppe stał pociąg roboczy, który przywiózł kamienie, potrzebne do naprawy drogi. Zwrotnica nastawiona była na tor boczny, pilnował jej Ozil.
Florze błysnęła myśl jak błyskawica; nie dopuścić Ozila do nastawienia zwrotnicy, w ten sposób pociąg pośpieszny zamiast podążyć wprost do Hawru, skręci na bok i całym pędem wpadnie na pociąg towarowy.
Ozil, dawny wojskowy, suchy, milczący, pilnował swego zajęcia, jak oka w głowie, nie można mu było nigdy zarzucić opieszałości.
Starał on się już oddawna o pozyskanie względów Flory. Raz, posunąwszy swą natarczywość za daleko, dostał tak silne uderzenie kijem przez głowę, że kilka dni musiał przeleżeć w łóżku.
Pomimo to nie tracił jednak nadziei, iż kiedyś starania jego będą uwieńczone i okazywał się dla Flory zawsze przyjacielski i gotów do wszelkich usług.
Flora ze swej strony nie czuła najmniejszej urazy do Ozila i często przychodziła do niego na pogawędkę, zwłaszcza od pewnego czasu gdy samotność stawała się dla niej nieznośną.
Tym razem, przybywszy w nocy, rozpoczęła opowiadanie o matce chorej, o swych zamiarach na przyszłość w razie gdyby Phasia umarła.
Powoli rozmawiając, odciągnęła go od zwrotnicy i prowadziła ku wsi sąsiedniej. Mówiła, lecz słuch jej chwytał zbliżający się łoskot pociągu, który pędził całą siłą pary. Ozil tak się zagadał, iż zapomniał w jej obecności o całym świecie.
Pociąg zbliżał się coraz bardziej.
Nagle Flora się obejrzała. Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała, że bieg maszyny staje się coraz wolniejszym.
Przed samą zwrotnicą pociąg się zatrzymał. Nie wiedziała o tem, że zwrotnica, fałszywie nastawiona, automatycznie z drugiej strony daje sygnał zatrzymania.
Ozil z krzykiem człowieka zbudzonego pod gruzami walącego się domu, poskoczył ku zwrotnicy i nastawił ją właściwie.
Pociąg wśród okrzyków zdziwienia, które wydobywały się z wagonów, popędził dalej prostą drogą do Hawru.
Flora zdrętwiała nieruchomo ścigała wzrokiem tych, którzy tylko wypadkiem umknąć jej zdołali.
W dwa dni później Ozil, usunięty ze służby, przyszedł się z nią pożegnać, nie podejrzewając bynajmniej, iż ona sama była przyczyną tego wypadku. Prosił ją, aby przyszła do niego, w razie gdyby matka umarła. U niego znajdzie spokój i opiekę!...
Po odejściu Ozila, uśmiechnęła się gorzko... Opiekę!... ta jej była najbardziej potrzebną. Bądź cobądź plan się nie udał, trzeba było znaleźć co innego.
Wszystko to były wspomnienia z tygodnia ubiegłego, a tak się teraz nad niemi zamyśliła, że chociaż szeroko otwartemi oczyma wpatrywała się w trupa swej matki, nic jednak przed sobą nie widziała.
Potarła ręką czoło, myśli pierzchły jak mgła za podmuchem wiatru i ujrzała zwłoki, oświetlone żółtym płomieniem świecy.
Matka jej nie żyła. Czyż ma odjechać, pójść do zagrody Ozila, poślubić go? On ją tak kochał możeby przy nim była szczęśliwą? Cała jej istota wstrząsnęła się na myśl podobną.
Nie, nie!... Jeżeli jest dość słabą i pozwala żyć tamtym dwojgu, żyjąc sama, w każdym razie będzie o tyle silną, aby nie łączyć się z człowiekiem, którego nie kocha. Nie... nie!... lepiej pójść w świat, pomiędzy ludzi, wynająć się do służby byle nie to!...
Hałas jakiś niezwyczajny dobiegł do jej uszu. Domyśliła się wkrótce, co oznacza. Misard kopał łopatą ziemię ubitą w kuchni i nie pokrytą podłogą.
Szukał tak zawzięcie pieniędzy ukrytych, gotów dom cały rozwalić. O... z nim takżeby nie została!... Cóż jej więc pozostaje.
W tej chwili przeszedł pociąg mieszany z Paryża. Maszyna jego, ciężka i sunąca się powoli, wprawiła dom cały w febryczne drżenie.
Flora odwróciła głowę, spojrzała przez okno na niebo pogodne, zasiane gęstemi gwiazdami.
— Trzecia... jeszcze pięć godzin do pociągu, którym będą jechali.
I znów się zamyśliła. Widzieć ich tak co tydzień, razem, szczęśliwych!... a!... to przechodzi jej siły.
Od chwili, gdy wiedziała, że Jakób do niej należeć nie będzie, wolałaby, aby nie żył, w ten sposób przynajmniej nie należałby do nikogo.
Spojrzała na zwłoki matki. Boleść po jej utracie była niczem w porównaniu z boleścią, jaka wypełniała jej serce. Nie ma nikogo na świecie, za kimby jej żal było... Niechby nawet świat cały wymarł... co ją to obchodzi. Umarli!... tylu ich było, tylu ich jeszcze będzie... Matka jej umarła, siostra jej umarła, miłość jej umarła... a ona teraz zostać ma sama... zostać gdy tamci dwoje... Nie... nie!... lepiej, żeby świat cały się zawalił, aby śmierć, która przed chwilą gościła w tej izbie, tchnęła na ziemię i potężnem swem tchnieniem wszystkich porwała.
Powróciła do swych planów, rozmyślała nad najpewniejszym sposobem, jaki przedsięwziąć należało.
Wyrwać szynę... sposób to najłatwiejszy, najpewniejszy i najniezawodniejszy. Wykręcić tylko śruby obcęgami i usunąć na bok. Przyrządy potrzebne miała pod ręką, nikt jej nie zobaczy, w tem ustroniu odludnem nikt jej nawet przeszkadzać nie będzie.
Ale gdzie? w którem miejscu? Najlepiej na łuku przy zakręcie do Barentin, nasyp w tem miejscu wysoki na siedem do ośmiu metrów. Tam wykolejenie jest pewne, katastrofa przerażająca.
Zaczęła obliczać godziny. Według rozkładu jazdy, przed pociągiem pośpiesznym z Hawru, który przechodził o ósmej minut szesnaście, szedł tylko pociąg mieszany o siódmej minut pięćdziesiąt. Miała dwadzieścia minut czasu na wykonanie zamiaru. To wystarczy.
Tylko, że często pomiędzy pociągnmi zwykłemi przechodzą też i nadzwyczajne, towarowe, a w tych czasach zwłaszcza ruch był już wielki.
Jak się upewnić, że przed pociągem pośpiesznym żaden już inny nie idzie? Przez głowę jej przechodziły najrozmaitsze przypuszczenia.
Noc była jeszcze ciemna, świeca oświetlała pokój płomieniem jasnym, gdyż knot nie obcięty upadł na bok i łój stopiony spływał obficie po lichtarzu.
Nadchodził pociąg towarowy; w tejże samej chwili wszedł Misard z rękami zabłoconemi, zmęczony, rozgorączkowany daremnem poszukiwaniem. Nie ustawał jednak ani na chwilę w swej czynności.
Ledwie wszedł, zaraz zaczął szukać pod meblami, w kominie.
Pociąg wlókł się powoli bez końca i wstrząsał zwłokami, leżącemi na łóżku.
Misard wyciągnął ręce, chcąc zdjąć z nad łóżka mały obrazek, zawieszony na murze.
Wzrok jego mimowoli padł na umarłą, na jej oczy otwarte i usta, ironicznie uśmiechnięte.
Pobladł, dygotał zębami i z największą wściekłością powtarzał szeptem zaledwie dosłyszalnym:
— Tak, tak... szukaj... szukaj!... i znajdę, znajdę z pewnością, choćbym miał poruszyć każdy kamień w całej okolicy, choćbym, miał przekopać każdą piędź ziemi.
Pociąg minął, drżenie ustało, a zmarła, nieruchoma spoglądała wciąż na męża tak szyderczo, z taką pewnością zwycięztwa, iż Misard wybiegł, zostawiając drzwi otwarte.
Flora podniosła się, zamknęła drzwi, aby ten człowiek nie przerywał jej spokoju i wróciła na miejsce. Od kilku chwil głos jakiś jej szeptał:
— Dziesięć minut wprzód nim przejdzie pociąg, to wystarczy.
Słuchała z zadziwieniem tego głosu. Rzeczywiście będzie miała dość czasu.
Jeżeli więc na dziesięć minut przed przejściem pośpiesznego pociągu, żaden inny nie będzie sygnalizowany, wtedy zabierze się do roboty.
Od tej chwili rzecz cała była obmyślona pewna, niepokój jaki od dłuższego już czasu ją opanował, ustąpił, czekała spokojnie.
Około piątej zaczęło się powoli rozwidniać. Pomimo dotkliwego chłodu, otworzyła okno. Świeże powietrze wiosenne napełniło izbę duszną, pełną dymu ze świecy łojowej.
Powoli i słońce ukazało się z za wzgórza i ozłociło promieniami wierzchołki drzew, tu i owdzie rozrzuconych.
W kilka chwil później odezwała się trąbka i Flora stała już przy barjerze z chorągiewką, zwiniętą w futerale.
Powiodła wzrokiem za oddalającym się pociągiem.
— Jeszcze dwie godziny — pomyślała.
Matka jej nie potrzebowała już żadnej posługi. Myśl o powróceniu do pokoju wydawała się jej wstrętną.
Zresztą po co? uścisnęła ją po raz ostatni nim wyszła, a teraz może rozporządzać już sobą, swem życiem... no, i życiem innych.
Nieraz, pomiędzy nadejściem pociągów wymykała się, znikała. Dziś jednak coś przykuwało ją do jej stanowiska przy barjerze.
Usiadła na ławce, na zwyczajnej desce, położonej na czterech słupkach.
Słońce wznosiło się ponad widnokrąg, roztaczając jasne promienie. Cała natura wydawała tchnienie wiosenne, wonne. Flora siedziała bezmyślnie, kąpiąc się w tych ożywczych promieniach światła i ciepła.
Przez chwilę uwagę jej zwrócił na siebie Misard, znajdujący się po drugiej stronie toru.
Kręcił się koło budki, zbitej z desek, przeszukiwał wszystkie kąty, poruszał kamienie, a od chwili do chwili zwracał wzrok ku domowi, wpatrując się stale, jak gdyby chciał myślą przebić te ściany i dowiedzieć się, gdzie skarb został ukryty.
Patrzyła długo, lecz w końcu, zajęta swemi myślami, zapomniała o nim i straciła go zupełnie z oczu.
Minuty upływały, Flora nie ruszała się z miejsca. O siódmej minut pięćdziesiąt pięć, Misard dał znak dwoma dźwiękami trąbki, iż nadchodzi pociąg mieszany z Hawru.
Podniosła się, zamknęła barierę i stanęła przed nią z chorągiewką w ręku.
Pociąg przeszedł powoli, wprawiając ziemię w lekkie drżenie i po chwili zniknął w tunelu.
Flora została na miejscu, nie wróciła już na ławkę, stała licząc minuty.
Jeżeli w przeciągu dziesięciu minut nie nadejdzie sygnał o jakim pociągu towarowym, pobiegnie na miejsce upatrzone i wykręci śruby z szyn.
Stała zupełnie spokojnie, pierś tylko uginała jej się jakby pod jakimś olbrzymim ciężarem. Myśl, że Jakób i Seweryna zbliżają się i pojadą dalej do Paryża, gdzie ich czekają chwile szczęścia i miłości, wzmocniła ostatecznie jej postanowienie. Ona nie może dopuścić do tego i nie dopuści.
W egoistycznem poczuciu zemsty nie widziała nikogo więcej tylko ich dwoje, nie zwracała uwagi na ten tłum podróżnych, obcych, nieznanych, przesuwających się od lat tylu przed jej oczami.
Jeszcze dwie minuty... jeszcze tylko jedna.
Już miała się ruszyć z miejsca, gdy głuchy turkot kół, dolatujący od strony Bécourt, zatrzymał ją przy barjerze.
Zapewne jakiś wóz z kopalni ze wsi, podążał do sąsiedniego miasteczka. W każdym razie trzeba otworzyć barjerę, postać przez chwilę, a może i porozmawiać, i znowu się nie uda!... Zresztą... mniejsza o niego, niech sobie czeka.
I nie zwracając uwagi na nadjeżdżającego, uczyniła tylko gwałtowny ruch ręką, oznaczający obojętność i pobiegła wzdłuż toru.
Nagle trzask bicza i głos wesoły zatrzymał ją na miejscu.
— Hej! Flora!
Był to Cabuche.
Flora stanęła jak przygwożdżona o kilka kroków od barjery.
— Cóż to? śpisz jeszcze na taką ładną pogodę? Otwórz prędzej, niech przejadę zanim pociąg nadejdzie.
Flora była wzburzona. Zamiar jej się nie uda, tamci dwoje przejadą bez przeszkody, a ona ich nie zatrzyma. I, otwierając powoli barjerę starą, na pół spróchniałą, której zawiasy zardzewiałe wydawały zgrzyt przeraźliwy, szukała w myśli jakiejkolwiek przeszkody, czegoś, coby mogła położyć w poprzek toru, zrozpaczona do tego stopnia, że byłaby się położyła chętnie sama na szynach, gdyby miała pewność, że kości jej są dość twarde, iż zdołają wykoleić lokomotywę.
Mimowolnie rzuciła okiem na wóz Cabucha. Był on nizki, ciężki, naładowany dwoma słupami kamiennemi, które pięć koni zaledwie udźwignąć mogły. Te dwa słupy szerokie, ciężkie, przydałyby jej się bardzo. Gdyby mogła niemi tor zastawić, dokonałaby tego, czego tak pragnęła. Pięć koni spoconych, zadyszanych, czekało na znak woźnicy.
— Co ci jest? ~ zapytał Cabuche — taką masz dziwną minę?
Trzeba było coś odpowiedzieć.
— Moja matka umarła wczoraj wieczorem.
Cabuche, z okrzykiem przyjacielskiego współczucia, uścisnął ręce Flory.
— O!... biedna ty... biedna!... Chociaż można się było tego spodziewać oddawna, zawsze to jednak bardzo smutne!... Więc ona w domu leży? — dodał, wskazując mieszkanie. — Zaczekaj, pójdę ja pożegnać po raz ostatni.
I powoli poszedł z Florą ku domowi, gdzie lezały zwłoki jej matki.
Doszedłszy do progu, odwrócił się, spoglądając na wóz i konie.
Flora starała się go uspokoić.
— Niema niebezpieczeństwa, konie stoją spokojnie, zresztą pociąg jeszcze daleko.
Kłamała. Wprawne jej ucho rozróżniało już łoskot nadchodzącego pociągu. Najdalej za trzy minuty ukaże się z wąwozu i wyjedzie na równinę.
Podczas gdy kamieniarz, stanąwszy nad zwłokami Phasji, zamyślił się smutnie, Flora czatowała przy oknie, nadsłuchując regularnego szumu lokomotywy, zbliżającej się z każdą chwilą.
Nagle pomyślała o Misardzie. Zobaczy i przeszkodził Obróciła się i nie dojrzała go na stanowisku. Był po drugiej stronie domu, kopał ziemię koło studni, gdzie zdawało mu się, iż znajdzie ukryte pieniądze. Rozgorączkowany, zaślepiony, nie słyszał nic, tylko wciąż kopał.
Flora odetchnęła spokojniej. Widocznie więc los sam chce, aby się stało, to co zamierzyła.
Lokomotywa huczała już po drugiej stronie wąwozu, jeden z koni Cabucha odezwał się głośnem rżeniem.
— Nie bój się... pójdę i potrzymam, aby się nie ruszyły z miejsca.
Rzuciła si ęgwałtownie ku koniom. Pierwszego z brzegu pociągnęła silnie za wędzidło. Konie oparły się w pierwszej chwili, później szarpnęły gwałtownie. Wóz jednak, naładowany olbrzymim ciężarem, nie ruszał się z miejsca.
Flora wytężyła wszystkie siły, chwyciła za zaprząg i ciągnąc, dopomagała koniom.
Za chwilę wóz stał na torze. Z wąwozu, odległego o sto metrów, wysuwała się lokomotywa.
Flora, bojąc się, aby konie, spłoszone jej hukiem nie szarpnęły i nie usunęły ciężaru, zatrzymała cały zaprzęg, wysiłkiem nadludzkim.
Siła jej znaną była w całej okolicy. Pewnego razu zatrzymała swemi rękami wagon, staczający się po spadzistej pochyłości, dziś siły tej użyła na zatrzymanie pięciu koni, rżących i wyrywających się, jakby przeczuwały instynktownie niebezpieczeństwo.
Dziesięć sekund oczekiwania przed nadejściem pociągu wydawało się Florze wiekiem całym.
Dwa kamienie olbrzymie zagradzały zupełnie drogę. Lokomotywa sunęła się pocichu z szybkością błyskawicy. Jej części stalowe błyszczały w rannem świetle słonecznem. Katastrofa była nieunikniona, nic nie mogło jej przeszkodzić.
Wtem Misard jednym skokiem znalazł się na swojem stanowisku i zobaczył natychmiast, co się dzieje. Wyciągnął ramiona, zawył przeraźliwie, jak szalony, chcąc wstrzymać pociąg.
Cabuche, usłyszawszy łoskot kół i rżenie koni, wybiegł z mieszkania, rzucił się ku koniom, i nie zważając, że maszyna już na niego nadjeżdża, chciał je zmusić, aby ruszyły z miejsca.
Flora chwyciła go w pół i odrzuciła nadludzkim wysiłkiem o kilka kroków cd toru. Sądził on ze konie ruszyły same, a Flora nie może sobie dać rady. Wprawdzie, odrzucając go, ocaliła mu może życie, lecz on tego nie czuł, płakał, przeklinał siebie, z rozpaczy i wściekłości.
Flora tymczasem stała z boku, spokojna, nieruchoma i patrzyła z oczyma szeroko otwartemi płomieniejącemi.
W chwili, gdy przód maszyny oddalony był od przeszkody na metr jeden, dojrzała jeszcze Jakóba z ręką na korbie.
Odwrócił się, wzrok jego padł na Florę; spojrzenia krótkie, lecz wyraźne skrzyżowały się, wypowiadając to, czego słowami nie było już czasu powiedzieć.
Tego rana Jakób uśmiechał się do Seweryny gdy zeszła na peron kolejowy w Hawrze, przed odejściem pociągu.
Dlaczego truć sobie życie jakiemiś przywidzeniami, dlaczego nie korzystać z chwil szczęśliwych, kiedy się same nasuwają? Wszystko przecież da się jeszcze jakoś urządzić!...
I postanowił spędzić dzień ten w najprzyjemniejszy o ile możności sposób, układając w myśli projekt, jak natychmiast po przybyciu do Paryża, pójdzie z Seweryną na śniadanie do restauracji, do której zwykle zachodzili.
Seweryna rzuciła smutne wejrzenie na pociąg gdyż w pobliżu maszyny nie było wolnego przedziału pierwszej klasy, musiała więc usiąść gdzieś na końcu pociągu.
Uśmiechnął się do niej, chcąc ją w ten sposób pocieszyć. W każdym razie przecież przybędą razem, a tam, na miejscu, powetują sobie to chwilowe rozłączenie w dwójnasób.
Wesołość ogarnęła Jakóba do tego stopnia, iż, gdy wychylił się z maszyny, chcąc zobaczyć, jak Seweryna wsiada do przedziału na samym końcu pociągu, zaczął żartować z Henryka Dauvergne, stojącego tuż koło pierwszego wagonu.
Wiedział on dobrze, iż nadkonduktor jest w Sewerynie zakochany po uszy. Zdawało mu się nawet, iż w zeszłym tygodniu Dauvergne stał się natarczywszym, niż zwykle, a ona chętniej zabiegi jego przyjmowała. Sądził, iż czyni to dla rozrywki, życie jej bowiem w ciągu ostatnich kilku tygodni wcale nie wesoło się przedstawiało.
W żartach zapytał Henryka, komu to zasyłał wczoraj całusy, ukryty za jednem z drzew, stojących przed dworem, kolei.
Pecqueux, zajęty przerzucaniem węgla do ogniska, wybuchnął na to pytanie głośnym śmiechem.
Z Hawru do Barentin pociąg przeszedł ze zwyczajną szybkością, bez najmniejszego wypadku. Henryk, siedzący wysoko w swej budce służbowej nad wagonem, pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo, ujrzawszy jakiś przedmiot wielki, zagradzający drogę, zdziwienie jego było tak wielkie, iż przez chwilę stanął oniemiały, jakby sparaliżowany. Stracił kilka sekund.
Pociąg wyjeżdżał już z wąwozu, z maszyny rozległ się krzyk przeraźliwy, i wtedy dopiero pociągnął za sznurek od dzwonka sygnałowego, którego koniec wisiał koło niego.
Jakób w tej chwili, z ręką na korbie, patrzył zamyślony, nie widząc nic przed sobą. Myśl jego zajęta była czemś tak nieokreślonem, odległem, że nawet obraz Seweryny zniknął z niej zupełnie.
Przeraźliwy odgłos dzwonka, rozpaczliwy krzyk palacza, wyrwały go z tego zamyślenia.
Pecqueux niezadowolony, że ogień nie ma należytego przeciągu, opuścił cokolwiek popielnik i wychylił się, aby zobaczyć, z jaką szybkością pociąg się posuwa. Wychyliwszy się, ujrzał przeszkodę, stojącą w poprzek toru i krzyknął.
Jakób w jednej chwili zrozumiał całą grozę położenia. Pobladł jak trup. Widział wóz ciężki, zagradzający przejazd, widział wyraźnie dwa olbrzymie kamienie, czuł już straszne uderzenie, które lada chwila nastąpi, czuł już nawet wstrząśnienie, wynikłe i tego spotkania. Katastrofa była nieunikniona.
Ruchem gwałtownym odwrócił korbę, zamknął regulator, zakręcił śrubę hamulca. Chciał cofnąć maszynę; instynktownie ręka jego dotknęła sprężyny gwizdka, jak gdyby tym świstem ostrym, przeraźliwym, chciał usunąć olbrzymią przeszkodę tarasującą przejazd.
Liza odmówiła posłuszeństwa, szła wciąż naprzód pomimo wszystkiego, zwalniając bieg cokolwiek. Nie była to już ta maszyna uległa, którą niegdyś mógł zatrzymać na odległości kilkudziesięciu metrów. Straciła swe przymioty w walce z zaspą śnieżną. Od tego czasu stękała, kaszlała, grymasiła, jak stara kobieta, której przeziębienie zniszczyło zdrowe dotąd piersi. Huczała, a biegła wciąż naprzód, jęczała pod uciskiem hamulców, lecz biegła ciągle.
Pecqueux, oszalały z trwogi, wyskoczył z maszyny. Jakób stał zdrętwiały na swojem stanowisku. Prawą ręką kurczowo zaciskał korbę, lewą przytrzymywał bezwiednie sprężynę gwizdka i oczekiwał bezmyślnie katastrofy.
Nareszcie Liza z szumem, hukiem, świstem przeraźliwym, wpadła na wóz z kamieniami, pchana całym ciężarem trzynastu wagonów, które wciągnęła za sobą.
Misard i Cabuche, z rękami wyciągniętemi, przygwożdżeni przerażeniem do miejsca, odległego o dwadzieścia metrów od pociągu, i Flora, ze wzrokiem, wyrażającym zadowolenie, po spełnieniu zemsty, ujrzeli widok straszny.
Pociąg wznosił się w górę, siedm wagonów piętrzyło się jeden na drugim, upadając następnie wśród huku i trzasku i tworząc bezkształtną masę z rozbitych szczątków. Trzy pierwsze wagony rozleciały się jak okruchy, cztery następne utworzyły górę z dachów pogiętych, kół połamanych, łańcuchów poszarpanych, ze ścian, drzwi i szyb, potrzaskanych na drobne kawałki.
Przez chwilę słychać było jeszcze tarcie maszyny o kamienie, nareszcie Liza rozdarta, rozszarpana upadła na lewo, a kamienie rozleciały się w kawałki, jakby wysadzone miną prochową.
Z pięciu koni, cztery pociągnięte wraz z wozem, zostały zabite na miejscu.
Koniec pociągu, sześć wagonów zatrzymało się spokojnie, nie wyskoczywszy nawet z szyn i nie poniósłszy najmniejszej szkody.
Krzyki przeraźliwe, wołania o pomoc, wszystko to mieszało się w jedną całość, z której zaledwie można było rozróżnić słowa:
— Do mnie!... na pomoc!... O, mój Boże!... Umieram!... Na pomoc!... na pomoc!...
Liza leżała wywrócona na bok, z wnętrza jej wydobywała się para gęstemi kłębami, a z węgli rozżarzonych, porozrzucanych tu i owdzie, wznosił się dym czarny.
Obok niej wyciągnął się koń z uciętemi nogami przedniemi, a z brzucha rozdartego wyglądały mu wnętrzności. Ryczał przeraźliwie, głos ten jednak niknął wobec łoskotu maszyny konającej.
Krzyki i wołania wzmagały się coraz bardziej.
— Ratujcie!... Zabijcie mnie!... Co ja cierpię!... Boże!... Co ja cierpię!... Zlitujcie się nademną!...
Wśród tych krzyków ogłuszających, wśród zamieszania, zaczęły się otwierać drzwiczki wagonów ocalonych.
Podróżni wyskakiwali gwałtownie, jeden przez drugiego, popychając się, upadając. Uczuwszy ziemię pod nogami, zobaczywszy pole przed sobą, wszystko, co żyło uciekało galopem, aby jak można najbardziej oddalić się od tego miejsca strasznego. Mężczyźni, kobiety, wszyscy chowali się w głębi lasu poblizkiego.
Seweryna blada, z włosami, rozpuszczonemi wyskoczyła również z wagonu. Ona nie uciekała, lecz pędem biegła ku maszynie. Po drodze zobaczyła palacza.
— Jakób?... Jakób?... uratowany?... nieprawdaż?...
Pecqueux, który cudem jakimś wyskoczył tak szczęśliwie, iż nie poniósł najmniejszego szwanku, biegł również ku maszynie, z sercem ściśniętem na myśl, że jego maszynista znajduje się tam zagrzebany pod szczątkami.
— Wyskoczyłem przed spotkaniem, nie wiem co się stało... biegnijmy prędko.
O kilka kroków dalej stała Flora, nieruchoma, przerażona czynem, jakiego dokonała, rzezią, jaką wywołała rozmyślnie.
Stało się! Dobrze się stało!... Czuła tylko ulgę w swej piersi i zadowolenie ze spełnienia zemsty. Nieszczęście innych nic jej nie obchodziło, nie widziała nawet nikogo.
Spostrzegłszy jednak Sewerynę, oczy jej powiększyły się bezmiernie, cień strasznego cierpienia przyćmił jej twarz bladą.
Jakto? ona żyje?... ta kobieta żyje?... a on tam?... zapewne zagrzebany pod szczątkami maszyny?...
Ból gwałtowny, jakby pchnięcie nożem, zadane w samo serce, obudził w niej poczucie wstrętu do siebie samej, do czynu popełnionego.
Krzyk przeraźliwy wydarł się z jej piersi, załamała ręce, pędziła jak szalona.
— Jakób!... Jakób!... On tam jest... widziałam, jak go wyrzuciło w tył... Jakób!... Jakób!...
Liza ryczała coraz ciszej, wydawała tylko ostatnie jęki skargi i rozpaczy, za to coraz bardziej słychać było straszne krzyki ranionych i konających.
Dym zwiększał się coraz więcej. Olbrzymia masa szczątków, skąd wydobywały się skargi i błagania o pomoc, spowita była tym całunem gęstym, którego promienie słońca rozwiać jeszcze nie zdołały.
Co robić? Skąd zaczynać? Jak dostać się do tych nieszczęśliwych?
— Jakób!... Jakób!... — krzyczała wciąż Flora. — Powiadam wam, że patrzył na mnie, leży tam pod tendrem. Chodżcie!... pomóżcie mi.
Cabuche i Misard podnieśli już Henryka, nadkonduktora, który w ostatniej chwili także wyskoczył, lecz wywichnął obie nogi. Odnieśli go na bok i ułożyli na ziemi. Patrzył na wszystko niemy, oszoomiony, nie wydając najmniejszego jęku, nie okazując nawet, iż cierpi.
— Cabuche!... chodźże mi pomódz... powiadam ci, że Jakób jest tam pod spodem.
Kamieniarz nie słyszał. Biegł z pomocą do innych ranionych; z pośród kół wydobył jakąś kobietę, której nogi obwisły bezwładnie, przecięte powyżej kolana.
Na głos Flory, rzuciła się Seweryna.
— Jakób?... Jakób?... gdzie?... chodź!... ja ci pomogę.
Pobiegły, wspólnemi siłami usuwały koło strzaskane, chcąc przez wolne miejsce dostać się do środka.
Delikatne ręce Seweryny na niewiele się przydały, za to Flora siłą nadludzką usuwała przeszkody jednę po drugiej.
— Powoli! uważaj!... — krzyknął Pecqueux, również przyłączając się do nich.
Gwałtownym ruchem zatrzymał Sewerynę, która, nie zwracając na nic uwagi, co leży pod jej nogami, miała już nadeptać na rękę, ubraną w rękaw z sukna niebieskiego.
Cofnęła się ze zgrozą. Po chwili spojrzała. To nie jego ubranie. Zapewne jakaś ręka odcięta od ciała, które się znajdzie gdzieindziej.
I stanęła drżąca, jakby sparaliżowana, płakała tylko i patrzyła na usiłowania Flory i palacza.
Ratowanie umierających, poszukiwanie trupów stawało się coraz trudniejszem. Dym czarny, zamiast niknąć, zwiększał się z każdą chwilą. Wkrótce zobaczono płomyki ognia, wydobywające się tu i owdzie. To żar z ogniska maszyny, porozrzucany wśród szczątków suchego drzewa, wzniecił ten ogień.
Niebezpieczeństwo groziło coraz bardziej. Chcąc ugasić pożar, zanim wybuchnie całą siłą, zaczęto kopać ziemię i zarzucać nią zarzewie. Ratunek z każdą chwilą stawał się energiczniejszy i szybszy.
Wiele osób, zwłaszcza mężczyzn, którzy w pierwszej chwili popłochu uciekli w pole lub do lasu, powracali, zawstydzeni, i rączo brali się do pracy.
Wysłano do Barentin o pomoc. Do Rouen zatelegrafowano z budki dróżnika o wypadku. Jakkolwiek rąk już nie brakowało, lecz trzeba było działać ostrożnie. Każdy kawałek usuwano z uwagą, aby nie przydusić kogo z tych, co znajdowali się wśród szczątków.
Po kwadransie wydobyto kilka osób. Jakiś młody człowiek, blady jak płótno, przygniecione miał nogi; gdy zajęto się usuwaniem ciężaru, pod którym został przywalony, zapewniał spokojnie, iż nic mu nie jest, nie czuje żadnego bólu. Gdy usunięto ciężar, okazało się, iż obie nogi ma ucięte. Zaledwie wyniesiono go na bok, wyzionął ducha bez skargi, nie czując nawet prawdopodobnie bólu, wobec przerażenia, jakie powszechnie panowało.
Z wagonu drugiej klasy, który zaczął się już palić, wydobyto całą rodzinę. Ojciec i matka mieli pokaleczone kolana, babka złamaną rękę, lecz i oni nie czuli bólu, ale z płaczem i łkaniem przywoływali maleńką swą córkę, dziewczynkę trzyletnią, jasnowłosą, która wśród katastrofy zniknęła bez śladu. Znaleziono ją później pod dachem, wygiętym w kabłąk, leżącym opodal od miejsca, gdzie byli rodzice. Wydobyto ją całą i zdrową, z miną na pół plączącą, na pół uśmiechniętą.
Inna dziewczynka, cała zakrwawiona, dłonie miała zmiażdżone. Usunięto ją na bok, czekając, aż znajdą się jej rodzice. Nie jęknęła ani razu, siedziała z twarzą, wykrzywioną konwulsyjnie z boleści i bezmyślnie spoglądała po swem otoczeniu.
Do wnętrza wagonu nie można się było dostać przez drzwiczki, gdyż przy uderzeniu wszystkie zamki i sprężyny zostały połamane i powykręcane. Musiano wchodzić przez szyby potłuczone.
Na boku ułożono już cztery trupy jeden obok drugiego. Z dziesięciu rannych, rozciągniętym na ziemi, blizkich śmierci, oczekiwało pomocy lekarza.
Odgarnianie szczątków dopiero się zaczynało; za każdą przegrodą znajdowano nowe ofiary.
— Ale kiedy wam mówię, że on tam jest pod spodem — powtarzała bezustannie Flora, znajdując ulgę w tym wykrzykniku, ponawianym bez końca i bez powodu. W tonie tych słów malowała się cała skarga jej rozpaczy. — Woła... o!... o!... słuchajcie!...
Tender, wywrócony zupełnie do góry, zagrzebany był pod wagonami, które, spiętrzywszy się jeden na drugim, upadły i przykryły go swemi szczątkami.
Rzeczywiście, od chwili gdy ryk maszyny ustawał, z pod tego stosu drzewa i żelaza wydobywał się głos męzki, jęczący przeraźliwie.
W miarę jak się zbliżano, jęk ten, oznaczający konie, brzmiał coraz głośniej i coraz boleśniej, tak, że pracownicy nie mogli wytrzymać i sami płakali i jęczeli.
Gdy nareszcie wydobyli tego człowieka, którego nogi i jedna ręka znikły gdzieś bez śladu, jęk ustał zupełnie. Już nie żył.
— Nie... nie... to nie on! — wołała Flora — to głębiej... On tam jest pod spodem.
I rękami silnemi podnosiła koła i odrzucała je daleko, wykręcała blachę na dachach, wyłamywała drzwiczki, a gdy natrafiła na rannego lub zmarłego, wołała, aby go uprzątnięto, nie chcąc tracić ani chwili czasu w poszukiwaniu.
Cabuche, Pecqueux i Misard pracowali przy niej.
Seweryna utraciła siły do tego stopnia, że nietylko nic pomódz, ale nawet na nogach utrzymać sie nie mogła. Usiadła na jakimś odłamku wagonu.
Misard, odzyskawszy przytomność, pomagał spokojnie, obojętnie, unikając trudniejszych wysiłków i zajmując się przedewszystkiem przenoszeniem rannych i trupów. I on także, jak i Flora, przyglądał się tym twarzom nieznanym, niewidzianym nigdy, jakby chciał poznać, czy w tym tłumie znajduje się ktokolwiek z owych tysięcy, które przez przeciąg lat dziesięciu przesunęły się pod jego oknami.
Flora poznała jednego. Był to ów amerykanin, z którym rozmawiała wówczas, gdy pociąg stanął tu wśród zaspy śnieżnej. Misard podniósł go i ułożył obok innych zmarłych.
Gdy dostano się do wagonu pierwszej klasy, ujrzano widok rozdzierający. Jakieś młode małżeństwo, niedawno zapewne po ślubie, leżało przygniecione w ten sposób, iż ona dusiła go swą osobą, a sama ruszyć się nie mogła, przyciśnięta kasą żelazną, która tu wpadła, z sąsiedniego służbowego przedziału.
On stracił już zupełnie przytomność, ona zaś, mając twarz i usta wolne, wzywała ratunku nie dla siebie, lecz dla niego, aby go czemprędzej z pod niej wydobyć.
Uwolniono ich nareszcie. Po kilku chwilach ona wyzionęła ducha, skaleczona śmiertelnie w skroń uderzeniem spadającego żelaza, — on zaś odzyskał wkrótce przytomność i, oszalały z bólu i straty poniesionej, klęczał przy jej zwłokach, jęcząc, rycząc z rozpaczy.
Wydobyto już dwanaście trupów i przeszło trzydzieści osób rannych.
Po wielu trudnościach zdołano nareszcie dostać się do tendra. Flora pracowała zażarcie rękami, a ujrzawszy jakąkolwiek szczelinę, zaglądała do środka, wkładała głowę pomiędzy szczątki drzewa potrzaskanego, żelaza pokręconego, chcąc się przekonać, czy nie dojrzy gdzie Jakóba. Nagle zawołała z całej siły:
— Jest!... jest., widzę go!... To jego ramię, jego koszula wełniana niebieska... nie rusza się... nie odzywa.
I, wyprostowawszy się, zaklęła jak mężczyzna:
— Do kroćset djabłów! śpieszcież się prędzej... wyciągnijcie go stamtąd.
Obiema rękoma chciała oderwać jednę z desek, nie mogła jednak tego uczynić, gdyż ściana innego wagonu całym ciężarem na tender się zwaliła. Pobiegła do mieszkania i za chwilę wróciła z siekierą, służąca do rąbania drzewa. Ujęła ją w obie ręce i rąbała tak, jak drwale rąbią w lesie pnie dębowe.
Wszyscy usunęli się od niej, wołając tylko, aby uważała.
Nie słyszała nic, rąbała z całą zaciętością; trzaski i kawałki drzewa leciały jak piórka. W jednem z uderzeń natrafiwszy na oś stalową, siekiera pękła na dwoje. Przy pomocy palacza usunęła koła, które ochroniły Jakóba od pewnej śmierci, tworząc dach na jego głową, i pierwsza pochwyciła go w silne ramiona.
— Jakóbie!... Jakóbie... Oddychał... żyje!... A!... Boże!... żyje!... Wiedziałam, co mówię. Widziałam przecież jak tam upadał.
Seweryna oszołomiona szła za nią. Ułożyły go na trawniku tuż koło Henryka Dauvergne, który dotąd jeszcze nie mógł zrozumieć gdzie jest i co się koło niego dzieje, i patrzył na wszystkich z miną ogłupiałą.
Pecqueux, zbliżywszy się, stanął przed swym maszynistą, wzruszony jego smutnym stanem. Flora i Seweryna, uklękły koło Jakóba, jedna z prawej, druga z lewej strony, i podtrzymywały głowę nieszczęśliwego, śledząc z obawą najmniejsze drgnięcie jego twarzy.
Jakób nareszcie otworzył powieki.
Popatrzył kolejno na jedną i drugą, lecz widocznie ich nie poznawał.
Ani Flora ani też Seweryna nie śmiały odezwać się ani słowem.
Spojrzenie jego błędne spoczęło nareszcie na rozbitej maszynie; Liza przypomniała mu wszystko: te dwa kamienie olbrzymie, zagradzające przejazd, uderzenie, wstrząśnienie straszliwe, nareszcie upadek, z którego on powstał, ocalał, lecz ona napewno się nie podźwignie.
Nie obwiniał jej, iż okazała się tak uporną pod jego ręką, iż nie chciała się zatrzymać. Ód chwili wstrząśnienia na jakie naraził ją w zaspie śniegowej, nie posiadała już dawnej siły i giętkości. Przebaczył jej chętnie i patrzył bolesnym wzrokiem na zranioną śmiertelnie, umierającą.
Biedna Liza wydawała ostatnie tchnienia, żar jej ogniska rozpadał się powoli w popiół, jęki wydobywające się w pierwszej chwili tak gwałtownie przez rozdarte jej boki, obecnie podobnemi były do cichej skargi dziecka płaczącego.
Ona, tak zawsze błyszcząca, tarzała się teraz w błocie czarnem, z węgla, ziemi i popiołu.
Umierała tragicznie, jak zwierz wspaniały, rażony piorunem na miejscu.
Przez boki jej rozdarte można było dojrzeć w jej wnętrzu resztę życia, z każdą chwilą gasnącego. Wentyle uderzały jeszcze jak dwa serca bliźniacze. Para krążyła w rurach jak krew w żyłach; tłoki, podobne do ramion wygiętych konwulsyjnie, nie poruszały się, lecz drgały jeszcze chwilami jak w ostatnich wstrząśnieniach uciekającego życia. Oddech jej niknął powoli, zasypiała spokojnie, cicho, wreszcie umilkła, umarła.
Jakób, zrozumiawszy, że Liza już nie żyje, zamknął oczy, i pragnął umrzeć z nią razem. Tak zresztą był osłabiony, iż mu się zdawało, że życie jego wymyka się równocześnie z ostatniem tchnieniem maszyny. Z pod zamkniętych jego powiek łzy wydobywały się obficie i pociekły po policzkach.
Tego już było zawiele dla Pacqueux, stojącego obok nieruchomie z piersią, ściśniętą bólem. Jego najlepsza przyjaciółka zginęła, a przełożony również chciał za jej śladem podążyć. Więc się już skończyło ich pożycie we trójkę? Skończyły się te podróże, kiedy przebywali setki mil, nie zamieniając między sobą nieraz ani jednego słowa, a jednak rozumieli się to dobrze. O!... biedna Liza, tak łagodna przy swej sile, tak piękna, gdy błyszczała w promieniach słonecznych!
Pecqueux pomimo, że zupełnie był na czczo i nawet, co mu się rzadko zdarzało, nic jeszcze nie wypił, wybuchnął łkaniem gwałtownem, które wstrząsało potężnem jego ciałem, a którego w żaden sposób nie mógł powstrzymać.
Seweryna i Flora również były zaniepokojone, zrozpaczone tem nowem omdleniem Jakóba. Flora pobiegła do domu i powróciła w tej chwili z flaszeczką spirytusu kamforowego. Zaczęła nacierać mu skronie w nadziei, iż w ten sposób przywoła go do życia.
Grozę powiększał ryk konia leżącego w pobliżu, z uciętemi nogami przedniemi. Ten tylko z pięciu, nie został zabity na miejscu. Jęk jego, podobny do głosu człowieka, był tak przerażający i tak bolesne wywierał wrażenia, że dwóch rannych, leżących obok, zaczęło również jęczeć głosem nadludzkim wraz z biednem stworzeniem.
Nigdy jeszcze podobne skargi i jęki nie przerywały ciszy, panującej zawsze w tej wiosce. Ryk ten działał denerwująco na wszystkich. Zaczęły się odzywać głosy prośby i gniewu, aby raz skończyć z tym koniem jęczącym.
Nareszcie Pecqueux, łkający ciągle, podniósł siekierę, której ostrze do połowy złamało się w rękach Flory, i jednem uderzeniem obucha zabił nieszczęśliwe stworzenie.
Po dwóch godzinach oczekiwania nadeszła pomoc. Wszystkie wagony zdruzgotane w tem nieszczęsnem spotkaniu wywróciły się na lewo, tak, że tor prawy mógł być w bardzo prędkim czasie przyprowadzony do porządku i gotowy do dalszego użytku.
Pociąg, złożony z trzech wagonów i maszyny pomocniczej, przywiózł z Rouen naczelnika biura prefektury, prokuratora królewskiego, inżynierów i lekarzy kolejowych.
Naczelnik stacji z Barentin zjawił się również z drugiej strony, z całą załogą, która natychmiast wzięła się do usunięcia szczątek rozbitego pociągu.
Wzburzenie nadzwyczajne zapanowało w tym zapadłym kącie kraju, niemym i pustym zazwyczaj. Podróżni ocaleni uczuwali gorączkową potrzebę ruchu. Jedni szukali koni i wozów, przerażeni samą myślą, że mają wsiąść napowrót do wagonów. Inni, przekonawszy się, że w całej okolicy, nie tylko wozu, ale nawet lichych taczek nie znajdą, do którychby jakiekolwiek zwierzę zaprządz można było, pytali zaniepokojeni, gdzieby mogli dostać cokolwiek do jedzenia, gdzieby po tak straszliwem przejściu mogli odpocząć, rozgrzać się cokolwiek.
A wszyscy żądali biura telegraficznego. Kilku mężczyzn poszło piechotą do Barentin, chcąc z tamtąd wysłać depesze.
Podczas gdy władze przy pomocy administracji rozpoczęły pierwsze kroki śledcze, lekarze zabrali się śpiesznie do opatrywania ranionych. Wiele osób leżało pomdlałych w kałużach krwi i błota. Inni jęczeli głosem przytłumionym, cichym, znosząc cierpliwie operacje chirurgiczne, podjęte na poczekaniu. W katastrofie tej było wogóle piętnastu trupów i trzydzieści dwie osób, ciężko poranionych.
Zmarłych ułożono szeregiem, twarzą do góry, zanim osobistości ich nie zostaną sprawdzone. Zajmował się nimi jakiś młody urzędnik, jasny blondyn z twarzą różową, przeglądał ich kieszenie, przeszukiwał papiery, bilety wizytowe, listy, ażeby mógł w jakikolwiek sposób dowiedzieć się o adresach i nazwiskach.
W około niego utworzyło się wkrótce kółko ciekawych, którzy niewiadomo skąd się tu wzięli, bo w okolicy, przynajmniej w promieniu milowym, nie było nawet śladu ludzkiego mieszkania.
Było ich może ze trzydzieści osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, które przeszkadzały tylko, nie przynosząc żadnej pomocy.
Jakób leżał ciągle omdlały; Seweryna spostrzegłszy jakiegoś doktora, który właśnie koło niej przechodził, ubłagała go, aby się zatrzymał.
Doktór obejrzał omdlałego i nie dostrzegł żadnej zewnętrznej rany, obawiał się jednak uszkodzeń wewnętrznych, gdyż na wargach ukazały się ślady krwi, sączącej się z ust powoli.
Nie mogąc orzec nic stanowczego, radził, aby chorego przeniesiono czemprędzej do mieszkania i ułożono na łóżku, unikając wszelkiego wstrząśnienia.
Pod dotknienciem rąk, Jakób otworzył oczy i wydał słaby jęk boleści.
Tym razem poznał natychmiast Sewerynę. Zwrócił ku niej wzrok błagalny i szeptał ledwie dosłyszalnym głosem:
— Weź mnie stąd... weź mnie natychmiast.
I uczynił ruch, chcąc się podnieść. Nie miał jednakże dość na to siły.
Flora nachyliła się, chcąc mu dopomódz.
Jakób odwrócił głowę, poznał i ją także. Wzrok jego wyrażał przestrach dziecka. Cofnął się gwałtownie ku Sewerynie, jakby chciał uciec przed grożącem mu niebezpieczeństwem.
— O!... weź mnie stąd... zaraz... zaraz... czemprędzej...
Seweryna, widząc, że oprócz Flory, na którą nie zwracała uwagi, niema przy nich nikogo obcego, zapytała mówiąc:
— Do Croix-de-Maufras? dobrze?... będziesz tam jak u siebie.
Zgodził się skinieniem głowy, drżąc ciągle i nie odwracając oczu od Flory:
— Gdzie chcesz, byle zaraz.
Flora, nieruchoma, pobladła pod tem spojrzeniem, wyrażającem wstręt i oburzenie.
A więc w tej rzezi, sprawionej pomiędzy ludźmi nieznanymi, niewinnymi, nie zdołała zabić ani jej ani jego!... Ona wyszła z całej katastrofa bez najmniejszego zadraśnięcia, a on może się także jeszcze wykręci przed śmiercią zaglądającą mu w oczy.
I czego dokazała?... Zbliżyła ich tylko do siebie, rzuciła ich we wzajemne objęcia, ułatwiła im pobyt sam na sam w tym domu odludnym. Widziała już w myśli, jego uleczonego, przychodzącego powoli do zdrowia, ją zajętą staraniami o wszelkie możliwe wygody, za które on płacić jej będzie ciągłemi pieszczotami. Oboje będą przeciągali jak najdłużej ten miesiąc miodowy po katastrofie, zdala od świata, wśród ciszy i swobody, niczem niezamąconej.
Dreszcz zimny przeszedł po jej kościach. Spojrzała na długi szereg umarłych... Tylu ludzi zabiła daremnie, daremnie!... Wzrok jej zatrzymał się na grupie osób, stojących w pobliżu.
Jacyś panowie wypytywali Cabucha i Misarda o szczegóły wypadku. Bezwątpienia było to pierwsze dotknięcie ręki sprawiedliwości.
I rzeczywiście prokurator cesarski i naczelnik biura prefektury starali się dowiedzieć, w jaki sposób ten wóz z olbrzymiemi kamieniami znalazł się na torze w chwili przejazdu pociągu.
Misard utrzymywał, iż ani na chwilę nie opuszczał swego stanowiska, lecz że w tej kwestji nie może udzielić żadnych objaśnień. Nie widział nic a nic, stał odwrócony przodem do nadchodzącego pociągu, z sygnałem w ręku, i nie może zrozumieć, jakim się to wszystko stało sposobem.
Cabuche, wzburzony jeszcze do najwyższego stopnia, opowiadał długą historję, dlaczego zostawił konie, chcąc zobaczyć umarłą, i jak zwierzęta, przestraszone łoskotem pociągu, ruszyły same, a Flora nie mogła ich wstrzymać.
Opowiadanie jego nie odznaczało się bynajmniej jasnością. Rozpoczynał, przerywał, wracał do tych samych szczegółów, które wypadku wcale nie objaśniały i ostatecznie nagadał tyle, że obaj urzędnicy nic z tego nie zrozumieli.
Flora pojęła jasno, co jej zagraża. Będą ją wypytywali, zaaresztują może? Oprócz zbrodni, idzie przecież jeszcze o przewinienie służbowe, za które zostanie pociągniętą do odpowiedzialności.
Nie... ona nie da się zaaresztować, musi być wolną, musi sama rozważyć dokładnie, co zrobiła i co dalej zrobić należy.
Ta myśl przywróciła w jej żyłach krążenie krwi, zmrożonej przez chwilę spojrzeniem Jakóba. Postanowiła uciec. Czekała tylko chwili, w której Jakób zostanie przeniesiony do mieszkania, a tymczasem czekała spokojnie.
Pecqueux, uproszony przez Sewerynę, poszedł wystarać się o nosze lub o coś, coby je na razie zastąpić mogło.
Po chwili powrócił, przyniósł to, co potrzebne było do przeniesienia chorego i po drodze przywołał człowieka jakiegoś, któryby mu pomógł.
W czasie nieobecności palacza, jeden z doktorów podszedł do Seweryny, prosząc, aby udzieliła w swym domu schronienia nadkonduktorowi, Henrykowi Dauvergne, który prócz wywichnięcia nóg, cierpiał wstrząśnienie mózgu.
Seweryna przychyliła się do tej prośby. Chorych miano przenieść jednego po drugim.
Jakób skarżył się, iż kołnierz dusi mu szyję, i prosił, aby go rozpięto. Seweryna, nachyliwszy się i odpinając guzik, pocałowała go w oczy, otwarcie, chcąc dodać mu odwagi do zniesienia cierpień przy przenoszeniu.
— Nie bój się!... będziemy szczęśliwi.
Jakób, uśmiechając się, pocałował ją również. Dla Flory był to cios najstraszniejszy. Czuła, iż krew jej płynie strumieniem z rany nieuleczalnej.
Jakóba ułożono wkrótce na noszach i poniesiono ku domowi.
Flora nie miała już czego czekać, powolnym z początku krokiem ruszyła się z miejsca, na którem tak długo stała.
Przechodząc koło domu, ujrzała przez szyby okien izbę, w której leżał trup jej matki. Na stole paliła się jeszcze świeca, rzucając wśród dnia jasnego żółtą plamę na białe tło ściany. Zmarła leżała w czasie wypadku sama, z głową, na pół odwróconą, ustami, z jednej strony odchylonemi, oczyma otwarlemi szeroko, jakby patrzyła na śmierć tylu ludzi obcych, nieznanych.
Flora, minąwszy dom, biegła pędem drogą ku Doinville. Po chwili rzuciła się na lewo pomiędzy krzaki.
Znała ona doskonale najmniejszy zakątek kraju i nie obawiała się żandarmów, w razie gdyby jej mieli poszukiwać. Namęczyliby się tylko i napewnoby jej nie znaleźli. Dlatego też przestała biedź, stanęła na chwilę, a następnie wolnym krokiem podążyła ku skrytce dobrze jej znanej, gdzie często lubiała się zagrzebywać w dniach, gdy napadał ją smutek niepokonany.
Skrytką tą była dziura obszerna, wykopana w ziemi, zarosła i prawie pokryta krzakami. Leżała ona nad tunelem. Spojrzała ku niebu. Poznała po słońcu, ze było już popołudnie.
Dostawszy się do dziury, wyciągnęła się na skale twardej i leżała nieruchomie, z rękami złożonemi, jak do modlitwy i podsuniętemi pod głowę.
Zaczęła rozmyślać. Uczuła straszną pustkę w piersi. Zdawało jej się, iż umiera, czuła że wszystkie członki jej sztywnieją powoli. Uczucie, jakiego doznawała, nie było wcale wyrzutem sumienia z powodu śmierci tylu osób zabitych niewinnie i bez potrzeby.
Ją same nawet to zastanowiło; czyniła wysiłki, aby wzbudzić jakikolwiek żal w sercu; daremnie, Nie... myśl inna ciągle jej się nasuwała.
Jakób widział, że to ona zatrzymała konie i sprowadziła całe nieszczęście. Zrozumiała dobrze po jego wzroku, iż czuje ku niej wstręt taki, jaki zwykle się czuje ku potworom. On jej tego nigdy nie zapomni. Zresztą, skoro się chybia cios wymierzony przeciw innym, należy zwrócić go przeciw sobie, i uważać dobrze, aby przynajmniej tym razem nie chybić.
Postanowiła umrzeć. Nie miała już żadnej nadziei. Konieczność zakończenia raz życia przedstawiła jej się wyraźnie od chwili, gdy znalazła się sama, gdy zaczęła rozmyślać i starała się uspokoić. Jedynie tylko nadmierne zmęczenie i obezwładnienie całej jej istoty, powstrzymywało ją od powstania i poszukania natychmiast sposobu jakiegokolwiek, aby natychmiast umarła.
Senność niczem nieprzezwyciężona ogarniała ją coraz bardziej. A jednak odzywało się w jej głębi przywiązanie do życia, potrzeba szczęścia. Ma prawo przecież być szczęśliwą, skoro pozwala tamtym dwojgu żyć swobodnie. Dla czegóżby nie miała poczekać do nocy, a następnie pobiedz do Ozila, który ją uwielbia, i potrafiłby ją obronić?
Myśli jej mieszały się coraz bardziej, mogła jakaś je pokrywała, nareszcie zasnęła snem ciężkim, bez marzeń.
Noc już była ciemna, gdy się przebudziła. W pierwszej chwili oszołomiona, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Dotknąwszy ręką zimnej skały, na której leżała, przypomniała sobie wszystko. Nieubłagana konieczność przebiegła przez myśl jej, jak błyskawica.
Trzeba umrzeć!... Marzenie o życiu szczęśliwem rozpierzchło się teraz, jak mgła, gdy siły swe snem pokrzepiła.
Nie!... Nie!... tylko śmierć!... nic jej więcej nie pozostaje. Nie może przecież żyć wśród tych potoków krwi, niewinnie przelanej, nie może żyć z sercem strzaskanem, przeklęta przez człowieka jedynego, z którym mogłaby być szczęśliwą. On ją nienawidzi... to pewna... przeklął ją... widziała to przecież w jego spojrzeniu...
Teraz, gdy sił już nabrała, trzeba umrzeć...
Poniosła się i wyszła z ukrycia. Bez najmniejszego wahania poszła szybkim krokiem. Instynkt wskazywał jej drogę. Spojrzała na niebo, na gwiazdy; godzina była mniej więcej dziewiąta, idąc wprost przed siebie, znalazła się wkrótce przy torze kolei. O kilka kroków od niej przebiegł pociąg z szybkością nadzwyczajną. Widocznie ruch już przywrócono, usunięto przeszkody i naprawiono szyny. Szła dalej wzdłuż toru, wśród ciszy niczem nieprzerywanej. Nie pilno jej było; najbliższy pociąg nie nadejdzie prędzej, jak za pół godziny.
Szła wciąż krokiem drobnym, spokojnie, jak gdyby się wybrała na zwykłą przechadzkę. Zbliżywszy się do tunelu, przemknęła chyłkiem koło budki strażnika, aby jej nie dostrzegł, tak, jak to zwykle czyniła, wybierając się z wizytą do Ozila, na drugą stronę.
W tunelu szła wciąż, wciąż naprzód, jakby na spotkanie pociągu.
Idąc ostatnim razem, obawiała się czegoś, dziś szła śmiało; nie przerażała jej ta ciemność, w której niknie poczucie czasu i przestrzeni. Co ją to obchodzi!... Nie rozumowała, nie myślała nawet, powzięła tylko stałe postanowienie, iść wciąż naprzód, przed siebie, wprost na spotkanie światła latarni, która przecież musi-się pokazać za chwilę.
A jednak zdawało jej się. iż idzie już od kilku godzin. Zdziwiło ją to cokolwiek. A!... jakże trwa długo, jak powoli zbliża się śmierć, której ona tak pragnie.
Przez chwilę przyszło jej na myśl, iż pociąg może nie nadejdzie, może ruch kolejowy został wskutek jakich nowych przeszkód wstrzymane, może będzie tak szła mile całe i nie spotka się z lokomotywą.
Przypuszczenie to przeraziło ją cokolwiek. Nogi zaczynały ją boleć, czyżby zmuszona była czekać, usiąść, położyć się w poprzek szyn? Nie... to jej się wydało niegodnem.
Chciała iść wciąż naprzód, śmiało, wyczekiwać tej śmierci upragnionej w postawie stojącej, bojowej. Odwaga i energja powróciły, przyspieszyła kroku i nagle ujrzała w dali maleńkie światełko, migocące na tle czarnem.
Pociąg nie wszedł jeszcze pod sklepienie, gdyż nie słychać było łoskotu, jak zwykle w całym tunelu odzywa się echem przrażającem. Tylko ten ognik żywy, wesoły, zwiększający się powoli, oznajmiał nadejście maszyny.
Flora wyprostowała się, i szła krokiem szybkim, pewnym nie biegnąc jednak, szła spokojnie, jakby na spotkanie przyjaciółki, której chce oszczędzić trochę drogi.
Pociąg wszedł do tunelu, przerażający łoskot rozlegał się coraz bardziej, mała gwiazda zamieniła się w olbrzymie oko płomienne, tryskające mnóstwem promieni wśród ciemności nieskończonych.
Flora, pod wpływem jakiegoś uczucia niewytłomaczonego, wypróżniła kieszenie, nie zwalniając bynajmniej kroku, wyjęła chustkę, klucze, kawałek sznurka, dwa noże, i zwinąwszy wszystko razem, położyła na skraju toru. Zdjęła chustkę z szyi, rozpięła stanik, odrywając z pośpiechu guziki.
Oko ogniste przybrało już pozór ogniska, paszczy, ziejącej żarem.
Potworny oddech maszyny zbliżał się coraz bardziej. Flora czuła go już na twarzy... wilgotny... ciepły; łoskot piekielny, odbijający się tysiąckrotnie o sklepienie tunelu ogłuszył ją zupełnie.
Szła wciąż śmiało naprzód, wpatrzywszy się w ten żar oślepiający, szła prosto w ogień, jak ćma nocna, wabiona urokiem światła.
W ostatniej chwili wyprostowała się sztywno, wygięła głowę naprzód, jakby nią rozbić chciała tego olbrzyma, zbliżającego się ku niej z błyskawiczną szybkością.
Wyciągnęła ramiona jak do uścisku, i uderzyła czołem w sam środek latarni.
Szkło pękło strzaskane w drobne kawałki, światło olbrzymie zagasło.
W godzinę później znaleziono trupa Flory.
Maszynista widział dobrze tę postać bladą, idącą pewnym krokiem, wprost ku maszynie, nie zdążył jednak wstrzymać pociągu. Gdy latarnia zgasła raptownie, a pociąg znalazł się wśród ciemności, której grozą powiększał łoskot straszliwy, maszynista zadrżał, czując powiew śmierci. Gdy wyjechał z tunelu, krzyknął w biegu do dróżnika, zawiadamiając o wypadku.
Nie dosłyszano go. Dopiero w Barentin opowiedział, iż ktoś zabił się pod lokomotywą, prawdopodobnie kobieta. Garść włosów i szczątki czaszki rozbitej widniały na latarni i dawały pojęcie o sile uderzenia.
Wysłano natychmiast do tunelu kilku robotników z latarniami. Znaleźli trupa Flory i stanęli ździwieni, na widok piersi odkrytej, białej jak marmur.
Trup leżał z boku toru, odrzucony widocznie gwałtownem uderzeniem. Głowa była rozbita na miazgę, reszta ciała nietknięta.
Poznali natychmiast Florę. Widocznie zabiła się, chcąc uniknąć ciążącej na niej odpowiedzialności. W milczeniu przenieśli ją do mieszkania Misarda.
Zwłoki córki złożono obok trupa matki. Świeca, stojąca na rogu stołu, migotliwym blaskiem oświecała twarz Phasii, która zdawała się patrzeć szeroko otwartemi oczyma na Florę.
Zdala dochodził niewyraźny łoskot uderzeń łopatą o ziemię. To Misard, zadyszany, zmęczony, szukał wciąż skarbu ukrytego.
W przestankach regularnych przechodziły pociągi, krzyżowały się, gdyż oba tory doprowadzono już do porządku. Biegły obojętnie, nieświadome tych dramatów i tych zbrodni. Kogo to zresztą mogło obchodzić!... Trupy usunięto; zatarto ślady krwi i wszystko szło dalej trybem zwyczajnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.