Człowiek zwierzę/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W Croix-de-Maufras na piętrze, był pokój sypialny, obity różowym adamaszkiem, z oknami wysokiemi, zwróconemi na tor kolei. Z łóżka dębowego, rzeźbionego, ustawionego wprost okien, można było widzieć przebiegające pociągi.
Od lat kilku nie zmieniono tu nic, nie poruszono ani jednego sprzętu.
Do tego pokoju kazała Seweryna przenieść Jakóba ranionego i omdlałego.
Henryka Dauvergne złożono w innym pokoju, cokolwiek mniejszym, na parterze.
Drzwi pokoju różowego prowadziły do sieni.
Seweryna zajęła mały salonik tuż obok Jakóba.
W przeciągu dwóch godzin urządzono się jak można najwygodniej, co zresztą przyszło z wielką łatwością, gdyż dom zaopatrzony był we wszystko, aż do bielizny, ułożonej w porządku, na półkach w kilku szafach.
Seweryna, przypasawszy fartuszek na wierzch sukni, przyjęła na siebie obowiązki opiekunki chorych, zawiadomiwszy Roubauda depeszą telegraficzną, iż musi pozostać przez kilka dni, dopóki ranni, umieszczeni w jej domu, nie wyzdrowieją.
Nazajutrz lekarz, zbadawszy dokładnie stan Jakóba, mógł już zapewnić, że najdalej za dni dziesięć, będzie mógł podnieść się z łóżka.
Cudem tylko maszynista nie poniósł cięższych obrażeń. Skończyło się na wstrząśnieniu wewnętrznem. Lekarz jednak zalecał wielkie starania i spokój niczem niezamącony.
Gdy chory otworzył nareszcie oczy, Seweryna, która czuwała przy nim jak przy dziecku, prosiła go najłagodniejszemi, jakie dobrać mogła, słowy, aby we wszystkiem był jej posłuszny.
Jakób skinął głową na znak przyzwolenia. Zanadto był osłabiony, aby mógł mówić cokolwiek. Myśl jednak jego niczem nie zamącona, pracowała ciągle.
Rozejrzał się po pokoju. Poznał go natychmiast, choć nigdy w nim nie był. To ten sam pokój, o którym opowiadała mu Seweryna. Tu przed szesnastu laty uległa ona gwałtownym napaściom Grandmorrina.
Myślał nieraz o tym pokoju, przejeżdżając tędy, spoglądał zawsze na okna, przysłonięte żaluzjami. Widok tego domu wywoływał w nim zawsze dziwne uczuciu smutku; dziś znajduje się tu, i w jak niezwykłem położeniu, i w tym pokoju umrze z pewnością. Nie wierzył, aby się to mogło skończyć inaczej, czując się tak bardzo osłabionym.
Gdy Seweryna zauważyła, iż chory jest w stanie słuchać ją i zrozumieć, szepnęła mu do ucha, nachyliwszy się niby dla poprawienia kołdry:
— Nie bój się... wypróżniłam twoje kieszenie... zabrałam zegarek....
Spojrzał na nią oczyma szeroko otwartemi, wysilając swą pamięć.
— Zegarek?... A!... tak... zegarek.
— Mogli byli szukać po kieszeniach, dlatego też schowałam go pomiędzy moja rzeczy. Nie kłopocz się bynajmniej Podziękował jej uściśnieniem ręki. Odwróciwszy głowę, dostrzegł na stole nóż, również wyjęty z kieszeni. Tego nie było co chować. Nóż, jak wiele innych.
Na drugi dzień, Jakób czuł się silniejszym. Zbudziła się w nim nadzieja, że może ten wypadek nie będzie kresem jego życia, może jeszcze nie umrze.
Z przyjemnością ujrzał koło siebie Cabucha, który sprzątał pokój, starając się robić jaknajmniej hałasu swym ciężkim chodem.
Cabuche, od czasu wypadku, nie odstępował na krok tego domu, czuł jakby gwałtowną potrzebę niesienia pomocy, poświęcenia się dla rannych. Szczególnie często kręcił się koło Seweryny, usługiwał jej jak pies wierny, zapatrzony w nią jak w tęczę. Dzielna kobieta, myślał sobie, chociaż taka szczupła; warto jej pomódz, tem bardziej, że ona też pomaca innym.
Jakób i Seweryna prędko przyzwyczaili się do niego, nie krępowali się jego obecnością, mówili do siebie ty, ściskali się nawet i całowali.
Cabuche w podobnych chwilach starał się dyskretnie zniknąć z przed oczu zajętych sobą kochanków.
Jakóba jednak dziwiła częsta nieobecność Seweryny. Pierwszego dnia, słuchając rady lekarza, nie wspomniała mu nic o Henryku; o wiele będzie spokojniejszy, myślała, sądząc, iż sam się znajduje w tym domu. Gdy więc ją zapytał:
— Czy sami tu jesteśmy?
— Sami, najdroższy, zupełnie sami — odpowiedziała. — Spij spokojnie.
A jednak znikała co chwilę.
Nazajutrz Jakób dosłyszał niby szept rozmowy i śmiechy, stłumione na parterze. Później, po kilku dniach, rozróżniał wyraźnie rozmową wesołą dwóch osób. Głosy to były młode, świeże, śmiały się i opowiadały ciągle.
— Co to jest?... nie jesteśmy sami w tym domu.
— A więc tak, mój drogi, na dole, akurat pod twoim pokojem, znajduje się ranny, którego także musiałam przyjąć i umieścić w tym domu.
— A!... i któż to taki?
— Henryk Dauvergne, wiesz, nadkonduktor.
— Henryk?... al... to on?
— Dziś rano przyjechały jego dwie siostry. To właśnie ich glosy słyszysz tu ciągle. Śmieją się ze wszystkiego... Ponieważ Henryk ma się o wiele lepiej, więc wyjadą dziś wieczorem. On zaś zostanie jeszcze przez dwa lub trzy dni, dopóki zupełnie nie wyzdrowieje. Wyobraź sobie, że wyskoczył w pełnym biegu pociągu i nic mu się nie stało. Tylko mózg sobie wstrząsnął i przez kilka dni był jak idjota, ale to już minęło.
Jakób milczał, patrząc na nią wzrokiem przenikliwym. Po chwili milczenia odezwała się:
— Rozumiesz? gdyby go tu nie było, zarazby ludzie zaczęli gadać plotki o nas... A dopóki nie jestem z tobą sam na sam, mąż nie może mi nic powiedzieć i mam doskonały powód, do zostawania przy tobie... rozumiesz?...
— Tak, tak doskonale...
I do wieczora Jakób słuchał śmiechów małych Dauvergne, poznawał ich głosy, przypominał sobie, że już raz słyszał je w Paryżu, również pod pokojem, w którym znajdował się z Seweryną, w mieszkaniu palacza Pecqueux.
Wieczorem wszystko się uciszyło. Od czasu do czasu dolatywał go tylko cichy odgłos kroków Seweryny, idącej od niego do drugiego rannego. Potem słyszał zatrzaśnięcie drzwi na dole i wkrótce dom cały zapadł w ciszę głęboką.
Dwa razy, czując pragnienie, musiał stukać krzesłem w podłogę, aby przywołać Sewerynę. Za każdym razem przybiegała rozpromieniona, uśmiechnięta, i śpieszyła się bardzo, gdyż jak mówiła, nie może ani na chwilę odejść od Henryka; które mu musi przytrzymywać na głowie okłady z lodu.
Czwartego dnia Jakób mógł się już podnieść i spędzić dwie godziny w fotelu przed oknem. Wychyliwszy się cokolwiek, patrzył na ogród niezbyt wielki, przecięty torem kolei żelaznej, otoczony niskim murem, zarosły krzakami róż dzikich o bladych kwiatach.
Przypomniał sobie, jak owej nocy wspinał się po tym murze, ażeby zajrzeć do środka.
Po drugiej stronie domu ogród był pusty, nie zarosły, otoczony płotem z dzikich krzewów. Owej pamiętnej dlań nocy, przeskoczył przez ten płot i spotkał przypadkowo Florę, zajętą rozplątywaniem pęku powrozów.
A! przeklęta noc!... wspomnienie jej jeszcze dotąd dreszczem go przejmowało. Ta Flora!... Jej kibić smukła i wielka, jej głowa jasnym włosem pokryta, jej oczy płomienne, patrzące tak prosto a tak przenikliwie, wszystko to coraz wyraźniej rysowało się w jego umyśle.
Z początku ani on sam, ani też nikt z otoczenia wspomniał o zaszłym wypadku. Powoli jednak, w umyśle Jakóba zaczęły budzić się wspomnienia najdrobniejszych szczegółów tej katastrofy.
Szczegóły układały się powoli w jedną całość, która tak zajęła jego umysł, że jedynem jego zajęciem było, siedząc przy oknie, wyszukiwać ślady, domyślać się powodów tego wszystkiego, co się stało.
Dlaczego jej do tego czasu nie dostrzegł? dlaczego ona nie stoi już na swojem stanowisku, z chorągiewką w ręku?
Pytania podobne mimowoli nasuwały mu się na myśl. Bał się odpowiedzieć sobie na nie, a bojaźń ta wzmagała tylko gorączkę, rozwojowi której sprzyjał ten dom ponury, zamieszkały przez widma i straszydła.
Pewnego rana jednakże, gdy Cabuche kręcił się po pokoju, pomagając Sewerynie w porządkowaniu, zdobył się na odwagę i zapytał:
— A Flora?... co się z nią stało?... czy przypadkiem nie chora?...
Kamieniarz, zapytany tak nagle, nie zrozumiał znaków gwałtownych młodej kobiety, nakazującej mu milczenie. Sądził przeciwnie, iż Seweryna każe mu powiedzieć otwarcie.
Nie wahając się długo, odrzekł głosem bolesnym.
— Biedna Flora!... umarła!
Jakób spoglądał na nich drżący, blady. Po pierwszej odpowiedzi Cabucha, nie wypadało już nic innego, jak tylko opowiedzieć smutną prawdę.
We dwoje więc, dopomagając jedno drugiemu w przypominaniu szczegółów, Cabuche i Seweryna, opowiadali, jak Flora, tegoż samego dnia po wypadku, który tylu ludzi uśmiercił, pobiegła do tunelu i tam rzuciła się pod koła pociągu.
Opóźniono naumyślnie pogrzeb matki, aby ją pochować razem z córką. Leżą jedna obok drugiej, na małym cmentarzu w Doinville, tuż obok grobu nieszczęśliwej Ludwiki, która także umarła śmiercią gwałtowną. Trzy ofiary, jakby zmiecione gwałtownym podmuchem wiatru, wzbudzonego przez pociągi, przebiegające z szybkością błyskawicy.
— Umarły.... mój Boże! — powtórzył Jakób po cichu — umarły!... moja biedna ciotka Phasia, i Flora, i Ludwika!...
Na to ostatnie imię, Cabuche, zajęty wraz z Seweryną słaniem łóżka, spojrzał na nią instynktownie, jakby przeraził się wspomnieniem swych uczuć dawniejszych, wobec namiętności świeżej, rozwijającej się i opanowującej go zupełnie, przed którą on nie bronił się wcale, lecz ulegał pierwszemu popędowi, jak pies ulegający od pierwszej, okazanej mu pieszczoty.
Seweryna jednak patrzyła nań jak dawniej, wzrokiem, wyrażającym sympatję. Ręce ich przypadkowo zetknęły się, a Cabuchowi krew uderzyła do głowy.
Jakób nie widział tej sceny przelotnej; zajęty innemi myślami, zapytał:
— Oskarżono ją więc o wywołanie tej katastrofy?...
— O... nie... nie — odpowiedział Cabuche, jąkając się i powoli przychodząc do przytomności. — Tylko... zawsze tam trochę i jej w tem było winy... to przecież jasne.
I zdaniami urywanemi, powiedział to co wiedział. Nie widział nic, gdyż właśnie w chwili, gdy konie ruszyły ciągnąc wóz z kamieniami w poprzek toru, on był w domu przy trupie Phasji, z którą chciał się po raz ostatni pożegnać.
I on czuł z tego powodu pewne wyrzuty sumienia. Panowie z sądu, którzy przybyli na śledztwo, czynili mu ciężkie wymówki, że nie należało zwierząt zostawiać bez dozoru, że nieszczęście by się ni było stało, gdyby on nie zostawił koni samopas.
Śledztwo jednak wykazało, że główną przyczyną było niedbalstwo Flory, a ponieważ ona sama się ukarała i to nawet bardzo surowo, dano więc wszystkiemu pokój; nie ruszono nawet Misarda, który z miną pokorną wykręcił się ze sprawy, całą winę składając na zmarłą.
Za barjerę była ona tylko odpowiedzialna, powinna ją była za każdym nadejściem pociągu zamykać; on nawet nie mógł widzieć co się dzieje za jego plecyma, zwrócony przodem do pociągu nadchodzącego.
Śledztwo ostatecznie stwierdziło, że Misard tego rana spełnił dokładnie wszystkie swe obowiązki, i nic mu nie można było zarzucić. Zostawiono go wiec na miejscu, a do czasu, zanim się ożeni po raz drugi, pozwolono mu przyjąć jako dozorczynię barjery, starą Ducloux, dawną służącą z oberży sąsiedniej, która utrzymywała się dotąd z zaoszczędzonych dawniej dochodów.
Gdy Cabuche wyszedł z pokoju, Jakób zatrzymał Sewerynę wzrokiem, dając jej znak, aby na chwilę została.
Był bardzo blady.
— Czy ty wiesz, że Flora naumyślnie pociągnęła konie i zagrodziła przejazd?...
Teraz znów Seweryna pobladła.
— Co ty mówisz?... ty masz gorączkę...
— Nie... nie... to nie jest przywidzenie... Słyszysz?... Widziałem ją tak dobrze, jak ciebie widzę w tej chwili. Trzymała za wędzidła i siłą ręki nie pozwoliła ruszyć się koniom, które chciały uciekać i zejść z drogi wraz z wozem....
Seweryna osunęła się na krzesło, nie mogąc utrzymać się na nogach.
— Mój Boże!... mój Boże!... jak ja się boją... jakież to potworne... nie będę mogła zasnąć w nocy.
— Przecież to jasne... Chciała nas zabić... nas dwoje w tym tłumie... Oddawna już kochała się we mnie, była zazdrosną... A przytem ta głowa szalona... myśli jej Bóg wie z jakiego świata przychodziły... tyle trupów... stos ludzi we krwi... a!... nędznica!...
Patrzyli na siebie wzrokiem szeroko rozwartym, nie odzywając się długo ani słowa.
Nareszcie, chcąc uniknąć tego widma wstrętnego, które gwałtem nasuwało się przed ich oczy, Jakób odezwał się półgłosem...
— A! — umarła... więc to dlatego zdaje mi się, iż ciągle ją widzę. Od chwili gdy odzyskałem świadomość, zdaje mi się ciągle, że ona jest tuż koło mnie. Dziś jeszcze czułem jej oddech na twarzy, jak gdyby stała za łóżkiem, tak, iż musiałem się pomimowoli odwrócić. Umarła... a my żyjemy... Oby tylko nie chciała teraz się zemścić.
Seweryna zadrżała.
— Daj pokój... proszę cię... daj pokój... przywodzisz mię do szaleństwa.
Wyszła.
Jakób słyszał wyraźnie, jak podążyła śpiesznie do drugiego ranionego.
Stanął przy oknie i zapatrzył się na tor kolei, na małą budkę dozorczyni barjery, na studnię obok stojącą, na domek dróżnika, zbity z desek, gdzie Misard spał, jak się zdawało, w chwili gdy był wolny od monotonnego swego zajęcia.
Patrzył na to wszystko, pogrążony w zadumie, jak gdyby zamyślił się nad rozwiązaniem zagadki, niemożliwej do rozwikłania, a od której jednakowoż całe szczęście jego zależało.
Z szczególnem zajęciem wpatrywał się w Misarda, w tą istotą suchą, bladą, wiotką, wstrząsaną co chwila kaszlem uporczywym. A jednak on struł swą żoną, zniszczył tą kobietą tęgą, któraby mogła, jak się zdawało, przeżyć dziesięciu podobnych Misardów. Stoczył ją jak robak, niszczący drzewo potężne, powoli, lecz uparcie i bez przerwy.
Od lat wielu, bezwątpienia, w głowie jego nie zbudziła się myśl inna! W dnie i noce w czasie dwunastogodzinnej służby, myślał on o jednem i tem samem!
Za każdym odgłosem dzwonka elektrycznego, zawiadamiającego o nadejściu pociągu, dawał sygnał trąbką, później, gdy pociąg przeszedł, naciskał guzik aparatu sygnałowego, aby otworzyć przejazd na następnych posterunkach, poczem za naciśnięciem innego guzika zawiadamiał posterunki poprzednie, iż droga jest wolną, oto całe zajęcie, spełniane co chwilę, które w końcu stało się przyzwyczajeniem, wykonywanem bezmyślnie.
— Bez wykształcenia najmniejszego, nie umiejąc nawet czytać, spędzał godziny całe bez zajęcia, patrzył oczyma nieruchomemi w dal nieokreśloną.
Ciągle w budce, oczekiwał tylko sygnału, a jedyną jego rozrywką, było spożycie śniadania lub obiadu, które też starał się przeciągnąć jak najdłużej. Następnie siadał z głową ociężałą, pustą, bez myśli, trapiony jedynie gwałtowną potrzebą snu, tak, że często zasypiał z oczyma otwartemi.
W nocy, bojąc się, aby nie zaspał, wstawał i chodził koło budki, zataczając się, jak pijany, bo ledwie na nogach mógł się utrzymać.
W tym mózgu zdrętwiałym, jak zwykle u człowieka, odosobnionego od reszty świata, jedna tylko myśl się budziła. Tą myślą była chęć zabrania żonie owych tysiąca franków.
Gdy dawał znak trąbką, gdy manewrował sygnałami, czuwając bezmyślnie i automatycznie nad bezpieczeństwem życia tylu setek osób, myślał o truciźnie; gdy stał na stanowisku nieruchomie, z oczyma opuchłemi od senności, myślał tylko o tym jednem. Nic więcej: musi ją zabić, następnie będzie szukał i znajdzie, musi znaleźć ten skarb pożądany.
Jakób patrzył nań obecnie ze zdziwieniem.
Jakto? więc on się nic nie zmienił? Można więc zabijać bez najmniejszego wstrząśnienia, i żyć dalej spokojnie?
Po gorączce pierwszych poszukiwań, Misard rzeczywiście zapadł w zwykłą sobie obojętność. Daremnie więc wysilał się, aby zabić tę upartą kobietę smierć jej nie przyniosła mu korzyści; Phasia nawet po śmierci tryumfowała. Czuł się pobitym; przeszukał cały dom, nie znalazł nigdzie ani grosza.
Przed oczyma jego widniała ciągle twarz zmarłej z oczyma, szeroko otwartemi i wargami uchylonemi z jednej strony do ironicznego śmiechu, jakby chciała powiedzieć: „szukaj!... szukaj!...“
I szukał, szukał wciąż bez wytchnienia, obecnie już nie rękami, nie łopatą, lecz myślą, szukał ciągle.
Pracował bezustannie, przechodząc w myśli wszystkie skrytki możliwe, nie zatrzymując się nad temi, które już przerzucił, a zapalając się gorączkowo, gdy tylko zdawało mu się, że przypomniał sobie jeszcze jedną nietkniętą. Biegł wtedy pośpiesznie, rzucając wszelkie zajęcie.
Zawsze daremnie!...
A jednak nie zniechęcało go to bynajmniej; szukał ciągle.
Ducloux, nowa dozorczyni barjery, przemyśliwała również. Chciała doprowadzić Misarda koniecznie do tego, aby się z nią ożenił, tymczasem zaś pomagała mu w gospodarstwie.
Pewnej nocy Jakób, przyszedłszy już nieco do zdrowia, i mogąc chodzić powoli po pokoju, wstał i podszedł do okna. Koło domu Misarda ktoś chodził z latarnią. Jakób uśmiechnął się i pomyślał.
— Szuka zapewne!...
Jednak nocy następnej, chcąc sprawdzić, czy to rzeczywiście był Misard, dostrzegł z zadziwieniem Cabucha, podkradającego się ostrożnie pod okna sąsiedniego pokoju, gdzie spała Seweryna.
Nie mógł jej widzieć, a jednak stanął i przez dwie godziny przeszło nie ruszał się z miejsca.
Widok tego człowieka nie zgniewał wcale Jakóba, wzbudził w nim tylko litość i smutek.
— Jeszcze jeden nieszczęśliwy! — pomyślał — stoi przygwożdżony pod jej oknami, jak bydlę bezmyślne a wierne.
Rzeczywiście, Seweryna, szczupła, nie zbyt piękna, była jednak aż nadto powabną, z temi włosami kruczemi i oczyma koloru barwniku, aby nie poruszyć nawet takiego olbrzyma dzikiego, jakim był Cabuche.
I patrzcie... stoi pod jej oknami, w nocy, jak dzieciak rozmarzony!...
Teraz dopiero Jakób przypomniał sobie gorliwość, z jaką kamieniarz biegł na usługi Seweryny, jak patrzył wciąż na nią bez przerwy, niby na obraz święty.
A nazajutrz zwróciwszy na niego uwagę, dostrzegł, jak ukradkiem podniósł z ziemię szpilkę, która wypadła z włosów Seweryny i trzymał ją w dłoni, nie mając bynajmniej zamiaru oddania jej komu należy.
Jakób przypomniał sobie męki własne, jakie przeszedł swego czasu.
Dwa dni jeszcze minęły, tydzień się kończył a ranny, jak to doktór przepowiedział, mógł już śmiało powrócić do swych zajęć.
Pewnego rana Jakób, stojąc w oknie, ujrzał swego palacza Pecqueux na maszynie zupełnie nowej, kłaniającego się i czyniącego ręką ruch, jakby go przywoływał do siebie.
Jakób jednak nie śpieszył się wcale.
Od chwili, gdy przychodził do zdrowia, czuł iż dawna namiętność i słabość budzi się w nim całą sną. Gdy przypadkiem ujrzał obnażoną szyję Seweryny, czy to przy świetle dziennem, czy przy blasku lampy lub świecy, wstrząsał się cały. A jednak nie starał się uciec obecnie przed tą budzącą się słabością, lecz z pewnego rodzaju trwogą wyczekiwał, co dalej będzie.
Tego samego dnia usłyszał na dole dwa głosy swieże, śmiejące się, krzyczące i zamieniające tym hałasem ciche mieszkanie, jakby w pensjonat podczas rekreacji.
Poznał natychmiast po głosie, że są to siostry Dauvergnea. Nie mówił nic Sewerynie, która zresztą przez cały dzień wymykała się z pokoju zajętego przez Jakoba, nie pozostając z nim nawet przez pięć minut.
Wieczorem głęboka cisza zaległa w domu całym. Gdy nareszcie Seweryna przyszła z miną surową, cokolwiek pobladła, spojrzał nań długo, przenikliwie i zapytał:
— Więc nareszcie pojechał... siostry zabrały go już z sobą?...
Na to odpowiedziała krótko:
— Tak.
— Jesteśmy zatem sami?... zupełnie sami?...
— Tak, zupełnie... Jutro trzeba będzie i nam się pożegnać. Powracam do Hawru. Skończy się to obozowanie w pustyni...
Jakób nie spuszczał z niej wzroku, milczał prze? chwilę z miną łagodną, a nawet uśmiechniętą.
Po długim milczeniu odezwał się nareszcie:
— Żałujesz, że już pojechał?... co?...
A gdy Seweryna zadrżała i widocznie chciała zaprzeczyć, powstrzymał ją ruchem ręki.
— O!... nie myślę bynajmniej kłócić się z tobą. Widzisz przecie, że nie jestem zazdrosny. Pewnego razu powiedziałaś mi, abym cię zabił, gdybyś miała mi być niewierną... a jednakże, przyznaj sama, nie mam wcale miny człowieka, noszącego się z zamiarem zabicia kochanki... Ale tak, prawdę mówiąc, nie ruszałaś się prawie z dołu. Trudno cię było zatrzymać koło mnie choćby przez minutę. I wiesz co? przyszło mi ostatecznie na myśl to, co twój mąż opowiadał, że pewnego wieczora, zaszczycisz tego chłopca swemi względami, bez przyjemności... ot tak sobie... aby tylko rozpocząć coś nowego.
Seweryna nie chciała się tłómaczyć. Powoli, przeciągle, powtórzyła tylko po dwakroć:
— Rozpocząć... rozpocząć!...
Nagle, pod wpływem jakiegoś napadu rozpaczliwej szczerości, zaczęła mówić szybko, głosem przytłumionym:
— A więc tak... to prawda!... My chyba możemy ze sobą rozmawiać otwarcie. Dosyć jest rzeczy na tym świecie, które nas łączą. Od kilku miesięcy ten człowiek chodzi za mną ciągle i prześladuje mnie swą miłością. Wiedział dobrze, że należę do ciebie; sądził, iż mnie to nie będzie wiele kosztować, abym zechciała i do niego również należeć. Gdym go spotkała tu na dole, mówił znów do mnie, powtarzał mi, że mię kocha do szaleństwa, wyrażając przytem taką wdzięczność za starania, jakiem go otoczyłam, odzywając się z takiem uczuciem i szczerością, że... to prawda... zdawało mi się przez chwilę, jakby we śnie, że go kocham także... że chcę rozpocząć coś nowego, coś lepszego, coś... co być może, byłoby bez przyjemności, lecz coby mnie uspokoiło przynajmniej.
Przerwała sobie sama, zawahała się, po chwili jednak mówiła dalej:
— Gdyż... na naszej drodze stanęła zawada nieprzebyta... my już nie pójdziemy dalej... Nasze marzenia o wyjeździe, nasze nadzieje zostania bogatymi, szczęśliwymi tam w Ameryce, cały ten raj, jaki nam się uśmiechał, a którego spełnienie od ciebie zależało, jest rzeczą nieprawdopodobną, gdyż... ty nie mogłeś!... O!... ja ci nie robię wymówek!... Broń Boże!... Nawet lepiej że się nie stało to, czego tak pragnęłam... Chcę jednak, abyś zrozumiał, iż z tobą nie mam się już czego spodziewać. Jutro będzie takie same jak i wczoraj, te same męki, te same cierpienia!...
Jakób pozwalał jej mówić, nie przerywał jej nawet skinieniem oka. Dopiero widząc, iż powiedziała to, co powiedzieć chciała, odezwał się zimno, spokojnie:
— Więc dlatego ofiarowałaś swą miłość tamtemu?...
Przeszła kilka razy gorączkowym krokiem po pokoju, wreszcie stanęła przed Jakóbem i wzruszywszy ramionami, odrzekła:
— Nie... nie ofiarowałam mu swej miłości, i mówię ci to poprostu, spokojnie, a ty mi wierzysz, jestem tego pewną, kłamstwo bowiem pomiędzy nami byłoby całkiem zbyteczne. Doszliśmy już do tego, iż nie mamy nic przed sobą ukrywać... A więc... nie... nie zrobiłam tego!... Dlaczego?... Dlatego że... nie mogłam... zupełnie tak samo, jak ty nie mogłeś... w tamtej sprawie... Co?... To cię dziwi, iż kobieta nie może obdarzyć mężczyzny miłością, jeżeli to się stać ma jedynie wskutek wyrachowania, obmyślenia, jakie stąd mogą być korzyści?... Co do mnie, nie namyślałam się długo... Nie kosztowało mnie to nigdy wiele trudu, aby być uprzejmą... a raczej, aby sprawić przyjemność Roubaudowi, lub tobie, gdy widziałam, że mnie tak kochacie... A jednak... tym razem nie mogłam!... Pozwoliłam się całować po rękach... nawet nie w twarz... przysięgam ci... Oczekuje mnie w Paryżu, kiedyś później, widząc go bowiem tak nieszczęśliwym, nie chciałam powiększać jego rozpaczy.
Miała słuszność, Jakób wierzył jej zupełnie, widział dobrze w jej spojrzeniu i w tonie głosu, iż nie kłamie. Zresztą nie wiele zwracał uwagi na jej tłomaczenie. Czuł, że krew uderza mu do głowy, że dawna żądza budzi się w nim z nieprzepartą siłą.
Z bojaźnią największą myślał, że znajduje się sam na sam z nią, w tym domu odludnym. Chciał się pozbyć koniecznie tej myśli... Rozgniewany więcej na siebie samego niż na Seweryną, odezwał się gwałtownie:
— A tamten... drugi... jest przecie jeszcze jeden... Cabuche!...
Poruszyła się raptownie.
— A!... spostrzegłeś i to?... i to wiesz?... Tak, to prawda, jest jeszcze i drugi... Sama siebie zapytują, co im się wszystkim stało?... No!... ten przynajmniej nie odezwał się do mnie nigdy ani słowa. Widzą jednak dobrze, jak wykręca sobie palce, gdy my się ściskamy, gdy słyszy, że mówię do ciebie po imieniu, kryje się po kątach i płacze... A do tego kradnie wszystko, co tylko do mnie należy... rękawiczki, szpilki, chustki do nosa; wszystko to znika mi z przed oczu. Zabiera i zanosi do swej dziury, gdzie chowa jak skarby... Nie sądzę jednak, abyś mógł przypuścić, że byłabym zdolną go pokochać... o nie, nie!... za wielki... bałabym się. Zresztą, on o nic nie prosi, nic nie mówi... nie... nie... Ludzie tego rodzaju, gdy są zakochani a bojaźliwi jak ten, umierają, nie żądając niczego. Mógłbyś mnie zostawić miesiąc cały pod jego opieką a ręczę, że nie dotknąłby mnie końcem palca... tak samo, jak nie dotknął Ludwiki... o!... dziś mogłabym za to zaręczyć.
Na to wspomnienie spojrzenia ich się spotkały i milczenie zapanowało. Na myśl im przyszły rzeczy dawne, minione, ich spotkania u sędziego śledczego w Rouen, później pierwsza podróż do Paryża, początek ich miłości, a dalej wszystko, co nastąpiło złego i dobrego.
Podeszła ku niemu tak blizko, że czuł ciepło jej oddechu.
— Nie, nie, z tym mniej jeszcze, niż z kimkolwiek innym. Z nikim, słyszysz, z nikim, ponieważbym nie mogła. A chcesz wiedzieć dlaczego? Ja to czuję w tej chwili, i jestem pewną, że się nie mylę; dlatego, żeś mnie wziął całą. Daremnie szukam innego wyrażenia... tak... wziął, zupełnie jak się bierze rzecz jakąś, obydwoma rękoma, zabiera się dla siebie, rozporządza się nią dowolnie, dlatego że jest ona własnością. Przed tobą nie byłam niczyją. Dziś jestem twoją i zostanę twoją, choćbyś nawet nie chciał tego, choćbym nawet ja sama tego nie chciała... Dlaczego tak jest, tego nie potrafię ani tobie, ani sobie wytłomaczyć. Tak jest... I rzecz skończona!... Inni?... ja ich się boję... przejmują mnie wstrętem, gdy tymczasem ty... ty jesteś dla mnie rozkoszą, szczęściem prawdziwem, niebem... A!... tylko ciebie kocham i tylko ciebie jednego kochać mogę.
Wyciągnęła ramiona, chcąc go chwycić w objęcia, złożyć głowę na jego ramieniu, uwisnąć ustami u warg jego.
On schwycił ją gwałtownie za ręce, zatrzymał raptownie, wzburzony, oszołomiony.
Czuł drżenie wszystkich nerwów, krew biła mu w skronie, w uszach dzwoniło, głowa bolała, jakby kto młotem tłukł po niej. Dziwna żądza zabijania wracała całą siłą i wzmagała się na widok szyi białej, wychylającej się z pod rozpiętego przypadkowo kołnierzyka.
Seweryna mówiła dalej, głosem rozgorączkowanym, błagalnym: Zycie nasze nie może się zmienić?... Ha!..trudno... tem gorzej dla mnie... ale, skoro inaczej być nie może... i na to zgodzić się trzeba. Chociaż wiem, że ty położenia tego zmienić nie jesteś w stanie, że jutro czekają mnie te same przykrości i cierpienia, co i wczoraj, wszystko jedno... nie pozostaje mi nic innego, jak żyć z tobą i cierpieć razem z tobą. Powrócimy do Hawru; niech będzie jak chce, bylebym cię tylko od czasu do czasu mogła wiedzieć, nacieszyć się tobą.
Jakób nie słyszał tych słów, czuł tylko ich ton pieszczotliwy, to powiększało tylko jego gorączkę.
Już wyciągnął rękę ku tej szyi śnieżnej białości, chcąc jednem uściśnieniem zdusić ją, dogodzić swej wrzącej namiętności, gdy Seweryna, ulegając przyzwyczajeniu, odwróciła się i zgasiła lampę.
Zapanowała cisza, przerywana tylko szeptem pieszczoty i szmerem gorących pocałunków.
Po długiej chwili milczenia, odezwała się Seweryna głosem cichym, stłumionym.
— O!... mój drogi... gdybyś był mógł... jakże bylibyśmy szczęśliwi tam, w Ameryce!... Nie, nie!... ja nie żądam, abyś zrobił to, czego zrobić nie możesz!... to tylko żal przemawia przezemnie, żal za znikłem bez śladu marzeniem!... Czy wiesz? przed chwilą strach jakiś przejął mnie nawskroś... Nie mogę pojąć, skąd to pochodzi, a jednak czuję, że coś strasznego mi zagraża!... To dzieciństwo, rzecz prosta... co chwilę oglądam się, jakbym czuła za sobą kogoś, co chce mi zadać cios śmiertelny. Ty jeden tylko możesz mnie obronić; cała moja radość, całe szczęście moje od ciebie zależy. Tyś jedynym celem mego życia!....
Jakób, nie odpowiadając, przycisnął ją do piersi, chcąc w tem uściśnieniu wyrazić to, czego słowami nie mógł wyjawić: wzruszenie swoje, chęć szczerą, aby mógł być dobrym dla niej, i miłość gwałtowną, która pomimo wszystkiego ani na trochę się nie zmniejszyła.
A przecież przed chwilą chciał ją zabić, i gdyby się była nie odwróciła, gdyby nie była zgasiła lampy, byłby ją zadusił... to pewna.
Widocznie nie wyleczy się nigdy, te napady wracają, niewiadomo kiedy, dlaczego i skąd.
Nie mógł tego odkryć, nie chciał nawet zastanawiać się nad tem.
I dlaczego właśnie dziś się to stało, dziś, gdy widział w niej miłość, zaufanie bez granic?... Czyżby to był egoizm?... czyżby miał kochać ją aż tak dalece, że chciałby zniszczyć ją zupełnie, czyżby widok zwłok martwych, zimnych jak ziemia, miał wpłynąć na jego uspokojenie?
— Powiedz mi, najdroższy, dlaczego ja się boję?... Czy ty nie przeczuwasz nic, co mnie zagraża?....
— Nie, nie, uspokój się, nic ci nie grozi.
— Być może. A jednak są chwile, że trzęsę się cała. Czuję wyraźnie za sobą jakieś niebezpieczeństwo. Nie wiem co to jest, a czuję je wyraźnie... Dlaczego ja się boję?...
— Nie, nie, nie bój się... Kocham cię... nie pozwolę ci zrobić nic złego... W mojem objęciu możesz być bezpieczną.
Przez chwilę milczeli.
— A!... najdroższy... jakieżby to było szczęście bez granic, gdybyśmy... Ty wiesz... sprzedalibyśmy dom pojechalibyśmy z pieniędzmi, w Ameryce wszedłbyś do spółki z twym przyjacielem, który wciąż cię oczekuje... Niema dnia, żebym o tem nie myślała... A jakbyśmy się tam ślicznie urządzili!... nie ty nie możesz... wiem!... Jeżeli mówię coś podobnego, to nie dlatego, abym ci chciała sprawić tem przykrość... o nie!... broń może!... to tak sobie... jakoś tak mi się samo wydobywa z serca... pomimo woli... nie chciałabym myśleć o tem, mówić, a jednak nie mogę pozbyć się tych myśli.
Nagłe postanowienie, nie pierwszy już raz powzięte, opanowało znów Jakóba. Zabić Roubauda ażeby jej nie zabijać... Tym razem, tak jak i dawniej, zdawało mu się, iż wola jego pod tym względem jest nieugiętą.

— Nie mogłem — szepnął — ale będę mógł. Czyż ci nie przyrzekłem?

Seweryna przeczyła, lecz bez widocznego oporu.
— Nie przyrzekaj, proszę cię... Ty wiesz, ile nas to potem kosztuje, gdy tobie brak odwagi... Zresztą, to by było straszne... nie trzeba... nie, nie... nie trzeba.
— Przeciwnie, tak, trzeba... wiesz o tem dobrze, że trzeba koniecznie. I właśnie dlatego, że trzeba, znajdą dość na to siły. Chciałem o tem mówić, a teraz tem lepiej, jesteśmy sami i nie możemy widzieć koloru słów naszych.
Seweryna zdawała się na wolą Jakóba, słuchała z sercem ściśniątem, bijącem tak mocno, iż on sam czuł to bicie.
— O!... mój Boże!... dopóki to się stać nie mogło... pragnęłam bardzo, aby się stało... a teraz, nie uwierzysz, jak się boją...
I zamilkli. Rozmyślali nad postanowieniem powziętem. Wokoło siebie czuli pustką, kraj dziki, bezludny, jakby naumyślnie stworzony do snucia podobnych planów, a nawet do wykonywania ich na tem miejscu.
Po chwili, gdy Jakób zamyślony, całował ją pieszczotliwie w szyją, w podbródek, nie widząc zupełnie co robi, Seweryna odezwała się szeptem, jakby mówiła do siebie samej:
— Najlepiej byłoby go tu sprowadzić... ale jak?... Ale mniejsza... pozór znalazłby się łatwo... nie wiem jeszcze jaki, zobaczylibyśmy później... Ty oczekiwałbyś na niego, zaczaiłbyś sią... prawda? co? i wszystko byłoby dobrze... tu by nam nikt nie przeszkadzał... jak myślisz?...
Posłuszny jej myślom i planom, zgadzał się na wszystko, i całując jej ramiona, bąknął tylko:
— Tak, tak.
Seweryna zastanawiała sią, rozważała każdy szczegół, i w miarą jak plan rozwijał się w jej głowie, ulepszała go poprawiała.
— Tylko, mój jedyny, byłoby bardzo głupio z naszej strony, gdybyśmy nie przedsięwzięli wszelkich możliwych środków ostrożności. Bo gdyby nas miano pochwycić na drugi dzień, to jużbym wolała, aby wszystko zostało tak, jak jest obecnie... Widzisz, ja to czytałam, już nie pamiętam gdzie, prawdopodobnie w jakiejś powieści... że najlepiej jest rzucić podejrzenie na samobójstwo... Roubaud jest taki jakiś dziwny, zwarjowany od pewnego czasu, że samobójstwo z jego strony nikogoby nie zastanowiło. Dlaczegożby mu nie miała przyjść myśl do głowy przyjechać tu odebrać sobie życie... przecież to możebne... Tylko chodzi o to, aby tak wszystko urządzić, iżby wypadek samobójstwa był prawdopodobny... Prawda? co?
— Tak, tak.
Szukała sposobów, zadyszana trochę, gdyż Jakób pochwycił ją wargami za gardło i chcąc ją pocałować, dusił ją nieco.
— Coś takiego, coby zatarło zupełnie ślady... Czekaj... czekaj!... mam myśl!... słuchaj no... Gdyby tak naprzykład pchnąć go nożem w gardło, a później wziąć go we dwoje, zanieść na tor kolei i położyć na poprzek. Rozumiesz? Szyję położylibyśmy na szynie tak, że pierwszy pociąg jakiby nadszedł, uciąłby mu głowę... Niechby potem sobie szukali śladu na szyi... aha! nicby nie znaleźli... No? jak ci się podoba?
— Doskonale.
Ożywiali się oboje. Seweryna była prawie wesoła i kontenta, że ma tak bujną wyobraźnię. Ruch pieszczotliwy ze strony Jakóba, wstrząsnął ją jakby dreszczem.
— Czekajno... dajno spokój na chwilkę... Bo widzisz, mój drogi, trzeba się nad tem dobrze zastanowić, to jeszcze nie wszystko; jeżeli ty ze mną tu zostaniesz, samobójstwo nie będzie tak jasno wyglądać; mógłby ktoś rzucić podejrzenie i po co? Trzeba koniecznie, żebyś wyjechał. Dobrze?... Jutro pojedziesz otwarcie, żeby o tem wiedzieli wszyscy, Cabuche, Misard, w razie wypadku mogliby poświadczyć, że cię tu nie było. Wsiądziesz do pociągu w Barentin, zatrzymasz się w Rouen, pod jakimbądź pozorem, a potem, skoro tylko noc zapadnie, powrócisz. Ja cię wpuszczę drzwiami od tyłu. Masz, cztery mile do przebycia, możesz być z powrotem za trzy godziny... No, teraz już zdaje mi się, że wszystko ułożone jak najdokładniej. Plan cały masz gotów, jeżeli tylko chcesz.
— Ależ tak, tak; chcę koniecznie.
Jakób także zaczął teraz rozmyślać. Przez chwilę nie mówili ani słowa; ciszę tę przerwała Seweryna..
— A!... a powód, dla jakiego sprowadzić należy tu Roubauda? Mógłby wyjechać dopiero pociągiem o ósmej wieczorem, skoro ukończy służbę: przyjechałby zatem tutaj o dziesiątej... to najlepsza pora... Ale powód.. Mam... mam... mam!... ten jakiś pan, który chce kupić Croix de-Maufras, mówił mi o nim Misard, ma przyjechać pojutrze zrana!... Doskonale się składa. Wyślę do Roubauda depeszę zrana, że jego obecność jest niezbędną. Ty pojedziesz po południu, wreszcie zanim on przyjedzie... Znakomicie... Noc ciemna, księżyc nie świeci... Wszystko nam sprzyja!...
— Rzeczywiście...
I wśród tych rozmyślań, przerywanych pocałunkami i pieszczotami, zasnęli.
Jakób spał snem głębokim; gdy zbudził się około dziesiątej, Seweryny nie było w pokoju; ubierała się u siebie, po drugiej stronie sieni.
Jasne promienie słońca, wpadające przez okna, kąpały się w czerwonych portjerach, w czerwonem obiciu ścian, i nadawały dziwnie rażące wejrzenie całemu pokojowi i umeblowaniu.
Dom cały trząsł się jakby w febrze, gdyż właśnie przechodził wolno jakiś pociąg towarowy. Łoskot tego pociągu zbudził prawdopodobnie Jakóba.
Olśniony promieniami słońca i czerwonym kolorem pokoju, nie mógł na razie zebrać zmysłów, wkrótce jednak odzyskał przytomność i przypomniał sobie powzięte postanowienie.
A więc to dziś, gdy noc nadejdzie, gdy zniknie to jasne światło słoneczne, stanie się to, czego od tak dawna żąda Seweryna.
Wszystko tego dniu stało się tak, jak było obmyślane. Seweryna przed śniadaniem poprosiła Misarda, aby zaniósł depeszą do Doinville. Po południu Jakób w obecności Cabucha przygotował się do wyjazdu. Co więcej, gdy wyjeżdżał do Barentin, gdzie miał wsiąść na pociąg o czwartej minut piętnaście, Cabuche mu towarzyszył, niby to dla spędzenia czasu, a właściwie z powodu głuchej potrzeby, aby być bliżej tego, który mu przypomniał Seweryną.
W Rouen, dokąd Jakób przyjechał koło piątej, zaszedł do oberży tuż koło dworca, którą trzymała jakaś jego rodaczka.
Mówił, że pragnie odwiedzić swych kolegów jutro zrana, zanim pojedzie do Paryża na służbą.
Ponieważ jednak przecenił swe siły, po chorobie dopiero co przebytej, i czuje się zanadto zmęczony więc chciał zaraz położyć się do łóżka.
Dano mu pokój na dole, z oknami wychodzącemi na odludną uliczką, aby mu nikt spać nie przeszkadzał; posiedział w restauracji do szóstej, a potem udał się na spoczynek.
W dziesięć minut potem dążył już drogą do Croix-de-Maufras. Z mieszkania wyszedł oknem, które zostawił uchylone, aby przez nie powrócić, nie będąc spostrzeżony.
O dziewiątej przybył przed dom odludny, stojący w pobliżu toru kolejowego.
Noc była ciemna. Ani jedna gwiazdka nie oświetlała frontu szczelnie zamkniętego.
Uczuł w sercu uderzenie bolesne, jakby przeczucie nieszczęścia, które się tam za chwilę spełnić miało.
Stosownie do tego, jak ułożył się z Seweryną, rzucił trzy razy małym kamyczkiem w okiennicę pokoju czerwonego, następnie przeszedł na drugą stronę, gdzie wkrótce otworzyły się drzwi, umieszczone w tylnej części domu.
Zamknąwszy je za sobą, szedł krokiem cichym, poomacku, gdyż schody nie były oświetlone.
Dopiero na górze, przy blasku lampy, stojącej na rogu stołu, zobaczył łóżko rozebrane, ubranie młodej kobiety, rozrzucone po krzesłach, i ją samą, rozebraną, w koszuli, z nogami bosemi z włosami rozpuszczonemi, związanemi nad głową wstążką niebieską.
Stanął jak skamieniały.
— Co? już się położyłaś?
— Naturalnie, tak będzie najlepiej. Przyszła mi myśl doskonała. Skoro on nadejdzie, a ja pójdę otworzyć mu, tak jak jestem, nie będzie się niczego domyślał. Powiem mu, że mam straszną migrenę, Misardowi już powiedziałam że jestem słaba. W ten sposób będę mogła śmiało twierdzić, że nie wychodziłam wcale z pokoju, gdy go jutro rano znajdą tam na drodze.
Jakób jednakże drżał ciągle; po chwili odezwał się głosem gniewnym:
— Nie, nie, ubieraj się, koniecznie trzeba, abyś była ubraną, nie możesz zostać tak, jak teraz...
Roześmiała się zadziwiona.
— Dlaczego? Nie bój się, mnie wcale nie jest zimno; o!... patrz, jaka jestem gorąca.
I ruchem pieszczotliwym chciała mu zarzucić ramiona na szyją. Koszula jej usunęła się cokolwiek na bok, a Jakób ujrzał jej ramią zupełnie obnażone. Seweryna, widząc, iż usuwa się od niej, a gniew jego wzrasta coraz bardziej, okazała się posłuszną.
— Nie gniewaj się, już idą do łóżka... nie potrzebujesz się obawiać, abym się zaziębiła.
Gdy się napowrót położyła i naciągnęła kołdrą aż pod brodę, Jakób uspokoił się cokolwiek. Seweryna opowiadała dalej spokojnie, jak to ona sobie wszystko w myśli ułożyła.
— Skoro tylko zapuka, zaraz pójdę mu otworzyć. Z początku myślałam aby go wpuścić tu, do pokoju, gdziebyś czekał na niego. Ale w ten sposób z przeniesieniem trupa byłoby już trudniej. Zresztą tutaj posadzka jest drewniana, a tam na dole przy drzwiach jest marmurowa, co nam ułatwi zatarcie śladów, jeśliby jakie były. Przed chwilą nawet, rozbierając się, myślałam o pewnym romansie, w którym opowiada się, że pewien człowiek, chcąc zabić drugiego, rozebrał się zupełnie. Rozumiesz? potem trzeba się tylko umyć, na ubraniu niema najmniejszego śladu krwi. Co? a gdybyś ty się tak rozebrał?
Jakób spoglądaj na nią pomieszany. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, skąd tyle potworności bierze się w tej kobiecie. A jednak twarz jej była spokojna, oczy uśmiechnięte, zdradzały jedynie zacęcie i chęć poprowadzenia całej sprawy jak można najlepiej, aby zapewnić jej całkowite powodzenie. Na myśl jego nasunął mu się widok dwóch ciał nagich, pkrwawi0nych krwi3 zbrodniczą, zatrząsł się.
— Nie, nie!... zupełnie jak dzicy ludzie; może jeszcze powiesz, aby mu pożreć serce?... O!... ty musisz go bardzo nienawidzieć...
Wzrok Seweryny zachmurzył się nagle. To pytanie wyrwało ją z marzeń, jakie snuła niby dobra gospodyni, pragnąc się urządzjć jak najlepiej, a przedstawiło jej całą grozę zbrodni dokonać się mającej. Oczy jej zaszły łzami.
— Zawiele cierpiałam od kilku miesięcy, trudno wymagać odemnie abym go kochała. Sto razy już sobie powtórzyłam: niech się stanie, co chce byle tylko nie żyć dłużej z tym człowiekiem. Ale prawda masz słuszność, to rzecz straszna do czegośmy doszli... jedynie tylko chęć gwałtowna, abyśmy byli szczęśliwymi może nas tłómaczyć.
Zamilkła na chwilę. Jakób chodził szerokiemi krokami po pokoju. Seweryna jednak nie mogła oderwać się na długo od myśli, jak się to wszystko urządzi i mówiła dalej:
— Zresztą, będziemy bez światła; ty staniesz za drzwiami, a gdy ja otworzę drzwi i on wejdzie... zrobisz, co chcesz... Jeżeli się tem zajmuję, to jedynie aby ci dopomódz, abyś się sam nie potrzebował troszczyć się o wszystko. Robię jak mogę najlepiej.
Jakób zatrzymał się przed stołem, spostrzegłszy nóż, ten sam, który już raz służył w podobnej sprawie Roubaudowi, a teraz miał kolejno w jego utkwić gardle. Wziął go do ręki, oglądał.
Seweryna patrzyła również milcząc. Ponieważ ma go w rękach, a zatem zbytecznie mówić mu cokolwiek o tym nożu. Odezwała się dopiero, gdy Jakób położył nóż na stole.
— Mój drogi!... jedyny!... nie chcę, abyś kiedykolwiek powiedział, iż ja cię do tego popchnęłam... Jeszcze czas... odejdź, jeśli nie możesz...
Jakób uczynił ruch gwałtowny.
— Czy ty mnie masz za tchórza?... Tym razem... już się stało!... przysiągłem!...
W tej samej chwili dom zatrząsł się cały. Kurjer przebiegł z szybkością błyskawicy, tak blisko, iż zdawało się, że łoskot, wywołany jego przejściem, wydobywał się z dolnych pokoi.
— To jego pociąg... Więc już wysiadł w Barentin... będzie tu za pół godziny...
Ani Jakób, ani Seweryna nie mówili już ani słowa. Zapanowało długie milczenie.
Zdaleka odczuwali kroki ofiary, zbliżającej się wśród ciemności nocy.
Jakób mimowolnie zaczął znów chodzić po pokoju, jakby licząc kroki Roubauda, który z każdą chwilą zbliżał się coraz bardziej.
Jeszcze chwila... jeszcze jedna... a w ostatniej zaczai się na dole, za drzwiami w sieni i wpakuje mu nóż w gardło, w chwili, gdy będzie wchodził.
Seweryna leżała wciąż, nakryta kołdrą aż pod brodę. Oczyma szeroko otwartemi patrzyła na Jakóba. Odgłos jego kroków odbijał się w jej głowie, jak echo innego chodu oddalonego.
I ona również widziała już w myśli Roubauda, zbliżającego się z każdą chwilą... coraz bliżej... coraz bliżej... nareszcie przyjdzie, zapuka, ona wyskoczy z łóżka, pobiegnie boso, bez światła, do drzwi... „Czy to ty, mój przyjacielu?... wejdź, ja już się położyłam do łóżka“. A on nie zdąży odpowiedzieć ani słowa; padnie wśród ciemności z gardłem rozpłatanem.
I znów przeszedł pociąg, tym razem z przeciwnej strony, ten który się krzyżuje z kurjerem w odległości pięciu minut od Croix-de-Maufras.
Jakób zatrzyma! się ździwiony... Jakto? dopiero pięć minut, jakże to trwa długo!... jeszcze całe prawie pół godziny...
Potrzeba ruchu nie dała mu ustać na miejscu, znów rozpoczął swą przechadzkę z jednego końca pokoju na drugi.
Na myśl jego nasunęło się mimowolne zapytanie, czy będzie mógł. Znał on już dobrze siebie pod tym względem, wiedział, w jaki sposób odbywa się w nim całe to przejście.
Z początku stanowcza chęć zabicia, zdaje się, iż nic go od niej nie odwiedzie, wola jego panuje nad mięśniami; które mu są zupełnie posłuszne. Powoli, zaczyna odczuwać brak oddechu, serce bije tętnem przyśpieszonem, pod piersiami czuje ból krótki, urywany, nieznośny, jakby mu kto gwóźdź wbijał pod żebra; następnie ręce i nogi zaczynają mu marznąć, lodowacieją, wreszcie wola, tak silna przed chwilą, popada w omdlenie, staje się słabą, ulega zupełnie muskułom, powstrzymującym go na miejscu, nie dozwalającym uczynić najmniejszego ruchu.
Objawy te nieraz badał sam w sobie. Teraz oczekiwał niespokojnie, czy znów ich nie uczuje? Nie... dotychczas jeszcze nie.
Chcąc się zabezpieczyć przed niemi, zaczął rozumować, powtarzał sobie w myśli to, co już tyle razy mówił do siebie: potrzeba zmusza go do zabicia tego człowieka, od tego bowiem zależy cała jego przyszłość... tam w Ameryce, będzie szczęśliwy... obok kobiety ukochanej... zresztą jedyny to sposób wyleczenia się ze swej słabości strasznej, na której wspomnienie wstrząsa się cały...
A słabość ta, przed chwilą jeszcze, odezwała się całą siłą... Ujrzawszy Sewerynę rozebraną, już myślał, że się to wszystko inaczej skończy... odczuł to straszne drżenie, wywoływane zawsze widokiem ciała obnażonego. A w chwili takiej nie mógł odpowiadać za siebie; widok podobny każe mu zapomnieć o wszystkiem.
I przez chwilę kusiło go coś gwałtownie... ona rozebrana... na stole nóż błyszczący... Ale na szczęście uspokoił się, a teraz... teraz jest zupełnie silny, nie czuje ani drżenia, ani zwykłych objawów niemocy i upadku woli. A zatem będzie mógł... zrobi to, co zrobić trzeba koniecznie.
I czekał dalej na swą ofiarę, chodząc wciąż po pokoju od drzwi do okna, i odwracając się za każdym razem, ilekroć przechodził koło łóżka, którego nie chciał wcale widzieć.
Seweryna leżała nieruchoma, ścigając tylko wzrokiem Jakóba i obawiając się, aby w ostatniej chwili nie zabrakło mu siły, tak, jak to już się stało raz w Hawrze. Skończyć raz z tem wszystkiem i rozpocząć życie na nowo, to jedyne marzenie, przejmujące całą jej istotę.
Chciała się pozbyć Roubauda, bo jej przeszkadzał, zdawało jej się to całkiem naturalnem. Zresztą, przecież to konieczne do jej szczęścia i do szczęścia człowieka, którego kocha.
Zbrodnia zamierzona nie wzburzała bynajmniej jej sumienia. Musiała rozmyślać nad wszelkiemi szczegółami morderstwa, aby wywołać w sobie uczucie pewnego wstrętu.
W chwilach jednak, gdy widok krwi zacierał się w jej umyśle, stawała się znów spokojną, łagodną, czułą, uśmiechniętą.
I znów dom zaczął się trząść cały, jakby w febrze. Przechodził pociąg towarowy, długi, sunący się powoli.
Seweryna oparła się na łokciu, czekając aż przebrzmi ten łoskot nieprzyjemny i zniknie w oddali wśród wsi uśpionej.
— Jeszcze kwadrans — rzekł Jakób głośno. — Przeszedł już lasek Bécourt, jest teraz na pół drogi. O! jakże to trwa długo...
Odwrócił się ku oknu, jakby chciał dojrzeć cokolwiek wśród ciemności.
Po chwili, wracając na środek pokoju, ujrzał Sewerynę, stojącą przed łóżkiem.
— Gdybyśmy tak zeszli na dół z lampą i obejrzeli tymczasem miejsce?... co? jak sądzisz? Stanąłbyś za drzwiami, jabym pokazała, jak otworzę, a tybyś sobie przygotował ruch najpewniejszy i najwygodniejszy?
Jakób drżał cały.
— Nie, nie, nie!... Nie chcę lampy...
— Potem ją zgasimy... trzeba przecież wiedzieć, jak to będzie, jak się ma zrobić...
— Nie, nie... połóż się napowrót...
Nie słuchała tego, przeciwnie, szła wprost ku niemu, z uśmiechem kobiety, przekonanej o swej przewadze. Mówiła dalej głosem pieszczotliwym, chcąc go przekonać.
— Cóż znowu?... mój drogi... co tobie jest?... Mogłabym myśleć, że się mnie boisz... Gdy się tylko zbliżę, unikasz mnie... O!... gdybyś ty mógł wiedzieć jak ja czuję w tej chwili potrzebę oparcia się o ciebie, zapewnienia się, że jesteś przy mnie, że mnie nie opuścisz.
Jakób cofał się ciągle przed nią, aż do stołu, do którego, następując wciąż, przyparła go i uniemożliwiła mu dalszą ucieczkę.
Lampa stojąca na rogu stołu, oświetlała ją jasno. On nigdy jej jeszcze w ten sposób nie widział. Włosy, spiętrzone w górze, odsłaniały jej szyję, z pod koszuli usuwającej się z ramion, widniało łono obnażone.
Czuł straszne drżenie, krew uderzała mu do głowy, nie mógł schwycić oddechu, nie widział nic co się koło niego dzieje. Jedno tylko pamiętał, a mianowicie, że tuż za nim leży nóż błyszczący, otwarty, że potrzebuje tylko wyciągnąć rękę, aby go pochwycić.
Ze strasznym wysiłkiem zdążył jeszcze wyjąknąć:
— Nie... nie... połóż się... proszę cię!... błagam!....
Tym razem nie słuchała. Widziała jego drżenie, lecz nie zastanawiała się nad jego powodem, a właściwie inaczej je sobie tłomaczyła. Zarzuciła mu ręce na szyję i głosem pieszczotliwym mówiła:
— Uściśnij mnie... uściśnij mnie mocno, jak tylko możesz... to nam doda odwagi, a trzeba nam jej wiele... Musimy się kochać inaczej, niż inni, bardziej niż inni, abyśmy mogli zrobić to, co mamy zrobić... uściśnij mnie z całego serca, z całej duszy!...
Jakób nie oddychał, nie mówił, nie słyszał nic. Szum ogłuszający huczał w jego głowie. W skroniach żar przenikliwy rozwijał się coraz bardziej, przebiegał ręce, piersi, nogi.
Czuł wyraźnie, jak część jego istoty ucieka przed pogonią szaloną innej jakiejś części. Zwierzę wypędzało człowieka... wola znikła zupełnie.
— Uściskaj mnie najdroższy, dopóki jeszcze czas mamy... Wiesz przecie, że lada chwila on nadejdzie... zapuka... Ponieważ nie chcesz, abyśmy zeszli, więc zapamiętaj sobie dobrze... ja otworzę... ty będziesz stał za drzwiami... nie wahaj się... nie czekaj... uderz zaraz... zaraz, aby raz z tem skończyć. Ja cię tak kocham, tak będziemy szczęśliwi!... On przecież nie zasługuje na naszą litość... ileż ja przez niego wycierpiałam... a teraz jest jedyną przeszkodą do naszego szczęścia... Uściśnij mnie mocno... bardzo mocno... jakbyś chciał mnie zjeść całą... aby nic ze mnie zostało.
Jakób, nie obracając się, sięgnął prawą ręką po za siebie i pochwycił za nóż.
Przez chwilę ściskał go w dłoni.
Patrzył na Sewerynę oczyma osłupiałemi, czuł żądzę nieprzezwyciężoną, szaloną, chciał widzieć ją martwą u nóg swoich, jak łup odebrany innym... zabić ją, aby ją posiąść zupełnie.
— Uściśnij mnie!... uściśnij!...
Ruchem pieszczotliwym oparła głowę na jego lewem ramieniu, jakby umyślnie poddać chciała gardło pod nóż morderczy.
Widok tego ciała białego, delikatnego, oszołomił go do reszty. Szybko podniósł w górę rękę uzbrojona nożem, chcąc zadać cios śmiertelny.
W jednej chwili Seweryna spostrzegła błysk ostrza odskoczyła w tył i zawołała głosem przerażonym, błagalnym:
— Jakóbie!... Jakóbie!... Mój Boże!... dlaczego?... dlaczego?...
Przyskoczył do niej z zębami zaciśniętemi, nie mówiąc ani słowa.
Ona cofała się do łóżka, bezbronna...
— Dlaczego?... mój Boże!... dla...
Nie dokończyła wyrazu, nóż utkwił w jej gardle.
Jakób, uderzywszy, przekręcił broń morderczą, czyniąc zadość potrzebie swej ręki.
Ten sam cios, jaki otrzymał prezes Grandmorrin, w to samo miejsce, z tą samą wściekłością.
Czy krzyczała?... Nie widział nic i nie mógł sobie tego przypomnieć.
W tej chwili przechodził pośpieszny pociąg z Paryża, tak szybko, tak gwałtownie, że dom zatrząsł się jak wśród burzy szalonej.
Na podłodze leżał trup Seweryny, niby przerażonej piorunem tej burzy.
Jakób stał nieruchomy i patrzył na tego trupa, rozciągniętego u nóg jego koło łóżka.
Odgłos pociągu niknął w oddali, on wciąż stał nieruchomy, zatopiwszy w nią oczy. Krew ciekła z rany po piersiach i utworzyła na podłodze kałużę dość znaczną.
Nie przypuszczał nigdy, aby tyle krwi było w jej ciele. Nie mógł oderwać oczu od tej twarzy, nawet jeszcze po śmierci pięknej, łagodnej, na pół uśmiechniętej.
Wstążka, podtrzymująca jej włosy, rozwiązała się, a głowa spoczywała na puklach czarnych jak noc, rozrzuconych w nieładzie.
Szeroko otwartemi oczyma, koloru barwniku, pytała jeszcze teraz, przerażona: Dlaczego? Dlaczego ją zabił?
Jakób stał wciąż nieruchomy. Przysłuchiwał się dziwnemu hałasowi, który od chwili już dochodził do jego uszu. Było to jakby wycie przeraźliwe jakichś dzikich zwierząt, jakby ryk lwa zranionego. Starał się odzyskać przytomność, ręką potarł po czole. To w jego głowie tak huczało, własny jego oddech wydawał mu się wyciem wichru.
Nareszcie!... nareszcie zadowolił się, zabił ją!... Tak.... uczynił to raz przecie!... opanowała go dziwna radość, bezgraniczna, nieokreślona, pochodząca z zadowolenia nieokiełzanej żądzy. Czuł się dumny z tego, co uczynił.
Na myśl jego nasunęło się wspomnienie, trup prezesa Grandmorrina; widział go owej nocy strasznej, niedaleko stąd, zaledwie o pięćset metrów.
To ciało delikatne, białe, było teraz tylko powłoką, niby lalką rozbitą; i to on wywołał tę zmianę, jednem uderzeniem noża.
Łoskot wstrząsający całym domem wyrwał go z tego zamyślenia... Czy przychodzą go aresztować?...
Obejrzał się naokoło... nic... cisza... to tylko pociąg!
A ów człowiek, którego miał zabić?... Zapomniał o mm zupełnie... Jakto?... co to się stało?... Więc kobieta, którą kochał i która go wzajemnie kochała do szaleństwa, leży na ziemi z gardłem rozciętem, gdy tymczasem mąż, jedyna przeszkoda do szczęścia, żyje jeszcze, zbliża się krok za krokiem? Jakimże to sposobem?...
Czyż kto zabija wskutek rozumowania?...
Nie!... Zabić można tylko pod wpływem krwi, nerwów; to resztka dawnych walk, w pierwotnych lasach, gdy człowiek rzucał się jak wilk na człowieka, bo potrzebował żyć, bo potrzebował czuć się silnym!...
Wśród tych myśli, błąkających się w głowie Jakoba, nie obudził się ani na chwilę żal lub wyrzut sumienia. Nie; czuł tylko zadowolenie, zdziwienie i smutek pewnego rodzaju, że się to już zmienić nie da.
Widok nieszczęśliwej, która oczyma szeroko otwartemi wciąż zadawała mu jedno i to samo pytanie, przejmował go do głębi. Chciał odwrócić oczy.
Nagle zdawało mu się, iż koło łóżka stoi inna jakaś postać, biała, smukła. Czyżby to |był duch zmarłej?... spojrzał odważnie. Nie, to nie ona, to Flora!... Widział już to widmo kilka razy w czasie gorączki, gdy leżał chory po katastrofie.
Krew zastygła mu w żyłach z przerażenia... Czego ona chce tutaj?... A!... przychodzi tryumfować... czuje, iż została pomszczoną.
Pomimo przerażenia jednak Jakób zapytywał sam siebie, co on tu jeszcze robi w tym domu, na co czeka?
I ruchem gwałtownym rzucił się ku drzwiom, wybiegł na schody, stoczył się raczej po nich, niż zszedł, otworzył na oścież główną bramę wjazdową, jak gdyby małe drzwi od tylu za wązkie były dla niego i popędził w pole. jak szalony, zostawiając za sobą pustkę i grozę śmierci...
Cabuche tego wieczora tak samo jak i codziennie, od czasu przyjazdu Seweryny, przełazi przez mur ogrodowy i kręcił się pod oknami czerwonego pokoju. Wiedział dobrze, że Roubaud miał przybyć za chwilę, nie dziwiło go więc światłu, przebijające się przez rolety zapuszczone.
Nagle dostrzegł człowieka, wybiegającego pędem z domu i zostawiającego drzwi otwarte. W ciemności nie mógł dojrzeć ani jego twarzy, ani nawet ubrania.
Zadziwiło go to tak dalece, iż przez chwilę stanął jak przygwożdżony. Gdy się ocknął, zapóźno już było ścigać uciekającego.
Podszedł bliżej ku drzwiom, miotany trwogą przerażeniem. Co się stało? czy ma wejść, czy czekać, aż się ktoś przecie odezwie... Milczenie ponure, i to światło jednostajne przejmowały go coraz większy zgrozą.
Nareszcie zdecydował się i wszedł na schody. Szedł powoli, gdyż schody nie były oświetlone. Przed drzwiami na górze, również otwartemi na oścież znowu się zatrzymał.
Zdawało mu się, iż z boku widać ubranie kobiece, porozrzucane po krzesłach Prawdopodobnie Seweryna musiała się rozebrać i położyła się do łóżka, pomyślał.
Zawołał na nią pocichutku. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Trwoga jego powiększała się coraz bardziej, serce biło mu jak młotem.
Posunął się krok dalej i ujrzał krew. Zrozumiał wszystko nagle...
Ze strasznym krzykiem, wydzierającym się z serca rozdartego, rzucił się ku trupowi.
Boże!... to była ona... zamordowana, porzucona na ziemię, obnażona!... Zdawało mu się, iż oddycha jeszcze.
Oszalały z boleści, zawstydzony tym widokiem ciała nagiego, chwycił ją obiema rękoma i przeniósł na łóżko i nakrył Kołdrą. Dotykając jej, pokrwawił sobie ręce i piersi.
W tejże samej chwili stanęli we drzwiach Roubaud i Misard. I oni również byli bardzo zdziwieni, zastawszy wszystkie drzwi pootwierane.
Mąż spóźnił się cokolwiek, gdyż po drodze spotkał dróżnika i zagadał się z nim, rozpytując o nabywcę, który nazajutrz miał przyjechać.
Misard opowiadając, odprowadził Roubauda i wszedł z nim razem na górę.
Obaj spoglądali teraz skamienieli na Cabucha, z rąk którego krew ciekła, jakby z rąk rzeźnika po zabiciu wołu. Misard pierwszy podszedł do łóżka przypatrzył się spokojnie trupowi, obejrzał ranę w gardle i odezwał się tonem najzimniejszym:
— To samo pchnięcie, od jakiego zginął nieboszczyk Grandmorrin.
Roubaud przybliżył się także. Nie mógł wymówić ani słowa, potrząsał tylko głową i wpatrywał się w martwą twarz Seweryny, w rozrzucone pukle czarnych włosów, w oczy szeroko roztwarte i zapytujące:
— Dlaczego? Dlaczego?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.