Człowiek śmiechu/Część druga/Księga czwarta/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Od rozkoszy ku grozie.

Cudowne to zjawisko jakaż to była zwykła rzecz! Poprostu szło tu o śniadanie, i Dea przychodziła pytać Gwynplaina, dlaczego się ociąga zasiąść do skromnego stołu.
— To ty! — zawołał Gwynplaine i oto wszystkie jego udręczenia pierzchły bezpowrotnie. I nie widział już widnokręgu innego, jak tylko to niebo, którego mieszkanką była Dea.
Kto nie oglądał niemal natychmiast po burzy uśmiechu rozpogodzonej morskiej toni, ani pojęcia mieć nie może o podobnego rodzaju uspokojeniu. Nic się łatwiej nie nastraja do ciszy, jak otchłanie. Jest to właściwością zdolności ich do pochłaniania. Tak bywa z sercem ludzkiem. Wprawdzie nie zawsze.
Dosyć się było Dei pojawić, a oto cała światłość głębi Gwynplaina z niego tryskała i ku niej szła, poza jego zaś olśnieniem tłumnie już tylko pierzchały widma mroczne. Ubóstwienie jakiż to rozjemca!
W chwilę potem siedzieli oboje naprzeciw siebie, Ursus pomiędzy nimi, Homo u nóg ich. Herbatniczka, pod którą mały płomyk tryskał, stała na stole. Fibi i Vinos krzątały się koło posługi.
Śniadanie, równie jak wieczerza, odbywało się w środkowym przedziale. Skutkiem ukośnego kierunku, w jakim stał maleńki stolik z nakryciem, Dea tyłem siedziała do wejścia Green-Boxu.
Dotykały się ich kolana. Gwynplaine nalewał Dei herbatę.
Dea wdzięcznie dmuchała na swoją filiżankę. Ale nagle kichnęła. W tejże bowiem chwili ponad płomykiem dymek się był jakiś rozszedł, i coś, jakby papier spalony, spływało ku ziemi. Ów to dymek zmusił Deę do kichnięcia.
— Co to takiego? — spytała.
— Nic — odpowiedział Gwynplaine.
I uśmiechnął się.
Spalił był list księżniczki.
Anioł stróż ukochanej kobiety to sumienie kochającego człowieka.
Ubytek tego listu dziwnie ulżył Gwynplainowi i wrócił mu świadomość jego uczciwości, że się stał niby orłem, poczuwającym swoje skrzydła.
Wydało mu się, jakby wraz z tym dymem pokusa się rozwiała i jakby jednocześnie z tym świstkiem księżniczka w proch była padła.
Tak zamieniając z sobą filiżanki, pijąc wspólnie to z jednej, to z drugiej, nie przestawali rozmawiać; zwyczajnie miłosne paplanie, świergotanie ptasząt. Dzieciństwo godne bajki o dwóch gołąbkach, a także Homera. Dwoje kochających się serc — pocóż dalej szukać poezji? Dwoje rozmawiających pocałunkami ust — poco innej szukać muzyki?
— Powiem ci jedną rzecz, Gwynplainie.
— No, cóż takiego?
— Śniło mi się, żeśmy oboje byli zwierzętami i żeśmy mieli skrzydła.
— Skrzydła. To znaczy, ptaki — szepnął Gwynplaine.
— Zwierzęta, to znaczy anioły — mruknął Ursus.
Szczebiotanie szło dalej:
— Żeby ciebie na świecie nie było, Gwynplainie...
— To co?
— Toby chyba nie było Pana Boga w niebie.
— Herbata za gorąca. Sparzysz się, Deo.
— To mi ją wystudź.
— Jakaś ty dziś piękna!
— Tyle rzeczy miałabym ci do powiedzenia.
— No mów.
— Kocham cię!
— Ubóstwiam cię!
Na co Ursus mamrotał pod nosem:
— Do djabła! To mi poczciwi ludziska!
W miłości do chwil najmilszych należy milczenie. Wzbiera niby wtedy jakiś nadmiar uczucia, który niebawem słodkiemi słowy wybucha.
Zdarzyła się właśnie podobna chwila przerwy, po której upływie rzekła Dea:
— Czy wiesz? Wieczorem, kiedy razem gramy, w chwili, kiedy ręką dotykam twego czoła... — Ach! Ty masz cudowną głowę, Gwynplainie mój!... — Otóż kiedy uczuję włosy twoje pod palcami, dreszcz mię przeszywa, uciechy rajskiej doznaję, mówię sobie: wpośród tej całej czarności, która mię zewsząd otacza, w tym wszechświecie osamotnienia, w tem niezmiemem zapadlisku, wśród którego się znajduję, w tem przerażającem drżeniu wszystkiego wraz ze mną, mam przecie wsparcie jakieś — tu oto. On jest przy mnie. Ten on — to ty!
— O, ty mię kochasz! — rzekł Gwynplaine. — Ja także ciebie tylko mam na świecie całym. Tyś mi jedna wszystkiem. O Deo! Mów, co uczynić mam. Żądaszże czego? Pragnieszże czego?
Dea szepnęła:
— Nic nie wiem. Jestem szczęśliwa.
— O! — zawołał Gwynplaine — jesteśmy oboje szczęśliwi! Ursus głośniej jeszcze zawołał, i to nader surowo:
— A, szczęśliwi jesteście. A wiecie, że to rzecz zabroniona. Jużem was o tem ostrzegał. A, jesteście sobie szczęśliwi? Proszę mi się z tem nie popisywać. Proszę mi się z tem nie rozszerzać. Szczęście — to się chowa w mysią jamę. Raczcie się zrobić mniejszymi jeszcze, niż jesteście, jeżeli możecie. Wielkość szczęścia Bóg wymierza małością szczęśliwych. Ludzie radzi z siebie ukrywać się winni, jak złoczyńcy. Ach, wy sobie świecić tu będziecie, liche świętojanki? To chyba, żeby się doczekać, aż kto na was nogą nastąpi. I dobrze zrobi. Co znaczą te wszystkie gruchania? Czy to ja stara jejmość od towarzystwa, której obowiązkiem jest patrzeć, jak się młodzi sobie mizdrzą? Już mi kością w gardle stoicie. Idźcie sobie do licha!
Czując jednak, że jego gderliwe gadanie coraz mocniej mięknie w tonie, uważał za stosowne zaostrzyć je znaczącem sapaniem.
— Mój ojcze — rzekła Dea — jak ty dziś ostro przemawiasz.
— Bo nie lubię, żeby kto był nadto szczęśliwy — odrzekł Ursus.
W tem miejscu Homo pospieszył mu z pomocą, warknąwszy znacząco tuż u stóp kochanków.
Ursus pochylił się i położył mu rękę na czole.
— A, i tobie się to także, widzę, nie podoba. I tobie się, na samą myśl o tem, szerść najeża. Nie lubisz miłosnego bałamuctwa. Boś mędrzec. No, ale dość już wreszcie tego marzenia; do porządku, mój panie.
Wilk znowu warknął.
Ursus zajrzał do niego pod stół.
— Ależ cicho, kolego. Stulże tam gębę, panie mędrcze.
Wszakże, nie zważając na to napomnienie, wilk owszem zerwał się na łapy i począł wyszczerzać zęby w stronę wejścia.
— Co ci tam znowu na nos wsiadło? — rzekł Ursus zdziwiony.
Mówiąc to, przytrzymał Homa za skórę na karku.
Dea, nie zwracając nawet uwagi na warczenie wilka, cała myślom swoim oddana, rozkoszując się w duszy dźwiękiem mowy Gwynplaina, milczała, zatopiona w zachwycie właściwym ociemnieniu, który zdaje się budzić w głębi duszy jakiś czarowny śpiew do wysłuchania, zastępując niejako braknącą światłość nadziemskiemi dźwięki. Ociemniałość jest niby podziemiem, z którego słyszy człowiek głęboką przedwieczną harmonję.
Przez czas, kiedy Ursus z Hornem się rozprawiał, Gwynplaine mimowolnie ku drzwiom spojrzał.
Właśnie zbliżał do ust filiżankę, kiedy wtem odbiegła go od tego ochota. Tedy postawił ją nazad na stole z powolnością nienaciskanej sprężyny, tak że nawet palce jego pozostały rozwarte, a on sam w miejsce wryty, ze wzrokiem w jedno miejsce utkwionym, zdawał się tchu już nie mieć w piersi.
We drzwiach bowiem otwartych stał człowiek jakiś, niemal tuż poza Deą.
Człowiek ten od stóp do głowy ubrany był czarno w płaszcz sprawiedliwości. Perukę miał na głowie aż po brwi nasuniętą, w ręku zaś pręt żelazny, mający po dwóch końcach wyrzeźbione korony.
Pręt ten krótki był a ciężki.
Wyobraźmy sobie Meduzę, wytykającą głowę z pomiędzy dwóch gałęzi rajskiego drzewa.
Ursus, poczuwszy nagle nieokreślone wrażenie przybycia kogoś obcego, nie puszczając Homa z ręki, podobnież w tę stronę zwrócił głowę i od pierwszego spojrzenia odgadł, o co chodzi.
Dreszcz go przebiegł od stóp aż do głowy.
Pochyliwszy się ku Gwynplainowi, szepnął mu:
— To wapentake.
Naraz Gwynplaine wszystko sobie przypomniał.
O mało nie wykrzyknął z zadziwienia. Na szczęście się powstrzymał.
Pręt, na dwóch końcach zdobny koronami, był to ów słynny iron-weapon.
Owa to laska, na którą urzędnicy straży bezpieczeństwa, obejmując obowiązki, wykonywali przysięgę, poważną była dawnych angielskich konstablów godności oznaką.
Poza człowiekiem w peruce, nieco w oddali, w półcieniu, widać było bladego ze strachu gospodarza.
Nieznajomy, słowa nie mówiąc, niby uosobienie tak zwanej muta Themis odwiecznych angielskich ustaw, wyciągnął prawą rękę ponad ramię promieniejącej szczęściem Dei i dotknął prętem żelaznym ramienia Gwynplaina, jednocześnie palcem lewej ręki wskazując poza sobą drzwi Green-Boxu. Ruch ten podwójny, tem potężniej rozkazujący, im uroczystsze towarzyszyło mu milczenie, znaczyć miał: — Chodź za mną!
Pro signo exeundi, sursum trahe — tak się wyraża kartelusz normandzki.
Kogo dotknął iron-weapon, temu nie służyło już inne prawo nad obowiązek biernego posłuszeństwa. Nie było wymówki wobec tego niemego rozkazu. Od tego stały na straży twarde karne przepisy.
Pod tem szorstkiem dotknięciem prawa Gwynplaine uczuł naprzód wstrząśnienie, poczem stał się niby skamieniały.
Gdyby, zamiast być poprostu dotkniętym po ramieniu, otrzymał gwałtowne uderzenie w głowę, niewięcej pewnie byłby odurzony. Widział się zmuszonym pójść za tym człowiekiem. Ale dlaczego? Nic pojąć nie mógł.
Ze swej strony Ursus, podobnież dotkliwie strwożony, począł się jednak czegoś dość wyraźnie domyślać. Na pamięć mu przyszły zatargi z predykatorami i współzawodnikami przedsiębiorstw na rynku, w następstwie zaś tego zaskarżenie Green-Bexu przed władzą o posiadanie wilka, i wreszcie własne jego zajście z trzema inkwizytorami Bishops-gate; i kto wie? — ale to było przerażające — nieostrożne i buntownicze słowa Gwynplaina o władzy królewskiej. Bądź co bądź, w niewypowiedzianym był strachu.
Dea się tym czasem uśmiechała.
Bowiem ani Gwynplaine, ani Ursus nie wyrzekli jednego słowa. Przeczuciowo obaj w jednej myśli się zeszli: to jest, żeby nie niepokoić Dei.
Zdaje się, że wilk także do nich przystał, zaniechał bowiem warczenia. Prawda i to, że go Ursus ani na chwilę nie puszczał z ręki.
Homo zresztą w wypadkach pewnych miewał nielada przenikliwość. Któż kiedy nie zauważył owego zmyślnego u zwierząt w podobnych razach zaniepokojenia?
Być może, że w mierze pojęć dostępnych wilkowi czuł się wyjętym z pod prawa.
Gwynplaine wstał.
Ani podobna było myśleć o oporze. Wiedział to, wiedział również, że nawet pytać o nic w tym razie nie było dozwolone.
Stał nieruchomy wobec wapentake’a.
Ten zaś odjął mu od ramienia laskę urzędową i zatrzymał ją prostopadle w ręce, co, jak każdy o tem wiedział w owej epoce, miało następujące znaczenie:
— Tylko ten człowiek ma iść za mną, zresztą nikt. Niech każdy pozostanie na swojem miejscu. Milczenie!
Nikt obcy przypatrywać się temu nie ważył. Policja w takich wypadkach nie znosiła ani świadków, ani ciekąwców.
Rodzaj ten zabrania kogoś w posiadanie oznaczony był nazwą „zajęcia czyjejś osoby“.
Wapentake jednym zwrotem, niby wykręcając się machinalnie na osi, krokiem urzędowym i poważnym skierował się twarzą ku wyjściu z Green-Boxu.
Gwynplaine popatrzał na Ursusa.
Ursus ramionami tylko wzruszył i roztworzył dłonie, zarazem brwi do góry ściągając, jakby powiedzieć chciał: — Niema tu rady, trzeba być posłusznym.
Gwynplaine z kolei spojrzał na Deę. Ona dumała. Uśmiechała się nawet do jakiejś rozkosznej myśli.
On palce do ust przyłożył i przesłał jej w powierzu niewysłowionego wyrazu pocałunek.
Ursus, po odwróceniu się wapentaka ochłonąwszy nieco z przerażenia, skorzystał z tej chwili, żeby szybko podszepnąć Gwynplainowi.
— Jeśli ci życie miłe, nie waż się mówić, zanim cię zapytają.
Gwynplaine z tą wyszukaną ostrożnością, z jaką się człowiek porusza w pokoju, w którym ktoś leży złożony chorobą, zdjął z gwoździa kapelusz i płaszcz i starannie twarz sobie otulił, jak to miał zwyczaj robić zawsze, wśród dnia wychodząc. Ponieważ się nie rozebrał był do łóżka, miał na sobie zwyczajne swoje hecarskie ubranie; popatrzył raz jeszcze w stronę Dei; tymczasem wapentake, przybywszy do drzwi Green-Boxu, z laską zawsze podniesioną w górę, począł zstępować po schodkach, wiodących w podwórze; wtedy Gwynplaine bezwiednie jął iść za nim, zupełnie tak, jakby go skuwał z tym człowiekiem jakiś łańcuch niewidzialny. Ursus wzrokiem go odprowadził; w tejże chwili wilk znowu warczeć począł, tym razem jednak w sposób żałosny, ale go Ursus potrafił poskromić, szepnąwszy mu pocichu: — On wróci.
W dziedzińcu zaś gospodarz Nicless ruchem służalczym zarazem i nakazującym powstrzymywał wykrzyki przerażenia dwóch Cyganek, załamujących ręce na widok Gwynplaina, odchodzącego w towarzystwie człowieka w czarnem odzieniu i z żelazną laską w ręku.
Dwie te dziewczyny skamieniałościami się być wydawały. Miały w istocie postawy stalaktytów.
Pachołek gospody, podobnież od strachu drżący, ani na chwilę nie wyjmował głowy z wychodzącego na tę całą scenę okienka.
Wapentake szedł na kilka kroków przed Gwynplainem, ani się do niego odwracając, ani nań patrząc, z tą lodowatą spokojnością, którą daje przeświadczenie, że się jest przedstawicielem prawa.
Tak, w grobowem milczeniu idąc obaj, przebyli dziedziniec, przeszli ciemną izbę szynkownianą i wreszcie wyszli na rynek. Znajdowało się tam kilku zgromadzonych u drzwi przechodniów, oraz strażnik bezpieczeństwa, na czele oddziału pachołków. Ciekawi, w osłupieniu, słowa nie mówiąc, usunęli się na bok, szykując się w dwie strony, z karnością poszanowania należnego berłu sprawiedliwości; wapentake skierował się ku dzielnicy, zwanej naonczas Little Strand, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża Tamizy; i tak Gwynplaine, mając po obu stronach pachołków straży bezpieczeństwa, idących podwójnym szeregiem, blady, bez innego ruchu nad bezwiednie stawiane kroki, w płaszcz zawinięty niby w śmiertelne prześcieradło, oddalił się zwolna od zajazdu, idąc niemy wślad milczącego człowieka, na podobieństwo posągu, prowadzonego przez widmo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.