Przejdź do zawartości

Ciekawa powieść

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Arct
Tytuł Ciekawa powieść
Pochodzenie Głos Polek
rok XII, nr 28-35
Wydawca Związek Polek w Ameryce
Data wyd. 14 lipca – 1 września 1921
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Al. Ar.
CIEKAWA POWIEŚĆ.

— Bardzo proszę, niech mi pan opowie swoją historyę.
— I owszem, skoro pan chce jej posłuchać.
Mówiąc to, pan Maciej Kubabala wskazał mi miejsce na wygodnej kozetce, usiadł w głębokim fotelu i, zapaliwszy cygaro, rzekł:
— Kochany pan ani przypuszcza, że ja — wielki podróżnik i główny leśniczy w dobrach hrabiego C., byłem przed dwudziestu kilku laty biednym pastuchem.
Po śmierci ojca, który był w Olszówce kościelnym, zostałem sam jeden na świecie bez żadnej opieki i pomocy.
Długo się tułałem wśród ludzi i za tak zwany “wikt i opierunek” pasłem owce i gęsi.
Wreszcie przyjęto mnie do dworu za pastucha.
Od tego czasu zaczęło mi się lepiej powodzić: przestałem przymierać głodem, miałem ciepły kąt w zimie i, co najważniejsza, zacząłem uczęszczać do wioskowej szkółki.
Garnąc się do nauki i robiąc w niej szybkie postępy, zwróciłem na siebie uwagę nauczyciela, który zaczął mi dawać do czytania ciekawe książki.
Pamiętam, że każda nowa książka była dla mnie tem, czem są dla innych dzieci najpiękniejsze zabawki.
Pieściłem ją, głaskałem, tuliłem w zanadrze i zwracałem nauczycielowi dopiero po parokrotnem przeczytaniu.
Wyszedłszy z krowami w pole siadałem na skraju lasu i, zapominając o całym świecie, zaczytywałem się w ciekawych opowieściach, lub przygodach dzielnych marynarzy.
W pilnowaniu krów wyręczał mię mój wierny przyjaciel, stary pies, Bzik.
Było to tak mądre stworzenie, że rozumiało każdy mój rozkaz i spełniało go bardzo pilnie. Gdy krowa weszła w “szkodę”, czyli w żyto, pszenicę lub owies, dosyć mi było krzyknąć:
— Bzik, huzia ją! — a Bzik wnet spędzał krowę na łąkę.
Pewnego ranka siadłem na ulubionem mojem miejscu i, jak zwykle, czytałem jakąś książkę. Naraz Bzik, drzemiący przy mych nogach, zaczął warczeć. Podniosłem głowę i ujrzałem zdala jadącego na rowerze syna hrabiego C.
Trzeba trafu, że na skraju łąki, tuż przy drodze, pasł się młody byk.
Gdy hrabia szybko nadjechał, byk się przestraszył, odbiegł na łąkę, lecz po chwili odwrócił się, schylił głowę i, podniósłszy ogon do góry, popędził za rowerem. Widząc, że hrabiemu grozi wielkie niebezpieczeństwo, krzyknąłem:
— Paniczu, niech panicz ucieka! Weź go! Huzia! — zawołałem, wskazując Bzikowi byka.
Posłuszny Bzik popędził za bykiem i ukąsił go w nogę.
Hrabia uciekając, obejrzał się. Wtem stracił równowagę i spadł z roweru na ziemię.
Rozszalały byk napewnoby go przebił rogami, żeby nie dzielny Bzik.
Podszczuwany przeze mnie, zaczął kąsać byka w tylną nogę; wreszcie tak go mocno szarpnął kłami, że rozwścieczony zwierz zaryczał z bólu i zwrócił się do psa.
Nie tracąc przytomności umysłu, zerwałem z siebie sznur, którym byłem przepasany, i przyskoczywszy do byka, w mgnieniu oka zarzuciłem mu pętlę na tylną nogę, przytrzymując silnie. Młody hrabia, podziękowawszy mi za pomoc, pojechał dalej i wkrótce zginął mi z oczu za zakrętem drogi.
Gdy wróciłem wieczorem do domu, powiedziano mi, że rządca przysłał po mnie. Kazano mi się umyć, ubrać i przyjść do pałacu.
Nie rozumiejąc poco mię tam wzywają, poszedłem za lokajem i wkrótce znalazłem się w obszernym salonie, urządzonym z niezwykłym przepychem.
Otworzyłem szeroko oczy i z podziwem przyglądałem się drogim meblom, kobiercom, lustrom i rozmaitym pięknym obrazom, któremi ściany salonu były zawieszone.
Wydało mi się, że przybyłem do jakiegoś zaczarowanego pałacu, w którym mię czeka jaka dziwna przygoda.
Po chwili wprowadzono mnie do innego pokoju.
Stary hrabia przyjął mnie bardzo uprzejmie i powiedział mi, że za to, żem ratował jego syna, Floryana, od niechybnej śmierci, mogę przychodzić do pałacu i uczyć się u tego samego nauczyciela, który uczy jego syna. Uradowałem się bardzo, bo miałem wielką chęć do nauki.
Zacny hrabia zaopiekował się mną sumiennie, a widząc moją wielką chęć do nauki i niezwykłą pamięć, po roku wysłał mię wraz z synem swoim do miasta, do szkoły.
Wspólna praca i zabawy zbliżyły mię z Floryanem. Po pewnym czasie żyliśmy z sobą, jak dobrzy koledzy. Ja mu imponowałem pilnością i pracowitością, on mi — prócz wielkich zdolności — śmiałością i siłą.
W szkole bronił mię przed napaścią kolegów, a podczas wakacyi uczył bić się na rapiery, jeździć konno i strzelać z fuzyi i pistoletu.
Był niezwykle dzielny i śmiały: nie zadrżał przed żadnem niebezpieczeństwem.
Skończywszy gimnazyum, wstąpiliśmy do instytutu agronomicznego, a ja wyłącznie na wydział leśny tegoż instytutu.
Floryan uczynił to jedynie dlatego, żeby być razem ze mną. Spostrzegłem to dopiero wtedy, gdy się zaczął zaniedbywać w nauce i opuszczać wykłady. Widząc że zamiast agronomii, studyuje geografię, sprowadza atlasy i mapy, zażartowałem, że pewno ma zamiar wybrać się na księżyc i dodałem, że chociaż go bardzo kocham, lecz z nim wędrować nie myślę.
— Nie pójdziesz po dobrej woli, to cię zmuszę! — odparł Floryan wesoło. — Znasz mię dobrze: co postanowię stać się musi. I... Zresztą, jeśli jesteś moim prawdziwym przyjacielem, nie opuścisz mnie nawet i na księżycu — dodał poważnie.
— Co znaczą te słowa? — zawołałem zdumiony.
— To — odparł Floryan z dziwnym uśmiechem — że chcę jechać w świat. Nie jest to zachcianką, ale niezłomne postanowienie. Mając zdrowie, siłę i odpowiednie środki, mogę swoje marzenia urzeczywistnić. Ty zaś pojedziesz ze mną!
— A moje leśnictwo? — spytałem.
— Będę czekał, aż skończysz instytut. Zresztą i mnie czeka jeszcze ciężka i długa praca, bo nie jadę dla zabawy.
— Czy widzisz — dodał po chwili, wskazując palcem na mapę Afryki — te białe puste przestrzenie z napisami: “ziemie nie znane?” Tam być muszę i — muszę przeniknąć te miejsca, w których dotychczas nie postała żadna stopa ludzka!
Wyrazy te wypowiedział z wielką mocą; na twarzy malował się wyraz stanowczości.
Wpatrując się w niego, wyrażałem obawę. On zaś wziął moją dłoń i rzekł:
— Pojedziesz ze mną?
— Pojadę! — odparłem zduszonym głosem.
— Przysięgnij, że się nie cofniesz z drogi, nie opuścisz mnie.
— Przysięgam.


Od owej pamiętnej chwili upłynęły trzy lata.
Skończywszy studya, objąłem nadzór nad lasami w majątku mego dobroczyńcy. Floryan zaś, trwając ciągle w swem postanowieniu, czytywał dużo dzieł w języku francuskim i angielskim, pracował nad astronomią, fizyką, wreszcie wyjechał do Warszawy dla studyowania medycyny.
Pewnego poranku miałem jechać do Olszewskiego lasu. Wyszedłem na ganek i, czekając zanim mi podadzą konia, rozglądałem się po szarem niebie, które nie wróżyło dobrej pogody.
Naraz przybiega z dworu zadyszany lokaj i mówi, że hrabia gwałtownie zaniemógł.
— Siadaj na mego konia i pędź w cwał do miasteczka po doktora! — krzyknąłem, a sam pobiegłem do pałacu.
Niestety, pomoc lekarza, który wkrótce przybył, okazała się już zbyteczną. Hrabia zmarł nagle na atak sercowy.
Zadepeszowałem do Floryana. Przybył nazajutrz. Był przybity nagłem nieszczęściem, całe dnie spędzał przy trumnie ojca, nie jedząc prawie i nie śpiąc.
W kilka dni po pogrzebie przywołał do siebie rządcę Kwileckiego i rozmawiał z nim parę godzin. Potem posłał po mnie.
Gdy wszedłem do gabinetu, Floryan, niezwykle blady, rzekł drżącym głosem:
— Macieju, podaj mi dłoń i bądź mi bratem. Teraz prócz ciebie nie mam już nikogo na świecie.
Ścisnąłem mocno dłoń przyjaciela. Tak byłem przejęty jego nieszczęściem, że nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego słowa pocieszenia.
— Stało się! — wyszeptał po chwili Floryan. — Wola Boża!
Szybko otarł łzy i, starając się opanować swe wzruszenie, rzekł twardym głosem:
— Maciejku, każ złożyć swe rzeczy, bo dziś na noc wyjeżdżamy.
Nazajutrz byliśmy już w Warszawie, a po kilku dniach — w Marsylii.
Tu zaopatrzywszy się w odpowiednie podróżne ubrania, w żywność, broń i naboje, oraz w geograficzne narzędzia i rozmaite inne przyrządy, potrzebne do wyprawy.
Byliśmy już zupełnie przygotowani do podróży, lecz nie mogliśmy ruszyć w drogę, bo komunikacya z Afryką, z powodu burz i gwałtownego gorącego wiatru, była chwilowo przerwaną.
W porcie stało pełno okrętów francuskich, niemieckich i angielskich, dążących w różne strony świata.
Dopiero po kilku dniach kapitan naszego okrętu oświadczył, że nazajutrz o świcie podnosi kotwicę.
Obawiając się zaspania godziny odjazdu, postanowiliśmy przenocować na okręcie i udaliśmy się do hotelu, żeby załatwić rachunki i wysłać rzeczy na statek.
Wydawszy stosowne zlecenia, poszliśmy do hotelowej restauracyi na kolacyę.
Wchodząc do salonu, zauważyłem przy jednym ze stolików wysokiego jegomościa o siwych bokobrodach, rozmawiającego z młodą panienką. Wtem, na widok Floryana, panienka głośno krzyknęła: “Robert” i zerwawszy się od stolika, podbiegła ku nam. Poznawszy jednak swój błąd, zapłonęła się i szybko powróciła na miejsce. Lecz w tej samej chwili powstał i siwy jegomość, zbliżył się do Floryana i rzekł po francusku:
— Jestem lord Balston.
Wymieniliśmy swoje nazwiska, lord zaś, wpatrując się we Floryana, dodał:
— W imieniu córki przepraszam pana za powyższe zajście. Hrabia jesteś tak rażąco podobny do jej narzeczonego, że uległa na chwilę silnemu złudzeniu.
Następnie przedstawił nas córce, a gdy zajęliśmy miejsca przy stoliku, rzekł:
— Ponieważ nas zbliżył tak dziwny przypadek, objaśnię panów, że jedziemy do Indyi w celu poszukiwania pana Roberta Mouly, narzeczonego mojej jedynaczki.
Mocno zaciekawieni, spojrzeliśmy na pannę Balston, która po swojej omyłce siedziała zamyślona i milcząca.
— Robert, jako inżynier wojskowy — mówił dalej lord — opuścił przed rokiem Londyn i wyjechał do naszych kolonii w Indyach. Skończywszy budowę mostu, zyskał trochę pieniędzy. Pragnąc odpocząć po ciężkiej pracy i poznać inne ciekawe strony Indyi, przedsięwziął wyprawę w góry, o których słyszał, że obfitują w drogie kamienie, a szczególnie w dyamenty. Myślał, że wycieczka ta wzbogaci jego wiedzę, no... i kieszeń, postanowił bowiem własną pracą zdobyć majątek. Po powrocie stamtąd miał się odbyć ślub jego z moją Nelly. Już pół roku mija od tej wyprawy, a my nie mamy o nim żadnej wiadomości, zginął bez śladu. Pisałem do konsula, przeznaczyłem nawet znaczną sumę na poszukiwanie Roberta, lecz wszelkie starania i zabiegi nie odniosły skutku pomyślnego. Przed miesiącem uległem prośbom córki — jedziemy do Kalkuty.
— I odnaleziemy tam Roberta — dodała panna Balston. — Przeczucie mnie nie myli.
— Szanowny panie! — rzekł Floryan. — Cel pana podróży jest szlachetny, a śmiałość panny Balston — godna podziwu. Miałem zamiar jechać z moim przyjacielem do Afryki w celach naukowych; obecnie jednak zmieniam projekt: wyprawę odkładam na potem, tymczasem zaś uważam za miły obowiązek pomóc szanownym państwu i — jeśli pozwolicie — jadę wraz z wami do Indyi, których poznanie miałem w dalszych moich planach.
— Pomoc hrabiego jest dla nas wielkiem dobrodziejstwem — odparł lord Balston.
— Dziękuję panu! — dodała panna Balston. — Od tej chwili uważam panów za naszych przyjaciół.


Zmęczeni i osłabieni morską chorobą, która się nam dała we znaki podczas burzy na oceanie Indyjskim, stanęliśmy po kilku tygodniach podróży w porcie Kalkuty.
Lord Balston nie szczędził złota i trudu na poszukiwanie śladów Roberta. Siedzieliśmy właśnie na werandzie hotelowej, popijając kawę i rozmawiając z panną Balston, gdy nadjechał lord i podchodząc do nas, zawołał:
— Ciesz się, Nelly! Jesteśmy na tropie twego narzeczonego. Na przedmieściu odnalazłem, hindusa Misaha, który, jak się okazało, należał do wyprawy Roberta, lecz zapadłszy na drodze na żółtą febrę, był zmuszony powrócić do domu. Obecnie zupełnie zdrów, ofiarował się służyć nam za przewodnika.
Podczas gdy to mówił, Floryan zauważył, że siedzący nieopodal nas jakiś niemłody, barczysty mężczyzna w ubiorze plantatora z wielką ciekawością łowił każdy wyraz, wymówiony przez Balstona. Po chwili przywołał garsona i zapłaciwszy za kawę, szybko się oddalił.
— Znasz tego pana — zapytał Floryan lokaja.
— Znam, panie. Jest to Myrray, poszukiwacz dyamentów. Przyjeżdża tu w celu wynajmowania ludzi do coraz to nowych wypraw w góry.
Wyjaśniwszy nam powód rozmowy z lokajem, dodał:[1]
Były to groźne objawy febry.
Nie chcąc przerywać podróży, nieśliśmy ją na noszach.
Balston zaproponował, żeby rozbić namioty i na parę dni się zatrzymać, lecz panna Balston nie chciała się na to zgodzić i przynaglała do dalszej podróży.
Na noc rozłożyliśmy się taborem w lesie. Chora, po zażyciu paru proszków chiny, uspokoiła się nieco. Otoczeni świetlnem kołem płonącego ogniska, w celu obrony od napaści dzikich zwierząt, pogrążyliśmy się we śnie.
Wtem nad ranem obudził mnie wystrzał.
Zerwałem się z posłania, obudziłem towarzyszów i, chwyciwszy za fuzyę, wybiegłem przed szałas. Oczom moim przedstawił się straszny widok:
Poza obrębem ogniska leżała zemdlona panna Balston. Przy niej stał Misah i gorączkowo nabijał fuzyę.
Ujrzawszy nas, zawołał:
— Okrążcie tę gęstwinę! Tam jest tygrys!
Zaledwie wyrzekł te wyrazy, z krzaków wysunął się olbrzymi tygrys i, przysiadłszy na przednie łapy, gotował się do skoku.
Balston, przerażony niebezpieczeństwem, grożącem jego córce, stracił przytomność umysłu; ja zaś z Floryanem wystrzeliliśmy prawie jednocześnie. Strzały były celne, tak że tygrys, ugodzony śmiertelnie, padł na ziemię. Misah dobił go sztyletem, my zaś pośpieszyliśmy na pomoc pannie Balston i zanieśliśmy ją do szałasu.
Dzięki środkom trzeźwiącym które Floryan przyniósł ze swej apteczki, chora odzyskała przytomność, lecz była jeszcze w gorączce, bo, nie odpowiadając na nasze zapytania, wołała:
— Robert tam! Zabiją go, zabiją!
Wreszcie usnęła. Wówczas Misah opowiedział nam szczegóły tego strasznego wypadku.
— Nie mogąc usnąć — rzekł — zluzowałem jednego z mych braci i trzymałem straż nad waszem bezpieczeństwem.
Zaczęło świtać. Naraz ujrzałem, że z szałasu wybiegła panienka. Mówiąc coś do siebie, wskazywała ręką w kierunku lasu. Pobiegłem za nią. Wtem usłyszałem za sobą jakiś szelest. Obejrzałem się: w krzakach stał ów okrutny drapieżnik. Panienka, ujrzawszy go, krzyknęła i upadła na ziemię. Zmierzyłem do niego, lecz, niestety, chybiłem. Gdyby nie wasza pomoc — padlibyśmy ofiarą jego strasznych pazurów.
— Przyjmij to odemnie — rzekł lord, wręczając mu sakiewkę ze złotem; zwróciwszy się zaś do nas, ścisnął nasze dłonie i dodał:
— Wybaczcie mi, że dopiero teraz wam dziękuję za uratowanie życia mojej Nelly. Mając takich przyjaciół, nie wątpię w pomyślny skutek naszej wyprawy.


Po paru dniach stan zdrowia panny Balston o tyle się polepszył, że mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.
Posuwaliśmy się jednak powoli, bo szliśmy wąską ścieżyną po zboczach gór.
Misah często nas wyprzedzał i zagłębiał się w boczne parowy, lecz mimo usilnych poszukiwań, nie mógł trafić na ślad Myrraya.
Zaczęliśmy wątpić, czy się nam uda pochwycić go. Dookoła otaczały nas ciągle dzikie pustkowia. Jak okiem sięgnąć — żadnej lepianki, chaty; żadnego śladu człowieka
Nareszcie wydostaliśmy się na szczyty.
Floryan wyjął z torby lunetę i zaczął się rozglądać po okolicy. Wtem ujrzał, że nad jednym ze szczytów wznosi się lekka smuga dymu.
Misah, wysłany na zwiady, powrócił i zawołał radośnie:
— Mamy go! Już nam teraz nie ujdzie! Trzeba się tylko ostrożnie wziąć do rzeczy. Zauważyłem, że przed wejściem do groty, w której się ukrył Myrray, zostało na straży tylko dwóch uzbrojonych hindusów; reszta jego oddziału udała się przed półgodziną na południe. Widocznie Myrray nie spodziewa się odwiedzin, skoro jest tak bezpieczny. Wyobrażam sobie, jak się ucieszy z miłej niespodzianki!
Nie tracąc ani chwili czasu, opatrzyliśmy broń i na czele oddziału zaczęliśmy się zbliżać do kryjówki wroga. Zachowując wszelką ostrożność, podkradaliśmy się z tyłu do stojących na straży hindusów i zanim się mogli opamiętać, rzuciliśmy się na nich i skrępowali powrozami.
Wstęp do groty był wolny!
Z rewolwerami w rękach wtargnęliśmy śmiało do ciemnego wnętrza, pewni, że się tu spotkamy oko w oko z Myrrayem. Ale w grocie nie było nikogo! Oglądając ją przy świetle zapalonych latarń, ujrzeliśmy w jednej ze ścian groty nieduży otwór, prowadzący do ciemnego korytarza, znajdującego się o kilkadziesiąt stóp niżej.
Nieszczęśni hindusi, którym Misah mimo zakazu Balstona przypiekł stopy, zeznali, że nalewo od wejścia do groty, pod wielkim głazem leżą ukryte sznurowe drabiny.
Zostawiwszy ludzi na straży przed wejściem do groty, zaczęliśmy się spuszczać po drabinie do wnętrza korytarza.
Panna Balston nie dała się przekonać, że pod opieką żołnierzy będzie bezpieczniejszą i zeszła wraz z nami do wnętrza. Z bronią w rękach, poprzedzani przez Misaha, który oświecał drogę dużą latarnią, zaczęliśmy się posuwać naprzód wolno i ostrożnie.
Wtem z głębi korytarza zabłysło złowrogie światełko... Rozległ się wystrzał, Misah krzyknął, zachwiał się i padł na ziemię.
— Za mną! — krzyknął Floryan. — Maciejku, świeć mi!
Podniosłem latarnię, która wypadła z rąk Misaha, i pośpieszyłem za Floryanem.
Za załomem skały kryła się jakaś ciemna postać i mierzyła do nas.
Floryan rzucił się na przeciwnika i zanim ten miał czas wystrzelić, mocnem uderzeniem kolby karabina powalił go na ziemię.
Po chwili nadbiegł lord Balston. Przy pomocy sznurów udało się nam związać szamoczącego się przeciwnika i obezwładnić go.
Gdy zbliżyłem latarnię do twarzy leżącego, Floryan, przyjrzawszy się mu, zawołał:
— To Myrray!
— Nie omyliłeś się — rzekł hardo. — To ja we własnej osobie.
— Coś uczynił z Robertem? — zawołał Balston. — Gdzie on? Mów!
Myrray milczał.
— Zaraz cię zmuszę do mówienia — krzyknął Floryan i przyłożył mu do skroni lufę rewolweru.
Na tę chwilę przyczołgał się Misah. Jak się okazało, był tylko lekko ranny w lewą nogę.
— Niech go pan nie zabija! — wołał. — Na to jeszcze będzie czas. Zmuszę go do mówienia w inny sposób: przypalę mu stopy!
Słysząc to, Myrray zaczął się szamotać i coś mruczeć.
— Proszę mi dać lampę! — rzekł Misah i zbliżył się do leżącego. W oczach Myrraya zabłysło przerażenie.
— Jestem w waszej mocy — zasyczał przez zęby — więc, zmuszony, powiem wam, gdzie jest Robert Mouly, lecz stawię jeden warunek.
— Zgadzamy się na niego! — zawołała panna Balston. — Tylko mów prawdę!
Robert Mouly — rzekł Myrray — wdarł się w moje grunty i zabrał mi bogactwa, nad poszukiwaniem których strawiłem dwadzieścia lat życia. Dowiedziawszy się, że znalazł kilka dużych dyamentów, zażądałem, żeby mi oddał połowę. Gdy się sprzeciwił broniąc swych praw, napadłem na jego oddział, wybiłem do szczętu, Roberta zaś uwięziłem. Mogłem go zabić, lecz..
— Lecz nie uczyniłeś tego — przerwał mu Floryan — bo nie wiesz, gdzie on ukrył swą zdobycz!
— Zgadłeś pan — odparł Myrray ze strasznym uśmiechem. — Robert nie chce mi wskazać miejsca, gdzie ukrył swe skarby, ja zaś — nie pozwalam mu z nich korzystać.
— Nędzniku! — zawołał lord i rzucił się na Myrraya.
— Ojcze! — powstrzymała go panna Balston. — W imię Roberta, błagam cię, zgódź się na tę niecną propozycyę.
Do Myrraya zaś rzekła:
— Otrzymasz, co chcesz! Wskaż drogę!
— Rozwiążcie mi sznury na nogach, to wam wskażę — odrzekł ponuro.
Gdy to uczyniliśmy, powstał i poprzedzany przez lorda i Floryana, doprowadził nas do żelaznych drzwi, zamykających korytarz.
— Uderzcie w nie trzy razy! — rzekł.
— Baczność! — zawołał lord i, wyciągnąwszy prawą rękę, uzbrojoną w rewolwer, stanął w gotowości.
Po trzykrotnem uderzeniu za drzwiami dał się słyszeć gruby głos:
— Czy to wy, panie
— Tak! — odparł Myrray. — Otwieraj!
Zabrzęczały łańcuchy, drzwi się rozwarły.
W niedużej pieczarze, oświetlonej dziennem światłem, leżał na tapczanie Robert. Otaczało go sześciu zbrojnych hindusów.
Ci na widok obcych, porwali za broń, lecz na rozkaz Myrraya opuścili strzelby.
— Drogi Robercie! — zawołał Balston. — Nareszcie cię widzimy!
Robert zerwał się, usiadł na posłaniu i odezwał się drżącym głosem:
— O, Boże! To pan? — I Nelly także tu? Ja śnię pewnie, — to niemożliwe. Co za szczęście!..
Chciał powstać, lecz siły go opuściły: zachwiał się i opadł na posłanie.
— Wody! — krzyknęła panna Balston i uklękła przy narzeczonym.
Już mi lepiej!.. Już... mi zupełnie dobrze! — odezwał się Robert.
Szybko opanował wzruszenie, uściskał lorda i ucałował ręce narzeczonej.
— O, dzięki wam! Dzięki! — szeptał.
— Nie nam dziękuj, lecz tym oto dżentelmenom — rzekł Balston. — Nie wiem, czybyśmy cię zdołali odnaleźć, żeby nie ich szlachetna pomoc.
Robert powstał i milcząc, uściskał nasze dłonie.
— Wyjdziemy stąd jak najprędzej! — zawołała panna Balston.
— Bronić wyjścia! — krzyknął Myrray i ruchem głowy wskazał stróżującym wyjście z groty. Zwróciwszy się zaś do Balstona, dodał:
— Oddam jeńca wówczas, gdy dopełnicie warunków umowy.
— Co to znaczy? Jaka umowa? — zawołał Robert.
— Robercie — odezwała się panna Balston. — Chcąc cię ratować, zgodziłam się na to, czegobyś przez honor, lub upór nie uczynił. Obiecałam temu — powstrzymała się — temu Myrrayowi połowę “naszego majątku.”
Robert zadrżał i zacisnął wargi. Wnet jednak rozjaśnił twarz i rzekł:
— Nie wart on tej łaski, lecz — trudno... Skoro pani każe — spełnię jej żądanie.
Wyszliśmy i po godzinie drogi dotarliśmy do miejsca, gdzie Robert ukrył swój skarb.
Wydostawszy ze szczeliny skały mały płócienny woreczek, wyjął z niego kilka dużych i małych dyamentów i oddał je pannie Balston.
— Ponieważ są one własnością pani — rzekł — proszę z niemi czynić, co się spodoba.
Panna Balston rozdzieliła dyamenty na dwie równe części i zaproponowała Myrrayowi wybrać jedną z nich. Myrray chciwie wyciągnął dłoń i wziął tę część, która mu się wydała większą.
Wróciliśmy z gór wszyscy zadowoleni, a narzeczeni nad wyraz szczęśliwi. Po upływie dwóch tygodni odbył się w Kalkucie ślub panny Balston z Robertem. Po kilku dniach nastąpiła smutna scena pożegnania.
Floryan, ulegając prośbom panny młodej, obiecał, że po dokonanej wyprawie do Afryki, odwiedzi ich w Londynie.
Niestety, stało się inaczej niż projektował.
Przy tych słowach pan Maciej umilkł i schylił smutnie głowę.


∗             ∗

Po chwili, westchnąwszy, tak mówił dalej:
— Rozległ się dzwonek, zaświszczała świstawka i okręt ruszył. Długo powiewaliśmy chustkami, żegnając naszych przyjaciół.
Brzegi Kalkuty rozbłękitniały, roztopiły się powoli.. Otoczyły nas bezmiary morza..
I znów przez kilka tygodni borykaliśmy się z burzami i cyklonami, zanim, okrążywszy całą Afrykę, zawitaliśmy do zatoki Gwinejskiej i zarzuciliśmy kotwicę w porcie Roc Bereby.
Pierwszym celem wyprawy Floryana było zbadanie połączenia Złotego Brzegu, czyli wybrzeża zatoki Gwinejskiej z Sudanem.
Przedsięwzięcie to wymagało wielkiej śmiałości i niezwykłej odwagi, bo te dwie przestrzenie afrykańskiej ziemi przedzielał olbrzymi las dziewiczy, ciągnący się na przestrzeni pięciuset z górą kilometrów.
Dowódca fortecznej załogi w Roc Bereby, dowiedziawszy się o zamiarach Floryana, pokiwał z powątpiewaniem głową i wskazawszy na las którego skraj ciemnił się nieopodal, rzekł:
— Uważam za swój obowiązek ostrzec hrabiego, że w tej tajemniczej puszczy, tonącej w ciągłych zmrokach, już zginęły setki osób. Na potwierdzenie mych słów podaję fakt, że niedalej, jak w zeszłym roku 1897 siedem wypraw francuskich zostało wyciętych w pień przez dzikich, zamieszkujących ową olbrzymią — potworną puszczę.
— Wszystkie te straszne opowieści nie wstrzymają mnie od tej myśli.
— Jeśli los poprzedników nie zastrasza hrabiego, życzę szczęścia i jako przedstawiciel francuskiego rządu cieszę się, że są jeszcze śmiałkowie, dzięki którym może się uda połączyć Złote wybrzeże z Sudanem i z francuską Gwineją.
— Przyjechałem tu z mocnem postanowieniem wykonania dawno powziętego zamiaru — odparł Floryan. — Wiem, że to trudne zadanie, lecz żadne niebezpieczeństwo nie zdoła mnie od niego powstrzymać!
Przy tej rozmowie byli obecni francuscy oficerowie Hostains i Ollone.
Ten skinął głową i powstawszy, rzekł:
— Drogi hrabio! — życzymy tobie i sobie powodzenia, bo, jeśli się zgodzisz — wyruszymy wraz z tobą.
— Propozycya panów jest dla mnie miłą niespodzianką — odparł Floryan. — Rad jestem, że chcecie mię zaszczycić swem towarzystwem.
— Dziękujemy — odparli oficerowie i uścisnęli dłoń Floryana.
Ollone zaś, zwróciwszy się do pułkownika, rzekł:
— Drogi pułkowniku! Mam honor cię objaśnić, że ja i mój kolega Hostains już dawno pałamy tem samem pragnieniem, co hrabia. Tusząc nadzieję, że może będziemy szczęśliwsi od naszych poprzedników, prosimy cię o urlop i łaskawe zastąpienie nas przez oficerów z sąsiedniego portu Pedro.
Opuściliśmy tedy Roc Bereby dnia 19-go lutego 1898 roku.
Orszak nasz składał się z 50 strzelców, 30 tragarzy i jednego tłumacza.
Przypuszczając, że rzeka Cavally, która wpada do Gwinejskiej zatoki bierze początek w pobliżu Sudanu, Floryan zaproponował, żebyśmy przedewszystkiem dotarli do jej brzegów i przedzierali się dalej na północ wzdłuż jej łożyska. — Zagłębiliśmy się w puszczę. Z początku droga była jeszcze możliwą, lecz potem z każdym krokiem stawała się coraz uciążliwszą.
Otoczyła nas sieć gęstych ljan, owijających odwieczne drzewa; spróchniałe pnie zagradzały nam drogę.
Co chwila trzeba było schylać głowę: często czołgaliśmy się po ziemi, mimo że poprzedzający nas strzelcy toporami torowali nam drogę.
Następnych dni działo się jeszcze gorzej: trafiliśmy na grunt bagnisty i często musieliśmy się czepiać lian i przesuwać się po nich na rękach z miejsca na miejsce. Las gęstniał coraz bardziej. Bujna zieleń drzew, szerokie liście palm, olbrzymie łopuszany i gęsta sieć lian zakrywały zupełnie niebo i nie przepuszczały światła. Przejęci niewymownym strachem, brnęliśmy ciągle w mrokach.
Czasami drogę przecinały głębokie rzeczułki; wówczas traciliśmy całe godziny nad rąbaniem drzew, które przerzucano przez rzeczkę i urządzano z nich rodzaj pomostu, który się chwiał pod naszemi nogami.
Otaczała nas tajemnicza cisza.
W tej nieprzebytej, strasznej puszczy nie było ani jednego ptaka, ani jednej małpy, nawet węży. Zwierzęta przy naszem zbliżaniu się cichły i kryły się w nieprzeniknione okiem knieje.
Dopiero po dwóch tygodniach tej ciężkiej drogi martwa, ciemna puszcza zaczęła się przerzedzać.
Pierwsze promienie światła powitaliśmy radosnym okrzykiem. Wyszliśmy na dużą, bagnistą polanę, na której spotkaliśmy pierwszych dzikich mieszkańców tych odwiecznych borów.
Dzicy przyjęli nas bardzo gościnnie: naznosili palmowych migdałów, patatów i purpurowych liści manioki.
Byliśmy zdumieni ich porządkiem i czystością: koło każdego szałasu znajdowała się zagroda, w której co ranek i wieczór dzicy obmywają swe ciało ciepłą wodą. Następnie nacierają się cytrynowym sokiem i oliwą z palm w celu nadania ciału elastyczności i zwinności, a skórze — połysku.
Obdarzyliśmy ich za gościnność błyskotkami, na które rzucili się z wielkim krzykiem i o mało się przy tej sposobności nie pobili.
25 marca dotarliśmy nareszcie do brzegów rzeki Cavally.
Floryan był pewny, że dalszą część drogi uda się odbyć na łodziach, lecz prąd Cavally był tak szybki, że płynąć pod wodę było niemożliwością.
Zaczęły padać gwałtowne deszcze, musieliśmy się przeto zatrzymać na dłużej.
Żeby się schronić przed możliwym napadem dzikich, poleciliśmy tragarzom budowanie ochronnego fortu.
Po tygodniu mieszkaliśmy już w szałasach, otoczonych mocnym parkanem z pni palmowych.
Ollone i Hostains za zgodą Floryana wywiesili nad naszym szałasem francuską flagę i oznajmili żołnierzom, że fort ten należy do Francyi i będzie nosił nazwę fortu Binger. Strzelcy uczcili flagę trzykrotną salwą z karabinów.
Zaledwie przebrzmiało echo strzałów, na przeciwległym brzegu rzeki ukazały się setki czarnych dzikich; krzycząc i wymachując dzidami, wyciągnęli z sitowia wąskie łodzie, przepłynęli rzekę i bez obawy zbliżyli się do naszej rezydencyi.
Tłumacz, porozumiawszy się z nimi oświadczył, że dzicy z plemienia Graoros cieszą się z naszego przybycia i nie żywią ku nam żadnych nieprzyjacielskich zamiarów.
Floryan pozwolił starszyźnie i ich kobietom wejść do zagrody.
Dzicy, nie mając dotychczas żadnej styczności z białymi, bardzo się nam ciekawie przyglądali. Nasze mieszkanie, ubrania i rozmaite przedmioty wzbudzały w nich nieustanne okrzyki podziwu.
Gdy żołnierze na rozkaz Ollone wystrzelili w górę, dzicy, widząc ogień, wylatujący z luf karabinów, podnieśli wielki krzyk i wszyscy co do jednego popadali twarzami na ziemię. Dopiero po długiej chwili odważyli się powstać, skupili w ciasną gromadę i zaczęli przykładać ręce do czoła i do piersi, co miało oznaczać, że wyrażali nam najwyższą cześć.
Gdy Floryan sypnął im parę garści mosiężnych pierścionków i różnych błyskotek, dzicy zaczęli je sobie wyrywać z rąk, wreszcie po długich sporach oddali te skarby kobietom.
Te chcąc się odwdzięczyć za miłe podarki, sprowadziły do zagrody kilku “muzyków” i przy dźwiękach instrumentu “tam-tam”, wykonały zgrabne tańce.
Na rozkaz jednego ze starszych, kilkunastu dzikich wsiadło do łodzi i po pewnym czasie przywiozło całe stosy pieczonych bananów i kilka drewnianych naczyń z winem, przyrządzonem z palmowych owoców. Poczem dwaj starcy zbliżyli się do nas i, schyliwszy się nisko, ruchem rąk zaprosili na ucztę.
— Powiedz — rzekł Floryan do tłumacza — że przyjmujemy ich zaproszenie, lecz chcemy wprzódy nałowić ryb i urządzić im sute przyjęcie.
Ujrzawszy siecie, dzicy otoczyli naszych żołnierzy, a potem przyglądali się połowowi ryb.
Naraz podnieśli wielki krzyk. Wybiegliśmy z zagrody na brzeg rzeki i ujrzeliśmy z przerażeniem, że w sieci, prócz ryb, zaplątał się olbrzymi kajman. Ohydne to stworzenie padło pod uderzeniami kolb żołnierzy, ryby zaś, usmażone na oliwie z palm, dzicy zajadali z wielkim smakiem.
Gdy deszcze ustały, ruszyliśmy dalej na północ.
Otoczyły nas znowu mroki strasznej puszczy. Floryan, idąc na przedzie, omal że nie padł ofiarą olbrzymiego węża boa. Potworny ten gad, wisząc nieruchomie na gałęzi drzewa, robił wrażenie grubej łodygi ljany.
Usłyszawszy krzyk Floryana, przedarłem się przez gąszcze i zbliżywszy się do miejsca wypadku, zadrżałem z przerażenia.
Opasany cielskiem węża, Floryan, mając ręce wolne, toczył ze strasznym wrogiem zaciętą walkę.
Boa, okręcając Floryana coraz ciaśniejszym pierścieniem, rozszerzył paszczę i czyhał tylko na stosowną chwilę, żeby objąć nią głowę ofiary.
Obawiając się strzelać, żeby przypadkiem nie trafić do Floryana, z narażeniem życia rzuciłem się na potwora i z całej siły uderzyłem go kolbą fuzyi w głowę, a siekierą w kark. Boa zasyczał złowrogo i puściwszy Floryana, chciał zmykać w krzaki, lecz zanim zrobił kilka ruchów, padł pod strzałami Ollone i Hostainsa.
Nauczeni tem smutnem doświadczeniem, już nie wysuwaliśmy się na czoło orszaku; strzelców zaś, torujących drogę, poprzedzali tragarze z zapalonemi łuczywami w rękach.
Po kilku dniach najuciążliwszej podróży dobrnęliśmy do dużej osady, dzikich wojowników Sapos.
Osada ich nosi nazwę Paulo, składa się ze stu szałasów i liczy czterystu mieszkańców.
Sapos wyszli na nasze spotkanie, uzbrojeni w maczugi, łuki i tarcze, obciągnięte skórami krokodylów.
Widząc, że tłumacz nie może się z nimi porozumieć, a dzicy zaczynają naciągać łuki, żeby nas przywitać deszczem strzał, Floryan uciekł się do wymowniejszego środka, niż układy: rozkazał żołnierzom wystrzelić w powietrze.
Dzicy podnieśli wielki krzyk, pierzchnęli z placu boju, nie czekając na ponowną salwę, zawarli z nami przymierze, które się odbyło w bardzo dziwny sposób.
Otoczeni strzelcami, zajęliśmy miejsca przed jednym z największych szałasów.
Dwóch sędziwych kapłanów skłoniło się przed nami do ziemi i klasnęło trzykrotne w dłonie.
Na ten znak z szałasu wyszło dwóch innych kapłanów, oplątanych kłębem dużych, czarnych wężów, które lud uważa za święte.
Dzicy, wiedząc, że ukąszenie tych wężów jest śmiertelne, drżą na widok swych bóstw i wielką czcią otaczają kapłanów, którym węże nie czynią żadnej szkody. Nie wiedzą jednak o tem, że kapłani posiadają tajemniczy sposób usypiania schwytanego płaza i, wyrwawszy mu jadowite zęby, czynią go w ten sposób nieszkodliwym.
Zawarte wobec świętych mężów przymierze jest uważane w Sapos za nierozerwalne.
Po dwóch dniach odpoczynku ruszyliśmy dalej. Byliśmy już niedaleko od Sudanu, lecz, niestety, ta reszta drogi dała się nam dobrze we znaki.
Rozmaite dzikie plemiona urządzały nam coraz to nowe zasadzki. W nocy nie mogliśmy nawet rozpalać ognia i maszerowaliśmy o głodzie. Nareszcie przecięliśmy puszczę. Dalsza droga prowadziła między wzgórzami, zarośniętemi rzadkim lasem.
W jednem miejscu drogę przecinał głęboki potok. Przedostaliśmy się przezeń po olbrzymim pniu drzewa, które stanowiło rodzaj mostu.
Dosięgaliśmy już przeciwległego brzegu, gdy w tem huknął wystrzał: jeden z tragarzy krzyknął, chwycił się za piersi i upadł na ziemię. Po tym wystrzale rozległ się drugi, trzeci.. Kule zaświstały koło naszych uszu.
— Ognia! — zakomenderował Ollone i na czele strzelców natarł na dzikich.
Powstał zgiełk i wrzawa nie do opisania.
Huk wystrzałów zagłuszyły przeraźliwe krzyki dzikich, którzy zaczęli uciekać do swych szałasów, widniejących na pobliskim wzgórku.
Lecz Ollone wyprzedził ich i przeciął im drogę; zaś Honstains, Floryan i ja z drugą połową żołnierzy pośpieszyliśmy zająć to wygodne obronne stanowiska. Pewni, że osada pusta, wbiegliśmy śmiało na wzgórze. Wtem z wnętrza szałasów zahuczał morderczy ogień... Krzyknąłem: uczułem w prawem ramieniu przeszywający ból... Fuzya wypadła mi z ręki.. Zachwiałem się i — upadłem na ziemię.
Floryan pochwycił mię pod pachy i zaczął ciągnąć w krzaki.
W tem i on jęknął, puścił mię i upadł obok na trawę.
Usiłowałem się podnieść, lecz napróżno! Uczułem dziwny zamęt w głowie. W oczach mi pociemniało — zemdlałem.
Kiedym odzyskał przytomność ujrzałem ze zdziwieniem, że leżę na tapczanie w niskim ciemnym szałasie. Obok mnie na drugim tapczanie leżał Floryan. Był kredowo blady, miał oczy zamknięte i dawał zaledwie słabe znaki życia. Przy nim siedział Ollone i opatrywał mu ranę.
— Kapitanie! — zajęczałem — pić! Umieram z pragnienia!
Ollone przywołał Hostainsa, który przyniósł mi w kaszkiecie wody.
Gdy ugasiłem pragnienie, spytałem o stan zdrowia Floryana.
Hostains dał znak mi ręką, żebym nie mówił głośno i, usiadłszy przy mnie, wyszeptał:
— Przyjaciel pana jest ciężko ranny w bok. Sądzę jednak, że się uratuje. Od schwytanych jeńców dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na kresach Sudanu o dwa dni drogi od francuskiego fortu Beyla, gdzie się znajduje nasza silna załoga. Pobiwszy wroga, który nas naraził na tak wielkie i bolesne straty, wysłałem wczoraj do Beyla kilkunastu strzelców i czekam na pomoc, a głównie na przybycie doktora.
O zdrowie moje — nie było obawy. Otrzymałem ranę w ramię, lecz fraszka to w porównaniu z raną hrabiego.
— Miejmy przecież nadzieję, że się wyleczy, otoczymy go troskliwą opieką i musi nam wyzdrowieć.
Po wyjęciu kuli Floryan poprawił się o tyle, że mógł w furgonie dojechać do Beyla, lecz mimo opieki lekarza i wszelkich możliwych wygód, czuł się coraz gorzej.
— Mój drogi Maciejku — rzekł do mnie pewnego wieczora. — Chociaż, ze względu na ciebie, bardzo mi przykro o tem wspominać, lecz — jeśli umrę — nie chowaj mnie tu, na tem pustkowiu, lecz zawieź do mojej Olszówki!
— Floryanie! — zawołałem — poco się rozdrażniasz takiemi myślami. Jeszcze wszystko będzie dobrze! poprawisz się i — pojedziemy znowu na inną wyprawę.
— Chciałbym bardzo — odparł Floryan, — lecz czuję, że się już tak nie stanie. Szkoda mi życia, lecz — trudno! Chociaż dotarłem tam, gdzie chciałem, nie osiągnąłem jednak tego, o czem marzyłem przez tyle lat!
Ciekawość i chęć należenia do słynnych odkrywców ziem nieznanych pchała mię poza granice ojczyzny, ale po powrocie pragnąłem majątku mego użyć na pomoc w kształceniu się naszej młodzieży. Macieju, spełnienie tego celu powierzam tobie.
Po tych słowach pan Maciej umilkł i otarł łzy.
— Niech mi pan wybaczy — rzekł po chwili, lecz dalsze opowiadanie sprawia mi wielką przykrość...
— Powiem panu to tylko, że spełniłem ostatnią wolę Floryana i spełniam ją w dalszym ciągu.

(Koniec).




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak fragmentu tekstu; prawdopodobnie pominięty przez wydawcę odcinek powieści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Arct.