Ciche wody/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom III
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiosna już była w całym blasku, a słońce nie gorzało, ale piekło; na ławach kamiennych pałacu Strozzich, na Starym Rynku, po placykach leżały kwiaty stosami; Florencya usprawiedliwiała swe nazwisko miasta kwiatów, pełna była woni i zieleni.
Na Lung’-Arno od dziesiątéj już żaluzje i okiennice pozamykane, zabarykadowywały mieszkania od skwaru; Anglicy powdziewali białe woale i chodzili pod nankinowemi parasolikami; na małych uliczkach życie w cieniu rozwijało się ogromne, wrzawa o niém świadczyła. W pałacu pod Cascinami cisza panowała i smutek, ulica pod oknami narzucona była słomą — ludzie chodzili po cichu z twarzami chmurnemi.
Hrabina Laura leżała chora od kilku tygodni. Walczyła ona długo przeciwko słabości, która od dnia pamiętnego siły jéj odebrała, chciała żyć jeszcze, dźwigała się nadzieją i po każdym wysiłku opadała coraz widoczniéj wyczerpana. Nareszcie musiała ledz znowu do łóżka; powołano lekarzy i — rozpoczęło się leczenie bez nadziei, przeciągające życie, którego nic ocalić nie mogło.
Na pytania Lamberta odpowiadano temi dwuznacznikami, które nie mówiąc nic, najgorszych następstw obawiać się każą. Syn chodził zrozpaczony, w matce téj tracił przewodnika, stróża i opiekuna, skarb z którego nawykł był czerpać. Nawet w chwilach zupełnego opadnięcia z sił, hrabina dla dziecka znajdowała w sobie życie, myśl, dawną energię i rozum ten jasny, który dawniéj dawał jéj w świecie taką powagę i znaczenie.
Boleść Lamberta była głęboka, wielka, cicha, nieumiejąca płakać ani się poskarżyć, lecz niczém ona była obok przerażenia i rozpaczy Anieli.
Przywiązana była do téj, która dla niéj matkę zastępowała, przy któréj wychowała się, — lecz miłość dla niéj nie równała się w sercu trwodze przyszłości, w któréj nie widziała dla siebie żadnéj podpory, żadnego brzegu spokojnego. Nigdy nie przypuszczała, ażeby hrabiny Laury mogło jéj zabraknąć wprzódy niżby uwikłała syna i zyskała w nim posłuszne narzędzie. Wszystkie starania rozbiły się o chłodne, pełne poszanowania, ale niedopuszczające zbliżenia się obchodzenie z nią hr. Lamberta.
Po wyjeździe Elizy, zostawszy panią na placu boju, podwoiła zabiegów pani Zdzisławowa, wysilała się na dowcip, na czułość, na zalotność niemal rażącą, tak, że nawet staruszka, po kilkakroć zdumiona patrzała na nią oczom nie wierząc.
Postępowanie Lamberta było zręczne, a raczéj otwarcie i jawnie, choć grzecznie, odpychające. Nie chciał nigdy zrozumieć tego, co mu niekiedy mówiono dobitnie, zapewniając, że żadnego serca w świecie nie znajdzie bardziéj nad to oddanego sobie, żadnéj istoty coby umiała tak los jego podzielać i poślubić idee.... Aniela uważała się za spadkobierczynię staruszki, za dziedziczkę jedyną jéj myśli i zasad.
Ośmieliła się nawet w ostatnich czasach hr. Laurze napomykać o tém, że ona najlepiéj ją rozumie i przejęła się jéj duchem.
Mieszkając w jednym domu, miała pani Zdzisławowa codzień tysiąc zręczności zbliżenia się do hrabiego, narzucała mu się z posługami, wchodziła do niego często w tak różnych godzinach, iż go wprawiała w kłopot. Umiał jednak zawsze z największą uprzejmością, słodyczą i niezmierném uszanowaniem, odbierać znaczenie tym pokuszeniom zuchwałym i sprowadzać je do bardzo małych rozmiarów.
Ta zimna grzeczność doprowadzała Anielę do największéj niekiedy niecierpliwości, do wybuchów, w których dawne wspomnienia powracały. Lambert bywał niemal czuły — dla przeszłości; ale teraźniejszość układał wedle planu niezmiennego, którego żadna siła i żaden podstęp nie mógł wyszczerbić.
Hrabina Laura, przed którą oskarżała się czasem i wzdychała wychowanka na to, że łaski i zaufania u syna jéj nie ma, wymawiała mu łagodnie ten chłód dla kobiety tak dla ich domu wylanéj, tak poświęcającéj się. Lambert odpowiadał zaręczeniami najuroczystszemi, iż umie cenić wielkie przymioty jéj i najżywszą czuje wdzięczność.
Gdy choroba hrabiny już wątpliwości nie pozostawiała, że musi zakończyć się katastrofą — rozpacz ogarnęła panią Zdzisławową. Widziała się nagle pozbawioną wszystkiego, osamotnioną — opuszczoną.
Z rzadkich listów męża przekonywała się, że i na niego rachować nie może. Zdzisław otwarcie mówił o rozwodzie.
Aniela w tych dniach, w których największéj łagodności było potrzeba dla choréj wpadła w rodzaj szału rozpaczliwego.
Siedziała u jéj łóżka z rękami załamanemi, bezprzytomna, nie słysząc gdy staruszka się do niéj osłabłym odzywała głosem.
Myślała o sobie, a gdy nadchodził Lambert, mierzyła go wzrokiem pełnym nienawiści. Łzy gniewu kręciły się jéj w oczach.... Nie wiedziała co począć.
Choroba się przeciągała, — musiała więc rzucić się ku jedynemu możliwemu ratunkowi. Częstsze coraz stawały się listy do męża, i niebywała nigdy odzywała się w nich czułość.
Zapowiadała mu, że powraca natychmiast, i że potrzebuje po męczarniach doznanych spocząć pod jego skrzydłami.
Zdzisław śmiał się ze swych skrzydeł i namyślał. Wznowiona jego miłość dla hr. Julii już była znacznie ostygła; szczęściem dla niego złożyło się, iż jakiś młodzieniec świeżo wypuszczony w świat, ukazał się w salonie. Zwykła doza zalotności powszedniéj, która nikogo już nie przynęcała, jego omamiła tak, iż począł wzdychać do hrabiny. Zdzisław natychmiast się wysunął pod pozorem, że jest zazdrosny.
Był więc wolny, bo więzy różne dodniowe nie krępowały go wcale, żony tak prawie jak nie znał. Pomyślał więc sobie, że nim przystąpi do rozwodu, może odnowić znajomość.
Odpowiedzi na listy pani Anieli były bardzo jednak oględne, i zawsze w nich odzywał się żal za tak nielitościwe opuszczenie.
Pani Zdzisławowa znała swojego męża zapewne lepiéj niż on ją: nigdy wiele nie rachowała na niego; serca nie potrzebowała, pozycyi tylko i stanowiska w świecie, w którym miała wiele do pomszczenia i do zdobycia.
Gdy po długich męczarniach, a dniach kilku powolnego i bezprzytomnego konania na wieki usnęła staruszka, a Lambert padł u łoża jéj zimne ręce oblewając łzami; Aniela zemdlała... Zdało jéj się, że czarna przepaść otwiera się pod nogami.
Otrzeźwiona po spoczynku.... siedziała jak posąg długo nie mogąc zebrać myśli; na koniec zwyciężyła ból straszny, i zmogła się na tyle siły, że pojechała na cmentarz ostatnią posługę oddać téj, którą zwała matką.
Z Lambertem spotkała się teraz u grobu, spojrzała na niego: nie patrzał na nią, pogrążony był w sobie. Nazajutrz zaczęła się gorączkowo w podróż wybierać.... Musieli się widzieć raz jeszcze, chciała go pożegnać. — Jak? nie wiedziała sama.
Hrabia wybierał się także z powrotem do kraju; lecz nie było postanowiono, kiedy mógł wyjechać. Aniela dłużéj pozostać nie chciała.
Wezwany przez nią Lambert zjawił się w salonie, blady w grubéj żałobie, ostyglejszy jeszcze i bardziéj milczący niż dawniéj. Zobaczywszy go, pani Zdzisławowa rozpłakała się konwulsyjnie, padła na pół omdlała na krzesło.
Ocuciła ją służąca: hrabia czekał.
— Ponieśliśmy oboje stratę tak wielką, że się ocenić nie daje — odezwał się z powagą. Ja mam obowiązek podziękowania pani za jéj poświęcenie dla nas, za jéj starania około zmarłéj świętéj naszéj!
Dziś jeszcze boleść mi nie daje wypowiedzieć co czuję; rozmowa ta i dla pani byłaby nadto bolesna. Chciałem tylko, będąc tłómaczém woli méj matki....
Tu hrabia z wolna dobył papier, na którego widok nowe mdłości ogarnęły Anielę....
Domyślała się téj — nagrody, która ją upokarzała. W téj chwili, tak nagle rzucona w oczy, zdawała się dla niéj odprawą, obelgą.
Chciała mówić i łkanie nie dopuściło.
Dobre pół godziny potrzeba było na to, aby chłodniejsza rozmowa się poczęła. Hrabia spytał, jakie ma zamiary, kiedy i jak powracać sobie życzy?
— Jak najprędzéj! ja tu pozostać nie mogę, wspomnienia mnie zabijają.
Lambert ofiarował część dworu swojego jako posługę do podróży; na to nic mu nie odpowiedziano.
Kilka razy zrozpaczony wzrok zwróciwszy ku niemu Aniela, chciała jeszcze rozbudzić jakieś uczucie; lecz Lambert pozostał ze swą powagą grzeczną a chłodną, niewzruszony.
Gniew osuszył wreszcie łzy i otworzył jéj usta; poczęła żegnając czynić nieznaczne, a raczéj dwuznaczne wymówki, których hrabia zdawał się nie rozumieć.
I tak się rozstali.
Na odjezdném prawnik przyniósł pani Zdzisławowéj ten papier opieczętowany, którego hrabia oddać się jéj nie ośmielił. Zawierał on wierzytelny odpis z rozporządzenia testamentowego hrabiny, która swéj wychowanicy dwakroć sto tysięcy złotych przekazywała.
Było to więcéj niż się spodziewać mogła, zapewnienie przyszłości i niezależności, — a jednak z gniewem rzuciła papier na stół.... Tego człowieka, który był jéj dobroczyńcą, chciała być panią. Pragnienie zemsty obudziło się na nowo....
Lambert dopełnił jeszcze tę ostatnią grzeczność, że się znalazł przy wsiadaniu do wagonu na stacyi i kilku słowy ją pożegnał.
Przez całą podróż pani Zdzisławowa myślała tylko, jakby się na nim mogła pomścić dotkliwie.
Na to potrzeba było stanąć z nim na jednym stopniu, w jedném kole, a to się tylko stać mogło z pomocą męża. Trzeba go było zdobyć na nowo i utrzymać.
Porażka, jakiéj doznała w walce z hrabią Lambertem, nie odbierała nadziei owładnięcia nierównie słabszym Zdzisiem....
Nie rachowała się z tém może, iż kamień skruszyć łatwiéj bywa, niż miękką istotę do pewnego stałego urobić kształtu. Taką bawełną uginającą się a bezforemną był człowiek, z którym teraz walczyć miała....
Niepospolite wrażenie wywarła w Warszawie wiadomość o śmierci hrabiny Laury. Nawet nieprzyjaciele jéj godzili się teraz na przyznawanie tych przymiotów, któremi im w życiu się naraziła. Sławiono charakter, energię i godność matrony, a nieszczęśliwą omyłkę, którą przypłaciła życiem, tłómaczono i uniewinniano.
Wprędce po nadejściu listów żałobnych, pułkownik spotkał się w resursie ze Zdzisiem. On, co dawniéj nigdy do niéj chodzić nie raczył, z nudów grywał tu teraz w wista. Starzał się, sam to powiadał.
— Wiesz, kochany Leliwo! zawołał, zobaczywszy go z daleka. Vous êtes un homme de bon conseil. Żona moja w tych dniach powraca. Co robić?
— Proszeż cię — odparł pułkownik — rzecz najnaturalniejsza; powinieneś wyjechać na jéj spotkanie!
— Za to, że mnie le bec dans l’eau przez rok słomianym wdowcem zrobiła — rzekł Zdziś — i rozwodem nawet się nie dała ustraszyć.
— Kobieta z charakterem, to coś znaczy! odezwał się Leliwa.
— Ja postawiłem ultimatum, dodał Zdziś — ona przyjęła go... zapowiedziany rozwód — stoję przy tém....
— Myślisz, że jéj tém zrobisz krzywdę? rozśmiał się Leliwa. Najprzód oblicz co cię sprawa rozwodowa będzie kosztowała, potém alimenta, które jéj stosownie do fortuny swéj dać musisz.... naostatek, ona teraz sobie znajdzie męża łatwiuteńko.
— Myślisz? zapytał Zdziś. Pewnie zbrzydła! Siedzieć w zamknięciu przy choréj, wąchać lekarstwa, stękania słuchać.... to nie wypięknia....
— Dajże mi pokój! dokończył pułkownik, odchodząc.
Zdziś tegoż wieczoru odebrał list od żony, zapowiadający powrot jéj. Nie było w nim czułości, lecz wyrażała się z taką pewnością o spoczynku jakiego w domu swym używać miała, jakby nigdy w życiu o rozwodzie mowy nie było....
Zdziś ustami wykręcał.
Z listem tym poszedł do matki, która była zawsze za zgodą małżeńską i za pożyciem przykładném.
— To kobieta z głową, mawiała synowi: ona cię w świecie potrafi postawić — zobaczysz.
Hrabia Stanisław godził się zupełnie na zdanie jéjmości.
Zdziś nie objawiał teraz żadnéj myśli stanowczéj.
Wiele zależało od tego, jaką się pani Aniela zjawić miała; wrażenie czysto zmysłowe było dla Zdzisia rozstrzygającém.
Z Florencyi wyjechała spłakana, gniewna, zżółkła, okryta żałobą pani Zdzisławowa, by nie spocząć aż w Wenecyi. Tu potrzebowała parę dni się zatrzymać. Przeraziła się przejrzawszy w zwierciadle....
Zatrzymała się nieco dłużéj, śledząc pilnie, jakie uspokojenie zmiany zrobi na twarzy.
Z wolna przychodziła do siebie, bladość bezkrwista panieńska wprawdzie wróciła znowu, lecz oczy nabierały blasku.... Gdy się sama dumnie przechadzała pod Prokuracyami, mężczyźni oglądali się i szli za nią. Było coś nęcącego w téj smutnéj postaci, któréj rysy opuszczoną jakąś Medeę przypominały.... W Wiedniu hrabina wypoczywała znowu; rysy jéj, które konwulsyjny płacz i gniew zmienił był i postarzył, wracały do dawnego zimnego wypogodzenia.... Była oryginalnie, tajemniczo piękną, bo jéj wdzięku ani opisać, ani ująć nie mógłby był artysta — drgało w nim życie silne.
Nadzieja w nią wstąpiła.
Gdy przybyła wprost do rodziców męża, Zdzisława nie było w domu. Umyślnie może dla okazania obojętności poszedł na cały wieczór do hrabiny Julii, gdzie miał przyjemność swojego następcę w łaskach prześmiewać i do niezgrabności zabawnych pobudzać.
Spotkanie było niezmiernie chłodne. Hrabina wstała z powagą, podeszła kroków kilka, podała rękę; Zdziś spojrzał na nią. Była szalenie, nęcąco piękna, a piękność jéj wydała mu się tego rodzaju, jaki się rzadko spotykał. Nie powiedział nic, ale się zajął mocno.
Od pierwszych słów rozmowy Aniela umiała taki ton przybrać, że była jéj panią. I ona okazywała chłód jakby obrażonéj obojętnością kobiety, ale nie czyniła wymówek. Rodzice usunęli się, zostawując ich samych. Swobodniejszy Zdziś począł czynić wyrzuty, chcąc zmusić do tłómaczenia, do ulegnięcia, do proszenia o przebaczenie.
Aniela odparła zwycięzko ze stanowiska swojego poświęcenia wszystkie obwinienia, nie przyznawała się do żadnéj winy, przypisywała ją mężowi, który ją pierwszy opuścił.
Nazajutrz państwo Zdzisławowstwo razem oddawali wizyty. Gdy u hrabiny Julii, u któréj też być musieli, spotkali się z Leliwą, ten wziął hr. Zdzisia na stronę.
— A cóż ten rozwód? zapytał szydersko.
— Odłożony — rzekł Zdziś. Wiesz, słowo ci daję w moich oczach wypiękniała. Może to urok nowości, może wrażenie nietrwałe, ale bądź co bądź, ożeniłem się, niechże raz przekonam się co to jest małżeńskie pożycie! Potém — zobaczymy!
Leliwa go uderzył po ramieniu.
— Nigdym nie wątpił, że masz rozum, kochany hrabio.
— Ani ja, że jesteś stary impertynent! odstrzelił Zdziś bez gniewu....
W salonach ten gość nowy wszędzie jednozgodnie uznany został bardzo interesującym. Panie znajdowały, że wychowana w takim domu, miała dystyngowane jego maniery, mężczyźni przyznawali jéj un je ne sais quoi.
Pani Aniela nie była w pospolitém tego słowa znaczeniu zalotną, przeciwnie zdawała się surową jakąś, odstręczającą, lecz umiała w potrzebie pewne czynić wyjątki dla niewielu, które tak im pochlebiały, że tracili głowy. Lada uśmiech i grzeczne słówko od niéj, miały wartość wysoką, niepospolitą.
Dla tłumu przybierała postawę, która mówić miała: Jestem kuzynką hrabiny Laury, jéj ulubioną wychowanką, należę do téj rodziny — którą znacie. Skłońcie głowy!
Mówiła niewiele zwykle, namyślała się nad każdém słowem i nadawała mu znaczenie wielkie.
Z takim temperamentem i charakterem, jaki miała wpływ wywierać na lekkiego, niestałego i płytkiego małżonka, który właśnie się znajdował w téj życia epoce, gdy zbyt ruchawa młodość przykrzyć się zaczyna, — odgadnąć łatwo. Tak się zdawała pewną tego wpływu, iż jak widzieliśmy, nie spieszyła z powrotem, nie zlękła się groźby, a nazajutrz po przybyciu prowadziła go posłusznego gdzie chciała.
Hrabia Zdzisław miał w domu ojcowskim appartament osobny, obszerny i tak urządzony, że dla niego z żoną aż nadto był wystarczający; tylko wielkie owe salony, w których przyjmowano, należały do starych państwa i pani hrabina Stanisławowa matka, uważała się za gospodynię domu. Aniela więc, przy całéj niezależności swéj, podrzędne musiała tu zająć stanowisko. To jéj się nie podobało, nie była całkowicie panią domu.
W kilka dni po powrocie, dała to uczuć mężowi.
— Proszę cię, odezwała się do niego raz w chwili poobiedniéj, gdy Zdziś przy kawie czarnéj, wróciwszy ze wspólnego pokoju jadalnego, palił cygaro — jakże to ma być z nami? Czy my zawsze tak na komorném u rodziców mieszkać mamy, a ja — niby gościem, niby sługą?
Zdziś spojrzał na nią.
— Albo to nam tak źle? spytał.
— Źle, nie, ale ani rodzice swobodni nie są całkiem, ani my — mówiła Aniela. Jest to jakiś stan — nienormalny!
Dopóki byłeś kawalerem, potém gdy mnie tu nie było — mogło to uchodzić — ale teraz?
— Znajdujesz? przerwał od niechcenia Zdziś.
— Zdaje mi się, że dla wspólnéj naszéj dogodności, powinnibyśmy się urządzić inaczéj — ciągnęła daléj Aniela. Jest to rzecz dowiedziona, że prędzéj późniéj mieszkając tak razem, przychodzi się z drobnych niesmaków do sporów i nieporozumień, ludzie sieją plotki.... między rodzicami a dziećmi rodzą się niesnaski.
— Ale nie mamy dotąd najmniejszego powodu wyrywania się od rodziców? odezwał się Zdziś.
Pani Zdzisławowa ruszyła ramionami.
— Bardzo jesteś szczęśliwy, że nie widzisz nic i nie czujesz, odrzekła. Są to rzeczy drobne, ale — w życiu powszedniém znaczące. Ojciec twój i matka wolą naprzykład jeść obiad po staroświecku o drugiéj, mybyśmy może z całym światem woleli mieć go o piątéj lub szóstéj.... Są osoby, które żenować się mogą do nieznajomych państwa Stanisławowstwa przychodzić, szukając mnie lub ciebie. Ty lub ja możebyśmy wieczorami urządzili sobie kółko własne, które....
Ruszył ramionami Zdzisław.
— Możesz mieć słuszność, rzekł, ale ojcu i matce nie chciałbym robić przykrości, zatém, jeżeli sobie tego życzysz, próbuj do skutku doprowadzić sama....
— Powiedzą, że ja — obca — chcę się zbytnio rządzić, — odezwała się Aniela, ty przecie jesteś głową domu....
Rozmowa ta była tylko zagajeniem, Aniela nie nalegała od razu, rzuciła myśl i nie podnosiła jéj już. Zdzisław tymczasem z nią chodził i po kilku dniach był tego przekonania, że ona w jego własnéj głowie powstała. Anieli szło o to, aby nie kontrollowana, zupełnie już nie zależąc od nikogo, nie śledzona na każdym kroku, mogła sobie stworzyć dwór, zawiązać stosunki i przygotować do tego co jéj leżało na sercu — do zemsty.
Niełatwo było szkodzić i przeszkadzać rodzinie tak możnéj i takiego znaczenia jak hr. Lamberta; jednak znając jéj wszystkie słabe strony, będąc wtajemniczoną w całe jéj życie, myśli i plany, pani Zdzisławowa spodziewała się, jeżeli nie zwyciężyć przeciwnika, to przynajmniéj znużyć go nieustanną walką partyzancką.
Hrabiego Lamberta z powrotem jeszcze nie było, lecz już przygotowywała troskliwa antagonistka przyjęcie, jakiego miał doznać. W kółkach, w których się obracała, wzięła na siebie rolę wielbicielki nieboszczki hrabiny i jéj obrońcy.
Unosząc się nad przymiotami staruszki, chwaląc bardzo jéj syna — pani Aniela kazała się domyślać, że wszystkie doznane niepowodzenia, omyłki pochodziły z winy dumy, nieudolności, dziwactw.... hr. Lamberta. Występowało to nawet z pochwał mu oddawanych. Któż mógł go lepiéj znać nad nią?
Ubolewała z półuśmiechem ironicznym nad zbytnią jego słabością dla kobiet, którą matka znając, pragnęła go tak bardzo ożenić. Malowała go jako najniestalszego z ludzi, — zresztą obwiniając tylko temperament, z jakim on się urodził....
O innych sprawach domu rozpowiadając, napomykając epizodycznie, zawsze sławiła starą hrabinę, wzdychała, że jéj nie ma, a nikt jéj nie potrafi zastąpić — i zarazem dopinała dwojakiego celu, bo okazywała się wierną pamięci swéj dobrodziejki i przy niéj syna karłowatą robiła istotą.
Nie mógł hr. Zdzisław dozwolić, aby dom księztwa Adamowstwa, zamieszkujących teraz w Warszawie, jeden z najprzyjemniejszych w stolicy, — stał dla nich zamknięty, choć pani Aniela krzywiła się i zżymała na zapowiedzianą w nim wizytę. Potrzeba było koniecznie zbliżyć się do Elizy, spotykać z nią, a hr. Zdzisławowa czuła w niéj nieprzyjaciółkę i nienawidziała tę kobietę, któréj przypisywała odebranie serca Lamberta, wszystkie swe klęski i niepowodzenia. Godziła się na hr. Julię, wzdragała od jéj córki.
— Ależ to będzie śmieszne i nie wiedzieć do czego podobne — odezwał się Zdziś, — gdy my u nich nie będziemy? Jak to wytłómaczyć?
— O! z mojéj strony będzie to bardzo łatwo wytłómaczone — przerwała Aniela, przybierając powagę i dumę wielką. Wszystkim wiadoma cześć moja dla nieboszczki hrabiny, ja poślubiłam jéj myśli i uczucia, a ona téj intrygantki znosić nie mogła. Księżna to odebrała Lamberta matce, zawróciła mu głowę.
— Mówiłaś zdaje mi się — rzekł Zdziś, — że Lambert zawsze był płochym i bałamutem.
— Tak, ale się z tém krył i wstydził; dla niéj pierwszéj się wyemancypował i wszedł na tę drogę!!
— Ja — odezwał się Zdziś chłodno — nie czuję się w obowiązku wcale pokutować za to i być pozbawionym dobrego towarzystwa, że Lambert się kochał w hrabiance. To mi wszystko jedno i ja się w niéj kochałem trochę.
Aniela spojrzała pogardliwie.
— Sądzę, że więcéj w matce, szepnęła z uśmiechem.
L’un n’empechait pas l’autre! śmiejąc się cynicznie zawołał mąż.
Odwróciła się od niego żona.
— Jak ty tam sobie chcesz — zakonkludował mąż, — musimy być u księztwa, byłaby to buderya (bouderie) śmieszna....
Po namyśle pewnym Aniela widać sama się przekonała, że pewny stosunek z tym domem zawiązać było koniecznością. Pojechali tak, aby księztwa w domu nie zastać, wyrzucono bilety, a nazajutrz zaraz księztwo przybyli oboje.
Eliza miała tę wyższość nad swą nieprzyjaciołką, że wcale nie mniéj do niéj czując wstrętu, z wielką swobodą potrafiła go wesołém, poufałém obejściem się, nawet pewnego rodzaju serdecznością, niełudzącą nikogo pokrywać.
Aniela spotykając się z nią marszczyła się, bladła, była widocznie niespokojna, tamta się uśmiechała, narzucała, szydziła delikatnie, lekceważyła nieprzyjaciółkę, co jéj gniew zwiększało jeszcze. Odwiedziny księżny wzmogły go do najwyższéj potęgi. Eliza wbiegła wesoło, obie ręce wyciągając ku pani Zdzisławowéj, jakby do niéj była stęskniona, i jak gdyby żyły z sobą w największéj przyjaźni.
— A! jakże mi było pilno — zawołała — widzieć panią i mówić z nią o wspólnych przyjaciołach i znajomych.... Nie śmiałam się jéj pierwsza narzucać....
Aniela odpowiedziała zmieszana czémś niewyraźnem; a księżna natychmiast wtrąciła umyślnie:
— Cóż się dzieje z hr. Lambertem? Kiedy powraca? Pani wie, jaką ja mam.... cześć dla niego, dla tego całego domu!
Rumieniła się zagadnięta.
— Przecież tam we Florencyi pozostać nie może? dodała Eliza.
— Nie wiem, prawdziwie nie wiem co zamierza. Byłam tak zgnębiona śmiercią mojéj przybranéj matki, mojéj nieodżałowanéj opiekunki, że mnie nic więcéj w świecie nie obchodziło!
— A! pojmuję to! odezwała się Eliza — ale pani także masz od dziecięctwa przyjaźń gorącą dla hrabiego.... nie może nie interesować cię jego.... przyszłość.
Każde ukłócie czuła Aniela, a śmiałość, z jaką księżna rzucała jéj te pociski, w początku ją uczyniła prawie nieprzytomną.
Księżna zaczęła się zaraz dopytywać o szczegóły zgonu hrabiny — a pani Zdzisławowa wymówkę miała w swéj czułości, dla któréj na odpowiedź się jéj zebrać było trudno. Sama prawie ciągle mówić musiała księżna, sama odpowiadać, zawsze z żywością swą i otwartością zwykłą.
— A! spodziewam się, dorzuciła w końcu, że kochana hrabina zechce mnie i nasz dom uważać za najbliższy i najprzyjaźniéj zawsze dla niéj otwarty. Hrabia Lambert z pewnością powróciwszy nie zapomni o nas.... będzie go pani, u nas spotykała.... Niech przynajmniéj to będzie dla niéj przynętą, jeśli moja dla państwa przyjaźń nie jest dostateczna.
Gdy po półgodzinném szczebiotaniu, wyszła nareszcie księżna, pani Zdzisławowa zostawszy sama, bo mąż odprowadzał Elizę, padła na kanapę i rozpłakała się.
Każde słówko księżny ją raniło, w każdém była złośliwa intencya ukryta, którą ona czuła dobrze. Trzeba było za to wszystko jéj i jemu zapłacić. Inaczéj nie mogła dojść do tego celu hrabina, jak tworząc obóz własny, skupiając armię pod swe rozkazy, wypowiadając cichą wojnę księżnie i Lambertowi. Gdy Zdziś przeprowadziwszy piękną Elizę powrócił uśmiechnięty i zastał żonę chmurną — po chwilce namysłu wskazując na drzwi, rzekła do niego:
— Księztwo myślą tu widzę stać na czele i dawać ton towarzystwu; zapraszają pod swą chorągiew.... Piękna pani chce hetmanić. Cóż my? mamy być ich wassalami? Nie mogliżbyśmy tak dobrze jak oni sięgnąć po buławę? Czy hrabia nie czujesz szlachetnéj ambicyi w sobie?
— Hę? zaśmiał się Zdziś — nie wiem, możeby to było zabawném.
— Ale na to trzeba mieć dom osobny.... i coś dla tego celu pięknego poświęcić.
— Cośby się też może poświęciło — szepnął Zdziś — ale trzeba się zastanowić — a nuż, fiasco?
— To nie może być? krzyknęła Aniela podnosząc się — przecież ja — nie pochlebiając sobie — jeśli księżnie drastycznym wdziękiem nie dorównam, może z innych względów jéj nie ustąpię, a pan, choć nie masz książęcego tytułu, co do majątku równasz się może z Jego Książęcą Mością.
— Nie pomieniałbym się na jego mienie z mojém — dodał Zdziś — proszę mi wierzyć. Nie liczę nawet ojca....
— Na cóż więc ten majątek, jeśli hrabiemu nie ma dać znaczenia i pozycyi socjalnéj? spytała Aniela.
Zdzisław zapatrzył się w okno.
— Gdybym nie był trochę leniwy! odezwał się cicho.
— Ale ja mam ochotę i wytrwałość za nas oboje — odezwała się Aniela uśmiechając do niego — ja z chęcią pracować będę. Mam obowiązek rodzinę, do któréj weszłam, podnieść do stopnia jaki jéj należy....
Zdzisław się skłonił.
— Mama pomoże chętnie, rozśmiał się.
— Ja sądzę — przerwała Eliza — że my posiłków nie będziemy potrzebowali żadnych, bo teby nas poniekąd wiązały.
Księztwo Adamowstwo i dom hrabiego Lamberta będą niezawodnie chcieli tu być wszystkiém.
Dla czegoż nie mamy choć próbować, jeśli nie wydrzeć berła, to je z nimi dzielić!
Słuchaj hrabio mnie tylko — zobaczysz.... wyjdziesz z tego stanowiska podrzędnego, które ani wam, ani mnie nie przystoi....
Zdziś tchnął szeroko jakoś, rozśmiał się sam do siebie i zakończył.
— Toby było zabawne! Dla czegoż nie? dla czego nie?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.