Ciężkie czasy (Bałucki)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Ciężkie czasy
Podtytuł Satyra sceniczna w 3 aktach
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. ok. 1920
Druk Drukarnia „Prasa”
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TEATR DLA WSZYSTKICH
Nr. 51.


CIĘŻKIE CZASY
Satyra sceniczna w 3 aktach
MICHAŁA BAŁUCKIEGO.
LWÓW I WARSZAWA
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ BERNARDA POŁONIECKIEGO
NEW YORK: THE POLISH BOOK IMPORTING CO. INC.


OSOBY:

LECHICKI, obywatel ziemski.
JULIUSZ, jego syn.
BRONIA, córka.
KWASKIEWICZ.
PETRONELA, jego żona.
LEONIDAS,syn.
ŻURYŁO.
KAROL, jego syn.
BAJKOWSKI.
GIĘTKOWSKI.
AURORA, jego żona.
IDALIA, córka.
NATALKA.
MATLACHOWSKI, ekonom.
SŁUŻĄCY.
LOKAJ.

Rzecz dzieje się na wsi w domu Lechickich.


ODBITO W DRUKARNI „PRASA” — LWÓW, ULICA SOKOŁA L. 4.

AKT  I.
Pokój przyzwoicie, lecz skromnie umeblowany, jak w szlacheckich zamożniejszych domach. Na lewo od widzów, w bocznej kulisie dwoje drzwi, na prawo okno i drzwi, w głębi drzwi wchodowe główne. — Kanapka po prawej, po lewej mały stolik, parę krzeseł.
Scena pierwsza.
BRONIA, po chwili ŻURYŁO, KAROL, w końcu MATLACHOWSKI.

Bronia (wybiega z drugich drzwi po lewej i biegnie prędko do okna na prawo). Ktoś przyjechał... (ucieszona). To Karol!... I jeszcze ktoś z nim... To pewnie jego ojciec... (Zwraca się do głównych drzwi i ujrzawszy wchodzących, mówi tonem zdradzającym uciechę, a zarazem zażenowanie). A! (kłania się).
Karol. Ojcze, to właśnie panna...
Żuryło (jowialny, rumiany, żywy staruszek). Bronia — co? (patrzy na nią życzliwie).
Bronia. Witam panów. — Ojczulek w polu, przy żniwie; ale zaraz poślę po niego... (chce iść).
Żuryło (zatrzymując ją). A to po co!... My możemy poczekać. Robota pilniejsza, niż goście. Tymczasem sobie ot z córunią pogadamy... (przypatruje się jej z zajęciem).
Bronia (spuszczając oczy, zażenowana). Niechże panowie siadają, (wskazuje kanapkę, a sama siada na krześle).
Żuryło. O! tak na nic, moja panienko! Tu, przy mnie, bliżej... (bierze ją za rękę i sadza przy sobie). Tak. — Muszę ci się przecież przypatrzeć. — Mój Karol nagadał mi tyle o twoich wdziękach i przymiotach, że taki i mnie wzięła w końcu ciekawość zobaczyć to cudo, co się jemu tak spodobało. Bo choć z ojcem znamy się nie od dzisiaj, ale ciebie aniołku panie, nie miałem jeszcze przyjemności.
Bronia. Byłam kilka lat na pensyi.
Żuryło (przypatrując się jej z zajęciem). Dalibóg nie dziwię się, że mój chłopak stracił głowę i serce zaprzepaścił. Jest dla kogo... No, no — nie rumień się poziomeczko, mnie staremu wolno mówić takie rzeczy. Ta to ja tobie już jakby drugi ojciec. A jakże... Bo ja tu przyjechałem w intencyi oświadczenia po formie mego kiełbia i jeżeli twoja rodzina się zgodzi, tak dawaj odrazu po żniwach na zapowiedzi i weselisko — a jakże... (filuternie). Chyba, że wam nie pilno i wolicie może poczekać rok, dwa...
Karol. A niechże Bóg broni!
Żuryło. Ty siedź cicho, rozumiesz? Ja się Broni pytam.
Bronia (zasłaniając oczy). Ja tak samo, jak pan Karol.
Żuryło. A! skoro tak — to zgoda. (Przyciąga ją zwolna do siebie i głaszcząc po włosach lub po ręce, mówi): Tylko ty może imaginujesz sobie, że małżeństwo to ziemia obiecana, mlekiem i miodem płynąca, gdzie manna z nieba i pieczone gołąbki same do buzi wpadać będą? hę! co? — Bo to teraz panny najczęściej idą za mąż, jak nieprzymierzając żydzi za Mojżeszem, aby tylko co prędzej wyrwać się z niewoli egipskiej, z pod władzy mamy i papy, a potem dopiero krzywią się, narzekają i bunty wyprawiają biednemu Mojżeszowi.
Bronia (patrząc na Karola). Ja mojemu Mojżeszowi buntu robić nie będę.
Żuryło. U nas — widzisz — nie tak wesoło, jak u was, mało kto bywa.
Bronia. To lepiej. Będziemy mieli więcej czasu dla siebie. (Podaje rękę Karolowi, którą on z wdzięcznością całuje).
Żuryło. I gospodarstwa trzeba przypilnować, wszędzie zajrzeć, rano wstać...
Karol. Panna Bronia zawołana gosposia, żeby ojciec wiedział jakie ciastka piecze...
Żuryło. Także strzelił. — Jemu się zdaje, że jak panna smaży konfitury i dobre ciastka piecze, to już gospodyni całą gębą. A to tylko zabawka i do tego kosztowna zabawka, bo cukru nastarczyć nie można. (Do Broni). — A u mnie widzisz aniołku, oszczędność to grunt. To mój nałóg, moja choroba — a jakże...
Bronia. To cnota, proszę pana...
Żuryło (ucieszony, bierze ją za rękę). Cnota — powiadasz. Brawo dzieweczko! (głaszcze ją po włosach). Czekaj, będziemy razem praktykować tę cnotę (przysuwa się do Broni). Widzisz, moja nieboszczka żona, jak za mnie poszła, to także nie bardzo umiała liczyć się z groszem, bo była przyzwyczajona u rodziców żyć szumnie, po pańsku. Bywało, jadę do miasta, a ona wali mi odrazu na konotatce całą litanię sprawunków, cukry panie, kawy, czekolady, jakieś bakalie, różnych delikatesów, że kilkudziesięcioma reńskiemi by się nie okupił (przysuwa się i mówi przebiegle). — Ale ja wziąłem się, uważasz, na sposób. Udałem, uważasz, żem tego zapomniał, tamto przeoczył i gdzie stało dziesięć, tam ja niby zera nie dojrzał... ot tak, niby z głupia frant — uważasz? Czasem nawet całą notatkę zgubił... a jakże. Były z tego potem lamenty, sceny, narzekania — no, ale koniec końców, jak nie było, to musiało się obejść bez tego i owego, a pieniądze taki zostały w kieszeni. O!... Ty się śmiejesz aniołku? Myślisz sobie: ot stary kutwa, łakomił się na głupich kilkanaście reńskich. A wiesz ty aniołku, że ja z tych małych oszczędności przez dziesięć lat uzbierałem wyprawę dla mojej Joasi?
Bronia. Czy być może ?
Żuryło. Tak, tak. A moja kobiecina, jak się potem włożyła do gospodarstwa, jak zaczęła z przeproszeniem karmić wieprze, tuczyć indyki, hodować kury, sprzedawać nabiał, jarzyny panie, to z tego posag dla córki uciułała. Tak, tak, bo kobieta, to ważna figura w gospodarstwie — a jakże... Mąż trzyma jeden węgieł domu...
Bronia. A żona trzy. Tak babunia zawsze mówi.
Żuryło (wstaje). Prawda, zapomnieliśmy o babuni.
Bronia. Biedaczka, chora teraz...
Żuryło. Wiem, wiem — paraliż w nogach — mówił mi Karol...
Bronia. Od trzech miesięcy nie rusza się z pokoju.
Żuryło. Ta zaprowadźcież mnie do niej, bo przedewszystkiem od niej nam zacząć należy i poprosić o pozwolenie i błogosławieństwo. Gdzież się to idzie?
Bronia. Tu na lewo (otwiera drugie drzwi z lewej). Proszę panów.
Żuryło (wychodzi.)
Matlachowski (wchodzi żywo z głębi). Panienko, panienko!
Bronia (do Matlachowskiego) Zaraz. (Do Karola). Zaprowadź pan ojca do babci, ja tam zaraz przyjdę. (Po wyjściu Karola do Matlachowskiego). Co takiego? Czemu pan Matlachowski taki pomieszany?
Matlachowski. Gdzie starszy pan, proszę panienki?
Bronia. Przy żniwie, pod lasem. Co się stało?
Matlachowski. Głupstwo się stało, proszę panienki. Pan Juliusz sprzedał żydom gaj brzozowy.
Bronia. Gaik babuni? To niepodobna!
Matlachowski. Widziałem na własne oczy, panienko. Jadę ja sobie z jarmarku, patrzę, a tu Mośkowi ludzie cechują siekierami najstarsze drzewa do wycięcia. Dalej ja na nich — powiadam: a wy łotry, powiadam — kto pozwolił? A Mosiek kontrakt mi pod nos pakuje, gdzie stało czarne na białem, że pan Juliusz sprzedał las za dwa tysiące papierków.
Bronia. Ojciec na to nigdy nie pozwoli, bo gdyby się babunia dowiedziała... Chryste Jezu, co by tu było. — Niech tylko pan Matlachowski prędko ojca sprowadzi, on już na to poradzi. Tylko prędko, mój Matlachowski. Ojciec jest pod lasem (idąc na lewo do drugich drzwi, mówi z dziecinnem zakłopotaniem składając ręce). Boże! Boże! co ten Julek porobił. (Wychodzi).


Scena druga.
MATLACHOWSKI, potem LECHICKI i JULIUSZ.

Matlachowski. Ba — to pytanie, czy pan starszy będzie mógł teraz zabronić, skoro już raz oddał synowi gospodarstwo. Niepotrzebnie się pospieszył — i mnie się widzi, że on tego gorżko pożałuje, bo choć pan Juliusz skończył niby tam jakieś akademie rolnicze, to jeszcze pytanie, jaki z niego będzie gospodarz. (Patrząc w okno). A! otóż i nasz pan. Ba — cóż z tego, kiedy z panem Juliuszem. — Jakże mu tu teraz powiedzieć. (Usuwa się w głąb, gdzie niecierpliwie czeka, żeby mógł pomówić z Lechickim).
Lechicki (do Juliusza, wesoło). Więc powiadasz, że wszystko dobrze poszło?
Juliusz (ubrany modnie, z torbeczką podróżną na pasku, w mowie i w zachowaniu się pewność i zarozumiałość). Jak najlepiej. Podanie moje o pożyczkę melioracyjną zostało na sesyi nadzwyczaj dobrze przyjęte; dyrektorowie obiecali mi pussować tę sprawę, jak tylko hipoteka zostanie przepisaną na moje nazwisko.
Lechicki. To nastąpi najdalej za miesiąc.
Juliusz (rozsiada się wygodnie). Wtedy bierzemy pożyczkę i rozpoczynamy akcyę na wielką skalę; budujemy młyn parowy, zaprowadzamy kulturę chmielu i hodowlę poprawnej rasy bydła, wołów wypasowych — drenujemy łąki... słowem gospodarstwo en gros... po amerykańsku, które według mego obliczenia powinno nam przynosić rocznie à peu pres co najmniej piętnaście tysięcy netto.
Lechicki. Co ty gadasz? Ależ to świetny interes!
Juliusz (z przechwałką). Mam ja tu jeszcze świetniejszy na myśli. (Wstaje i zbliża się do ojca). Zawiozłem do Lwowa próbki naszej glinki z pod lasu. Jeżeli analiza chemiczna potwierdzi moje domysły, że to glinka porcelanowa, w takim razie zakładamy na akcye wielką fabrykę porcelany — a to znaczy miliony, mój ojcze.
Lechicki (ucieszony). Miliony — powiadasz?... Tylko czy my podołamy temu wszystkiemu... czy to nie będzie za wiele na raz?
Juliusz (dobywa porte-cygary). Trzeba nagrodzić czas stracony. Zadługo siedzieliśmy z założonemi rękami. Musimy teraz rozpocząć działalność na wszystkich punktach, rozwinąć wszystkie żagle, aby dojść do czego. (Podaje ojcu cygara). A może ojciec... (zapalają).
Lechicki. Pi, pi — cóż to za paradne cygaro!
Juliusz. Smakuje ojcu? (Siadając, mówi obojętnie). Prawdziwe hawanna. Setka po 80 florenów. Kupiłem kilka pudełek.
Lechicki. Bój się Boga Julku, ależ to zbytek.
Juliusz. Ale zbytek konieczny, bo jak cię widzą, tak cię piszą; a często trafi się interessant, któremu trzeba zaimponować dobrem cygarem. Praktyczność przedewszystkiem.
Lechicki (spostrzegłszy Matlachowskiego, który krząknął, aby zwrócić uwagę na siebie). A!... Matlachowski — wróciłeś już? No, cóż takiego? Cóż Matlachowski takie miny stroi, jakby połknął żywego węgorza?... (Widząc, że ten daje mu znaki, że chce coś powiedzieć, zbliża się). O cóż idzie? (Słucha co mu Matlachowski szepcze). Ależ nie pleć głupstwa!... (z uśmiechem do Juliusza). Słyszysz Julek, co ten gada, żeś Mośkowi sprzedał las brzozowy — także palnął.
Juliusz. Co Matlachowski miesza się w nie swoje rzeczy? Matlachowski niech sobie idzie pilnować ludzi, a nie wtrąca się do tego, co do niego nie należy.
Matlachowski. Do usług pańskich... (Kłania się nisko i odchodząc mówi na str.). A co? Nie mówiłem? Oj będzie bieda! (Wychodzi głębią).
Lechicki. Jakto? Więc ty może naprawdę chciałbyś sprzedać ten las ?
Juliusz (otrzepuje popiół). Już sprzedałem.
Lechicki. Sprze-da-łeś?!
Juliusz. No, dlaczegóż miałbym nie sprzedać? Las był nieużyteczny, a że mi dobrze zapłacono...
Lechicki. Ależ to ulubiony lasek twojej babki — relikwia najdroższa, świętość prawie, bo to pamiątka po nieboszczyku jej mężu. Tam prawie każde drzewo jego ręką sadzone, każda piędź ziemi jego potem oblana, każda ścieżka przez niego wydeptana.
Juliusz. Więc cóż z tego? Więc mam nie ścinać drzewa dlatego, że mój dziad go sadził? Że się pocił przy niem? No, to oprawmyż w ramki pola, lasy, postawmy za szkłem i nie tykajmy tych świętości.
Lechicki (poważnie). Julku — nie mów tak.
Juliusz. Ależ bo nie rozumiem doprawdy tego rodzaju sentymentalizmu. To właśnie nasze nieszczęście, nasza choroba, że zawsze i wszędzie rządzimy się tylko sercem, a nie głową. Jesteśmy sentymentalni w polityce, w gospodarstwie, w interesach, we wszystkiem — i to nas gubi. — Musimy być praktyczni mój ojcze, to jest warunek sine qua non. (Wstaje).
Lechicki. Możemy być praktyczni — zgoda. Ale uszanujmy to, co szanować należy.
Juliusz. Ostatecznie czy ojciec oddałeś mi gospodarstwo, czy nie?
Lechicki. No, oddałem.
Juliusz. Więc pozwólże mi ojciec gospodarować tak, jak ja uważam za najlepsze.
Lechicki. Ależ tu o babkę idzie.
Juliusz. Już ja babkę biorę na siebie i sam jej to wytłumaczę. (Słychać zajeżdżającą bryczkę i strzelanie z bata).
Lechicki (patrząc w okno). To Kwaskiewicz z żoną i synem. Przyjechał pewnie na te narady.
Juliusz. Na jakie narady?
Lechicki. Jakto? nie pamiętasz? Wszakże sam zwołałeś na dziś posiedzenie względem założenia tego banku ratunkowego dla szlachty.
Juliusz. Ah, sacre-bleu, na śmierć zapomniałem. Niech ich ojciec przyjmie tymczasem, bo ja muszę trochę wypocząć, przebrać się...
Lechicki. Dobrze, dobrze — już ja ich tu zabawię (wychodzi w głąb).


Scena trzecia.
JULIUSZ, KAROL.

Karol (z drugich drzwi z lewej). Julek! Julek!
Juliusz (który miał wychodzić na prawo, zatrzymuje się). A! to ty!
Karol. Mój kochany, odpisz ty już raz co tej Natalce, żeby mnie nie męczyła ciągle swojemi listami. Wczoraj znowu pisała do mnie zapytując, co się z tobą dzieje, czyś chory, lub gdzie wyjechałeś, że jej nie odpisujesz.
Juliusz. Głupia dziewczyna. — Cóż ona sobie myśli, że ja wiecznie będę się nią zajmował?
Karol. A ja ci mówiłem, że niepotrzebnie zaawanturowałeś się w tę znajomość.
Juliusz. To był rodzaj sportu, mój drogi. Widziałeś przecie, że o posiadanie Natalki dobijała się cała złota młodzież, synowie najpierwszych rodzin w Wiedniu. Zdystansowałem Niemców i zdmuchnąłem im dziewczynę z przed nosa. Zadałem tem nie mało szyku wtedy. Ale teraz inna rzecz. Odkąd wstąpiłem na drogę pracy i obowiązków, znać jej nie chcę i nie mogę. Nie wypada mi.
Karol. To bardzo ładnie z twojej strony. Ale cóż ja mam robić z listami tej facetki?
Juliusz. Rób tak jak ja. Rzucam listy do kosza, nie czytając ich wcale. (Wychodzi na prawo).
Karol. Tak, tylko czy ta panna da się tak łatwo skwitować ze swoich pretensyj. Taka awanturnica, gotowa się na wszystko odważyć — i może być bieda. (Spostrzega wchodzących). Oj — Kwaskiewiczowie; a niechże ja uciekam, bo jakby mnie baba złapała — i zaczęła opowiadać o swoim Leonidasie, nie prędko bym się wydostał. (Wychodzi do drugich drzwi na lewo).


Scena czwarta.
LECHICKI, KWASKIEWICZ, PETRONELA i LEONIDAS.

Lechicki (wprowadza gości i rozbiera panią Kwaskiewiczową). Więc państwo prosto ze Lwowa? No — to musieliście tam gdzie spotkać mego Julka, bo on co tylko wrócił stamtąd.
Petronela (ubrana przesadnie, modnie, jaskrawo — mówi z przekąsem). A! widzieliśmy, widzieliśmy pana Juliusza.
Leonidas (sepleni). Psyjechaliśmy tym samym pociągiem.
Petronela. Tylko, że pan Juliusz nie raczył nas widzieć, bo on jechał pierwszą klasą.
Lechicki. Pierwszą klasą? Patrzcie państwo — a to wygodniś.
Leonidas. Ja tam i tsecią bym się nie zenował, bo nie miejsce cłowieka, ale cłowiek miejsce zdobi.
Petronela (do Lechickiego). Słyszysz pan? On by się i trzecią nie żenował. (Całuje Leonidasa w czoło).
Kwaskiewicz (zażywa tabakę). Bo się do tego w szkołach przyzwyczaił, gdzie dostawał zawsze trzecią klasę.
Petronela (mitygując męża). Jasiu!
Leonidas (zapalając papierosa). Mój ojce, wyprasam sobie podobne psytycki.
Petronela. Nie zapominaj, że to już nie smarkacz żaden, tylko mężczyzna co się zowie.
Kwaskiewicz. I cóż z tego? Chłopczysko wyrosło jak szparag, a pożytku z niego żadnego. Niczem nie jest, nic nie robi.
Petronela. Leonidas nic nie robi! — Jasiu! Jak możesz tak mówić...
Leonidas. Jestem cynnym cłonkiem towarzystwa oświaty ludu.
Petronela (do Lechickiego). Uczy chłopstwo, jak pana szanuję.
Kwaskiewicz. A sam nic nie umie.
Leonidas. Ja pokazę światu, co mozna zrobić z nasego ludu.
Kwaskiewicz. Zrób ty pierwej co z siebie trutniu jakiś — to będzie lepiej.
Leonidas (paląc zapamiętale, deklamuje pompatycznie).

„Lec zaklinam, niech zywi nie tracą nadziei
I psed narodem niosą oświaty kaganiec,
A gdy tseba, niech idą na śmierć po kolei,
Jak kamienie zucane przez Boga na saniec“.

Petronela (zachwycona). Brawo! brawo!
Leonidas. Oświata ludu, to dziś najwazniejse zadanie społecne.
Petronela (do Lechickiego). Bo trzeba panu wiedzieć, że to teraz bardzo w modzie zajmować się chłopstwem.
Leonidas. Ludem, ludem, mamecko.
Petronela. Hrabianka Irena, sama własnoręcznie haftuje szkaplerze dla wiejskich dzieci i uczy je wierszy, a jej brat fotografował się w towarzystwie swoich parobków, jak pana szanuję, na własne oczy widziałam.
Leonidas (pompatycznie). „Z polską ślachtą — polski lud“, jak powiada nas wiesc nieśmiertelny.
Petronela (do Kwaskiewicza). Słyszysz? Jak ty powinieneś być dumnym z takiego syna.
Kwaskiewicz. Że osioł szkół nie skończył, mam być z czego!
Petronela. Jasiu!
Leonidas. Daj mamecko pokój. Tatko notorycnie znany pessymista, nigdy z nicego nie zadowolony, to wiadoma zec!
Petronela. Masz słuszność. Szkoda słów. Chodźmy lepiej do babci przywitać sie.
Leonidas (kłania się). Sanowanie (wychodzi za matką do drugich drzwi na lewo).
Kwaskiewicz. Ot — masz babskie wychowanie. Przewróciła chłopakowi w głowie i zrobiła z niego dziwoląga — zero kompletne. Mój Boże, jaka to różnica z twoim.
Lechicki. No, Julek znacznie starszy. (Siadają).
Kwaskiewicz (machnąwszy ręką). Co to znaczy? Czego się Jaś nie nauczył, tego się Jan nie nauczy. Już ja z niego pociechy się nie doczekam. Myślałem, że we Lwowie uda mi się wpakować go do jakiego banku. Ale gdzie tam. Tam takich osłów jak on, co szkół nie pokończyli, setki szlifuje bruki i czeka na posady. Dlatego przyjechałem do ciebie mój Olesiu (przysiada się do niego). Możeby się dało umieścić go przy tym banku ratunkowym, co twój Julek ma nam założyć. Za bądź co, byleby się zaczepił.
Lechicki. Ależ bank, mój kochany nie jest towarzystwem dobroczynności, jeno instytucyą finansową do ratowania szlachty.
Kwaskiewicz. Ta to on przecież także szlachcic, a jakże, szlachcic z dziada, pradziada. Więc ratujcież mi chłopca, żeby nie zmarniał, bo ja dalibóg rady sobie już dać nie mogę. Wioszczyna panie obdłużona, dochody lichwa zjada. (Służący wnosi na tacy wino, ciasta i przekąski. Lechicki napełnia kieliszki — Kwaskiewicz mówi dalej). Kto nie chce, to udrze teraz tego biednego szlachcica. Grady go młócą, powodzie zalewają, podatki męczą, dzienniki besztają, wszystkie plagi egipskie na tę nieszczęśliwą szlachtę. Jeżeli Pan Bóg się nie zlituje i nie zrobi z nami jakiego cudu, to dalibóg skapiemy marnie (trącają się).
Lechicki (z westchnieniem). Niech Bóg broni, okropnych doczekaliśmy się czasów (piją).


Scena piąta.
CIŻ — BAJKOWSKI.

Bajkowski. (Gruby, czerwony blondyn, żywy, wesoły, wchodząc otwiera szeroko główne drzwi i mówi głośno). Serwus oberwus. „Coment vous portez, vous“. Jak się masz stary, daj pyska!
Lechicki (wstaje). Bajkowski!
Bajkowski (podaje mu rękę zamaszyście). Jak się masz? Ha! ha! i Kwaskiewicz tutaj! (Podaje mu rękę). Serwus oberwus. „Coment vous portez, vous“. Jak się masz stary. Daj pyska!
Lechicki (nalewając kieliszek). Może kieliszeczek?
Bajkowski. Bon (siada).
Lechicki. No, jakże tam jarmark?
Bajkowski. A niech go tam siarczyste pioruny!
Lechicki. Cóż, nie udał się?
Bajkowski. Jakże się miał udać, kiedy żydowskie święta, a myśmy o tem na śmierć zapomnieli.
Lechicki. No, to właśnie dobrze.
Bajkowski. Dyabła starego tam dobrze. Szlachcic bez żyda, to jak bez prawej ręki. Żydów nie było, więc i kupców nie było. Koni multum, szlachty jakby nasiał, a kupować nie miał kto, ani faktorować, bo żydy świętowały.
Kwaskiewicz (popijając mówi z westchnieniem). Oj, te żydy, ja powiadam...
Bajkowski. Do tego jeszcze deszcz lał jak z cebra, że psa ciężko było wygnać. Na rynku pustki powiadam wam, jak wymiótł, na mieście żywego ducha, za to po handelkach, restauracyach, jak w ulu. Bo cóż było robić? Szlachta z desperacyi zapijała się węgrzynem, szampanem, czem mogła — i rżnęła w karcięta na potęgę.
Kwaskiewicz (j. w.). Okropne czasy! (Trąca o kieliszek Bajkowskiego). Twoje zdrowie!
Bajkowski (bierze kieliszek). Bon. Potrzebuję się zakropić, bom zły jak sto tysięcy dyabłów! Koni nie sprzedałem, opuściłem sobie odpust w Jadolinach przez ten głupi jarmark i do tego zgrałem się jak stare skrzypce.
Lechicki. I ty także?...
Bajkowski. Ha, no — cóż miałem robić? Dla kompanii dał się cygan powiesić. Ale ja to jeszcze nic, spłukałem się na jakie 300 blatów i koniec. Ale Rewelkowski, żebyście wiedzieli jak się panie zapalił przy labecie, tak i gotówkę przerżnął, jaką miał przy sobie i powóz i konie i wszystko dyabli wzięli.
Lechicki. Będzie on się miał z pyszna od swej magnifiki.
Bajkowski. Ba, nie prędko on jej się teraz pokaże na oczy. Prosto z jarmarku pojechał z nami na pocieszenie na fetkę do Winogóry.
Lechicki. A cóż tam było w Winogórze?
Bajkowski. O! wielka uroczystość. Łapserdacki zakładał u siebie bractwo wstrzemięźliwości. Zaprosił panie, księży multum, obywateli z okolicy, urzędników z powiatu, słowem urządził uroczystość co się zowie. Przyjęcie było, powiadam wam królewskie, wina w bród i to takiego, że warto mu dać buzi, to też piliśmy nie przymierzając jak szewcy.
Lechicki. A to ładne bractwo wstrzemięźliwości.
Bajkowski. Jakto, albośmy to dla szlachty zakładali to bractwo, to dobre dla chłopów, ale nie dla nas.
Kwaskiewicz. I to wszystko przez tych gałganów żydów. Okropność, ja powiadam.
Lechicki. Oby nam się dobrze działo. (Lokaj stawia kolacyę).
Bajkowski. Cóż to dla mnie.
Lechicki. To tak dla zaostrzenia apetytu przed kolacyą.
Bajkowski. Ależ duszko kochana, toż ja u Łapserdackiego tak sobie żołądek wypakowałem, że jeszcze nic a nic apetytu nie czuję, bo czego to tam nie było... (Lokaj odnosi). A gdzie ty z tem idziesz?
Lokaj. Bo pan powiedział, że nie ma apetytu.
Bajkowski. To co z tego durniu jakiś. To będę jadł bez apetytu, a jeść trzeba, rozumiesz, postaw tu.


Scena szósta.
CIŻ, ŻURYŁO.

Żuryło (wchodzi z drugich drzwi z lewej). Sługa, służka kochanych panów.
Lechicki. Witam pana. (Podaje rękę).
Kwaskiewicz (wzdychając). Sługa.
Bajkowski (jedząc). A! Pan Żuryło dobrodziej — servus — kopę lat niewidziałem... Ale bo też jegomość siedzisz jak borsuk w jamie, ani na jarmarku, ani na odpuście, nigdzie się nie pokażesz.
Żuryło. Nie ma czasu, dobrodzieju, gospodarstwo!
Bajkowski. No i ja mam także gospodarstwo, dzięki Bogu, ale od czegoż ekonom.
Żuryło (stulając ramiona pobożnie). Ja nie trzymam ekonoma, dobrodzieju.
Bajkowski. E! bo z jegomości sknera, dusigrosz. Trzeba przecież i drugim dać żyć. Dawniej panie, szlacheckie dwory żywiły całe stada rezydentów.
Żuryło. To też dziś siedzą w długach po uszy. (Przechodzi na środek).
Bajkowski. No, to trudno. Nie żyjemy przecież tylko dla siebie, ale dla drugich, dla kraju, „pro bono publico“. — Żebyśmy się znowu tak z każdym groszem rachować mieli.
Żuryło (poufale i żartobliwie klepiąc go po ramieniu). To byśmy go więcej mieli w kieszeni dobrodzieju i nie narzekali na ciężkie czasy. Oszczędność, to także bogactwo.
Bajkowski. Dobrze to mówić, jak się ma z czego oszczędzać.
Kwaskiewicz. Mnie na utrzymanie domu nie wystarcza, nie dopiero, żebym jeszcze oszczędności robił. Na czem tu oszczędzać?.
Żuryło (jowialnie). Na wszystkiem, dobrodzieju. Podrożała kawa, piję sobie polewkę, albo żurek na śniadanie, nie stać mnie na pieczeń, jem kaszę i ziemniaki, nie mam na wino, piję wodę, a od święta miodek, co go mam od własnych pszczółek, za drogie mi kabanosy, palę sobie cygarka po dwa krajcary — ot, aby tam coś pod nosem się kurzyło — powiększono mi podatki, sprzedałem powóz, konie cugowe, odprawiłem stangreta, lokaja i pokryłem tę nadwyżkę; nie zrodziła się jednego roku pszenica, drugiego spadły ceny zboża, więc oddaliłem ekonoma i sam pilnuję teraz gospodarstwa — syna zrobiłem leśniczym i młynarzem, córce oddałem kuchnię, oborę i spiżarnię, żebym nie potrzebował płacić szafarki i gospodyni — i tak ciągle — w miarę ubytku dochodów, zmniejszam wydatki.
Bajkowski (wstaje i ociera usta). A, kłaniam uniżenie za takie życie. Żebym ja sobie miał odmawiać wszelkich wygód i przyjemności.
Kwaskiewicz (nalewając wino). I pić wodę, jak kaczka, zamiast wina.
Bajkowski. A tożby mnie za miesiąc dyabli wzięli na takim wikcie.
Żuryło (śmiejąc się). Taż to teraz chlebek razowy, mleko kwaśne, kapustę i inne chłopskie potrawy, doktorzy jako najskuteczniejsze medykamenta zalecają.
Bajkowski. To znaczy, że pan chciałbyś nas po prostu na chłopów wykierować, żeby szlachcic żył jak chłop, jadł jak chłop, pracował jak chłop.
Żuryło (obejmując go w pół z jowialnym uśmiechem). Alboż nie lepiej dobrodzieju żyć jak chłop i wyjść potem na pana, niż żyć szumnie po pańsku, a w końcu zejść na dziada?
Bajkowski (odsuwając się). No, tak źle dzięki Bogu nie jest jeszcze z nami, żebyśmy się mieli uciekać aż do takich ostateczności. — Mamy my inne sposoby ratowania się, posłyszysz pan nie zadługo, jak Julek rozwinie nam tu cały swój program ekonomiczny. Dopiero pan dowiesz się, co to z tej naszej Galicyi można będzie zrobić. Druga Belgia, panie — i jeżeli choć połowa tych świetnych pomysłów się urzeczywistni, jakie on ma w głowie, to dla nas, szlachty — nowa era, prawdziwe Eldorado. Tak panie. (Odchodzi od Żuryły i chodzi dużemi tryumfatorskiemi krokami po scenie).
Kwaskiewicz (siedząc przy kieliszku wina, z westchnieniem). To się nie uda.
Lechicki (który dotąd słuchał zamyślony z natężoną uwagą). Co się nie uda?
Kwaskiewicz. No — to, co Julek chce robić.
Lechicki. A czy wiesz już, co chce robić? Mówił ci już o tem?
Kwaskiewicz. Nie wiem, nie mówił; ale to wiem z góry, że się nie uda, bo my już mamy takie psie szczęście, że do czego się weźmiemy, to się nie uda. Ja jestem przekonany, że gdybyśmy, szlachta, wzięła się w ostateczności do robienia butów, to albo by się ludzie bez nóg rodzili, albo by nastała moda chodzenia boso.
Bajkowski. Jasiu! Fe! wstydź się mówić takie rzeczy. A od czegoż panie religia, wiara w opatrzność Boską, że jego święta opieka nas nie opuści? „Sursum corda“ — panie dobrodzieju. Od czegóż szlachecki animusz, fantazya? Szlachcic powinien być, jak koń rasowy, głowa zawsze do góry. Patrz na mnie. Kłopotów po uszy, gospodarstwo pod psem, żydzi na karku siedzą i chcą wieś zlicytować, a przecież nie tracę fantazyi. — Jem dobrze, piję jeszcze lepiej i dzierżę panie wysoko w dłoni sztandar szlacheckiej godności i tradycyjnej wiary ojców. (Klepie Kwaskiewicza po ramieniu). Ma Pan Bóg, mój Jasiu, więcej niż rozdał, a kogo stworzy, tego nie zmorzy. Zobaczysz, jakoś to będzie (bierze kieliszek). No, za pomyślność naszą.
Lechicki. Wiwat!
Kwaskiewicz. Wiwat! (piją).
Żuryło idzie w głąb machnąwszy ręką.


Scena siódma.
CIŻ, PETRONELA, LEONIDAS, później AURORA, IDALIA.

Petronela (wybiega z drugich drzwi z lewej). Ach, moi panowie, chodźcie też zobaczyć, bo to warto widzieć, co ci Giętkowscy za cudactwa z tą swoją służbą porobili (idzie do okna).
Lechicki (zrywając się). Przyjechali? (Idzie na powitanie środkowemi drzwiami, reszta osób zbliża się okna).
Petronela. Patrzcie panowie!
Leonidas (śmiejąc się). Liberya żółto zielona, jak jajecnica ze scypiórkiem.
Petronela. A stangret wygolony jak orangutan.
Kwaskiewicz. I znowu inny powóz.
Leonidas. Psepysne lando wiedeńskie.
Bajkowski. A jakie szory! (do Żuryły). O! widzi pan — takich panków strofować i karcić, że gubią kraj i do ruiny prowadzą. Przypatrz się pan — jakie zbytki...
Żuryło (idzie do okna). O! prawda. Ogromna prawda. To musi być wielki bogacz?
Bajkowski (wybucha głośnym śmiechem). Kto? On! Ha! ha! ha! toś pan trafił jak kulą w płot. Słyszysz Jasiu — pan Żuryło powiada, że Giętkowski bogacz.
Kwaskiewicz. A toż on ma długów więcej, niż włosów na głowie.
Bajkowski. Kiedyś miał gruby majątek po ojcu, ale to wszystko poszło na pałace, zbytki, wystawne życie, jazdy za granice... (Przechodzi na lewo).
Kwaskiewicz. Wydawali pieniądze, żeby tym sposobem córkę wydać dobrze za mąż.
Bajkowski. Tymczasem pieniądze poszły, a córka została.
Petronela. Choć mogła była wcale nie źle wyjść za mąż swojego czasu. Ale cóż, pannie zachciało się gwałtem hrabiego, a przynajmniej barona, przebierała, przebierała...
Bajkowski. Aż została starą panną.
Petronela. Skóra i kości, powiadam panu.
Leonidas. Mumia zasusona.
Petronela (ujrzawszy wchodzącą Aurorę z córką). A! powitać kochaną panię. Jakże się pani ma? (Wita się z przesadną uprzejmością).
Aurora (chłodno). Dziękuję! (Podaje jej dwa palce na powitanie — i sztywny ukłon oddaje kłaniającym się panom).
Leonidas (szastnąwszy nogami). Szanowanie!
Petronela. A! panna Idalia... Jakże ślicznie wygląda... Czy mi się zdaje, że nawet utyła nieco w sobie.
Aurora (niezadowolniona, półgłosem do Petroneli). Fi donc. Któż widział mówić takie rzeczy, przy młodych pannach.
Petronela (z ukrytym uśmiechem, ściskając rękę Leonidasa). Słyszysz? Ona młoda!
Leonidas. Jak jagoda po świętym Marcinie.


Scena ósma.
CIŻ — GIĘTKOWSKI z LECHICKIM.

Giętkowski (ubrany po dżokiejsku, aksamitna marynarka, takaż czapka dżokiejska, szkiełko w oku, szpicruta w ręku, angielskie faworyty, buty lakierowane, kołnierzyk stojący, angielski nie wymawia r. Wchodzi żywo i na powitanie obecnych kiwa protekcyonalnie ręką). Bon jour, bon jour. (Staje przed Petronelą i kiwnąwszy głową po angielsku). Madame! (Do panów). Messieur! A! Bajkowski! Comment vous portez-vous? Hę... (Podaje dwa palce).
Bajkowski (kpiąco). So... so... pasablowato.
Giętkowski. A co? Widzieliście mój zaprzęg... hę? Szyk... co? N’est ce pas? (Woła przez okno). Dżon! (Po chwili) Dżon!
Lechicki. Nie słyszy...
Giętkowski (niecierpliwie). Dżon!
Bajkowski. Jasiek! (śmieje się). Widzisz, jak usłyszał.
Giętkowski (za okno woła). Przejedź no parę razy koło gazonu. (Do obecnych). A co? C’est de plus grand chic? Hrabia Artur ma kubek w kubek takie landan, takie konie, szory, wszystko. — On peut le dire, że my mamy toujours jednakie gusta — a przytem uderzające podobieństwo, stąd często zabawne qui pro quo. (Idzie do Żuryły — gdyż inni odchodzą na bok, żeby ich nie nudził). Raz naprzykład — uważasz — (spostrzegłszy, że to nieznajomy). A, pardon. (Do Lechickiego, półgłosem). Qui est cette personne?
Lechicki. Panowie się nie znacie — pan Żuryło — pan... (Dalej po cichu).
Petronela (z udanem zajęciem). Więc Karlsbad tak się paniom podobał?
Aurora. Ależ to, je vous assure prawdziwe Eldorado. To nie nasze galicyjskie wody. Powiadam pani, co za stroje, jakie zabawy.
Idalia (chuda, wysoka, malowana, sentymentalna) A jaka okolica!
Aurora (patrząc na córkę z miłością). Moja Idalcia przepada za naturą.
Bajkowski (do Kwaskiewicza). A sama tyle sztuki używa. (Śmieje się ukradkiem i pokazuje gestem, że się maluje).
Aurora. Ażebyście państwo wiedzieli, co za towarzystwo! Une créme du société z Paryża, z Londynu, z Ameryki — tout le monde — pełno hrabiów, baronów, książąt.
Bajkowski (do Żuryły). Słyszysz pan, już wyjeżdża z hrabiami.
Aurora. A wszystko to takie grzeczne i uprzejme. Idalcia była tak emablowana, adorowana.
Giętkowski (zbliża się, odszedłszy od Lechickiego). Opowiedz no ma chère państwu o tym księciu...
Aurora. O księciu Tutafoni?
Bajkowski (śmiejąc się). Tutafoni!... Także nazwisko!
Giętkowski (poważnie). Bardzo znakomite — parole d’honneur — czytałem w almanachu. Jest to familia włoska, ale od dawna już we Wiedniu osiadła, skuzynowana z najwyższemi sferami. Cioteczna siostra księcia, jest rodzoną stryjenką żony jednego z ministrów — a stąd osobą niezmiernie wpływową.
Aurora. No i wyobraźcie sobie państwo, że tak wysoka figura, taki pan, taki magnat, fatygował się własnoręcznie, aby podnieść Idalii książkę, którą ona zostawiła przez zapomnienie w Belle-vue na ławce.
Kwaskiewicz (do Bajkowskiego). Nie dałbym trzech groszy, czy jej tam umyślnie nie zostawiła.
Aurora. Ledwieśmy uszły kilkanaście kroków od tego miejsca, gdy wtem — patrzymy — jakiś mężczyzna, już w pewnym wieku, poważny i bardzo dystyngowany, zbliża się do nas i powiada: Pardonnez-moi mes dames, vous avez oublie un livre — i to mówiąc, z wyszukaną galanteryą podaje Idalli książkę — ona się zarumieniła jak jutrzenka, on się ukłonił — i odszedł.
Bajkowski. No i cóż w tem tak nadzwyczajnego, że jakiś tam książę oddał książkę, która nie do niego należała?
Giętkowski. Jakto? Nie domyślasz się, że to był tylko pretekst, aby zbliżyć się do moich pań — faire une connaissance.
Petronela (do Aurory). No — i poznał się z paniami?
Aurora. Byłby to niewątpliwie uczynił i po tym wypadku złożył nam wizytę, ale niestety tego samego dnia wyjechał do Wiednia, gdzie go jakieś ważne sprawy powoływały.
Petronela (z udanem współczuciem). Co za szkoda! Gdyby nie to, kto wie czy panna Idalia nie byłaby już dzisiaj księżną.
Idalia (wstaje zażenowana). Maman, może pójdziemy do babci. (Do Lechickiego). Czy mama pańska jest widzialną?
Lechicki. Proszę, bardzo proszę. (Idzie naprzód i otwiera drugie drzwi na lewo).
Aurora (wstaje). E bien!... Chodźmy ją powitać.
Petronela (wstaje także). Musi jej pani opowiedzieć o tem powodzeniu panny Idalii w Karlsbadzie... To tak, jak historya z tysiąca i jednej nocy. (Zatrzymują się przy drzwiach, ceremoniując się).
Aurora. Proszę.
Petronela (cofając się). O... nie... Po starszeństwie!
Aurora (n. str.) Impertinente! (Wychodzi — za nią Petronela i Leonidas).


Scena dziewiąta.
JULIUSZ — LECHICKI — KWASKIEWICZ — GIĘTKOWSKI — ŻURYŁO — potem SŁUŻĄCY.

Juliusz (wchodzi z prawej prędko z teką, z papierami, z miną człowieka zajętego i zamyślonego). Przepraszam panów za spóźnienie, ale musiałem pierwej zebrać trochę myśli, uporządkować papiery.
Bajkowski (witając się z nim serdecznie). Julku kochany, my tu na ciebie jak na Mesyjasza czekamy.
Juliusz (chłodno, z powagą). A więc proszę panów zająć miejsca, przystąpimy od razu do rzeczy, bo czas to pieniądz.
Giętkowski (siadając wraz z innymi). Oui, the time is the money — jak mówi hrabia Artur... (Wszyscy siadają).
Juliusz (otwiera tekę na stoliku, wyjmuje papiery, czyta jakąś notatkę, opiera się jedną ręką — chwilę patrzy w ziemię zamyślony — potem zaczyna mówić). Panowie!... Nie tajno to nikomu, że nasza Galicya przechodzi obecnie ciężkie czasy.
Kwaskiewicz (wzdycha i popija). Oj, bardzo ciężkie.
Juliusz. Chwila jest krytyczna, panowie — rolnictwo doszczętnie upada...
Bajkowski. Święta prawda! Jak Boga kocham.
Juliusz. Ameryka z roku na rok, zasypuje coraz więcej swojem zbożem targi europejskie... (Czyta z notatki): W roku 1880 dostarczyła 7,600.000 hektolitrów zboża. W tym roku dostarczyła go już cztery tyle panowie, bo dwadzieścia ośm milionów trzy kroć pięćdziesiąt tysięcy. Progressya szalona!
Bajkowski. A to szelmy, te Amerykany.
Juliusz. Z tego widzicie panowie, że konkurencya na tem polu jest absolutnie niemożliwą. Trzeba więc nam szukać nowych źródeł zarobku, wytworzyć nowe rodzaje produkcyi, na której możnaby oprzeć rozwój kultury krajowej. A mianowicie... (Bierze do rąk notatkę).
Służący (który wszedł przed chwilą z telegramem). Proszę pana.
Lechicki (półgłosem, niecierpliwie). Cicho! Czego chcesz? Nie przerywaj teraz.
Służący (pokazuje telegram). Telegram, proszę pana.
Lechicki (odbiera i czyta adres). To do ciebie Julku. (Oddaje mu). Telegram z Wiednia.
Juliusz (zmieszany, n. str.) Czyby Natalka ośmieliła się do tego stopnia? (Rozrywa kopertę i mówi ucieszony). A! nie... (Po przeczytaniu). Panowie! Wielka nowina.
Bajkowski (wstaje i zbliża się). No... co takiego?
Juliusz. Książe Tutafoni pragnie nabyć jakie dobra w Galicyi i w tym celu wybiera się do nas.
Bajkowski. Tutafoni? (Ogląda się na Giętkowskiego).
Giętkowski. Czy to nie ten Tutafoni, który tego roku był w Karlsbadzie?
Juliusz. Być może, bo on tam co rok jeździ.
Giętkowski (z przechwałką). No, to moje panie znają go bardzo dobrze. A ty znasz go także?
Juliusz. Kolegowałem z jego bratankiem w Hochschule für Bodenkultur — i stąd bywałem częstym gościem w ich domu.
Giętkowski. W takim razie, książe znajdzie się tu w kółku dobrych znajomych.
Bajkowski. I będzie miał w czem wybierać, bo tu u nas w Galicyi, dóbr do kupowania mu nie zabraknie, a ja sam pierwszy...
Giętkowski (tajemniczo). A ja wam powiadam panowie, że to kupno dóbr, to tylko pretekst, pozór...
Bajkowski. Jakto pozór? Dlaczego pozór?
Giętkowski (z zarozumiałością i powagą). Panowie! Jeżeli figura położona tak wysoko, zostająca w tak intimnych stosunkach ze sferami rządzącemi, raczy się fatygować do takiego kraju jak nasz, leżącego bądź co bądź po za krańcami cywilizacyi europejskiej i chce tu niejako się aklimatyzować, to panowie, w tem musi się coś głębszego ukrywać. To nie jest bez znaczenia panowie, to jest fakt niesłychanej doniosłości panowie, bo to pokazuje, że rząd pośrednio przez tego rodzaju osobistości, chce się zbliżyć do nas, poznać nas lepiej.
Kwaskiewicz. Racya, jak Boga kocham, racya.
Bajkowski. A ty co myślisz Julek?
Juliusz (z namysłem). To być bardzo może.
Giętkowski. Z tych względów panowie, ja ofiaruję mój pałac na przyjęcie Jego Wysokości.
Bajkowski. Ciekawym bardzo dlaczego ty?
Kwaskiewicz. Tak. Dlaczego ty, a nie który z nas?
Giętkowski (z ironicznym uśmiechem). Bo żaden z was panowie, nie ma domu urządzonego na tej stopie, aby mógł godnie przyjąć tak dostojnego gościa.
Bajkowski. E! mój kochany, księciu pałace nie dziwne. On nie będzie patrzał na pałace, tylko na serca nasze... (Uderza się mocno po piersi) które każdy z nas otworzy mu chętnie z staropolską gościnnością i uczci wedle sił swoich.
Juliusz. Panowie! Książę już zrobił wybór i nasz dom raczył obrać sobie na kwaterę.
Lechicki (zdziwiony i ucieszony). Jakto? nasz?
Juliusz (uderzając ręką w telegram). Tak donosi mi jego bratanek.
Bajkowski. Szczęśliwy ten Lechicki, jak Boga kocham. (Uderza go poufale po ramieniu).
Kwaskiewicz. Taki zaszczyt! (Ściska mu rękę). Powinszować ci Olesiu! (Z westchnieniem). Jak się komu szczęści, to we wszystkiem.
Giętkowski (n. str.) Ależ to byłby szkandał, żeby książe miał mieszkać w takiej chałupie. Ja na to nigdy nie zezwolę. Muszę naradzić się z Aurorą. (Wychodzi na lewo do drugich drzwi).
Bajkowski (patrząc za nim). Uważaliście jak Giętkowskiemu mina zrzedła? Dyablo mu poszło po nosie, że go ten zaszczyt ominął.
Lechicki (do Juliusza). I kiedyż książe przyjeżdża?
Juliusz (patrząc w telegram). Dwudziestego lipca.
Kwaskiewicz. A więc od dziś, za dwa tygodnie.
Lechicki. To trzeba będzie jakieś porządki porobić, coś przygotować.
Juliusz. Niech to ojciec już mnie zostawi... Ja się tem zajmę i wszystko urządzę jak należy.
Bajkowski (klepiąc go po ramieniu). A ja ci pomogę. Bo ja panie, praktyk stary, należałem przecież do tylu komitetów, to wiem jak, co... Zobaczysz, urządzimy mu przyjęcie, że to ha! — banderje, ognie sztuczne, obrazy żywe, krakowskie wesele, bo oni to tam w Wiedniu pasjami lubią.
Kwaskiewicz (wchodząc między nich). Za pozwoleniem, daruj mój kochany, ale i my także chcemy wziąć udział w przyjęciu tak dostojnego gościa.
Lechicki. A to się rozumie. Wszyscy przyjmować go będziemy.
Juliusz. Cała szlachta stanie, jak jeden mąż.
Bajkowski Tylko, panowie; czy fraki, czy kontusze? (Chwila milczenia, wszyscy patrzą po sobie). Bo to ważne, panowie. Julek, jak ty sądzisz?
Juliusz (wachająco). Ja myślę, że rząd nie miałby nic przeciw temu, gdybyśmy wystąpili w kontuszach.
Kwaskiewicz. Trzeba nam się dobrze nad tem zastanowić, panowie, żeby nie palnąć bąka. A możeby było dobrze poradzić się starosty?
Lechicki. Ja myślę, że to zbyteczne. Teraz przecież kontusze są dozwolone, nawet na balach dworskich bardzo dobrze są widziane.
Juliusz. Tak. Książę Adam zrobił furorę w Burgu swoim kontuszem.
Bajkowski. A więc kontusz — zgoda. Wystąpimy panie, jak prawdziwi Sarmaci — kontusze, karabele, hej, ha! hejże ha! Zatańczymy im panie mazura, polonesa... Niech znają Niemcy, jaki to u nas animusz do tańca.
Żuryło. To wszystko bardzo ładnie, ale powiedzcie mi panowie, co ten książę zrobił takiego, że go tak honorujecie.
Bajkowski. Co zrobił — nic, cóż my to żydy, żeby zaraz geszefty robić!
Żuryło (który dotąd siedział na boku, wstaje). No, to teraz może pan Juliusz przeczyta nam dalszy ciąg swego programu.
Bajkowski. A dajżeż nam pan pokój z programem. Także trafił! Właśnie teraz czas na to.
Lechicki. To prawda. Mamy zaledwie dwa tygodnie na zrobienie wszystkiego.
Bajkowski. Trzeba nam się będzie dyablo zwijać.
Juliusz (składa tekę). Narady odłoży się na czas wolniejszy.
Kwaskiewicz. A to się rozumie. Narady nie uciekną, a tu książe pilnieszy.
Bajkowski. Przedewszystkiem panowie, trzeba wybrać komitet: prezesa, wiceprezesa i sekretarza. Następnie podzielimy się na sekcye; sekcyę przyjęcia, gospodarczą, dekoracyjną itd. Któż prezesem? Ja proponuję Lechickiego.
Kwaskiewicz. Brawo! brawo!
Juliusz. Brawo! (Biorą go pod ręce i sadzają za stołem).
Żuryło (na przodzie sceny, kiwając głową). I oni się dziwią, skąd się biorą ciężkie czasy.

Zasłona spada. — Koniec aktu I-go.




AKT  II.
Ten sam pokój, tylko do niepoznania zmieniony. Inne obicia, inne meble, lustra, dywany, portyery, to wszystko bogate i wspaniałe. Klomby kwiatów po bokach, wśród nich posągi; nad drzwiami herb Lechickich Nałęcz, otoczony zielenią i chorągwiami ozdobiony.
Scena pierwsza.
LECHICKI — SŁUŻĄCY — po chwili LOKAJ — potem BRONIA.

Służący (trzyma koniec pasa, około którego Lechicki się okręca, aż dochodzi do lustra). Znowu źle! Teraz węzeł wypadł z tyłu.
Lechicki (zniecierpliwiony). Cóż u licha z rym węzłem?... to z boku to z tyłu... a nie tu gdzie trzeba!... Przecież powinieneś to umieć.
Służący. A skąd proszę pana? Dawniej panowie nigdy się po takiemu nie przebierali.
Lechicki (j. w.). No, to cóż zrobimy?
Służący. Możeby Mośka zawołać, on to umie, bo zawsze w pasie chodzi.
Lechicki. Głupiś!... Trzymaj! (Okręca się znowu). No, niech będzie!... Teraz jako-tako. Wiąż!
Lokaj (w kamaszach, w liberyi bogatej, wychodzi z prawej i idzie na lewo, niosąc bukiety w wazonach).
Lechicki (do lokaja). Pan Juliusz już gotów.
Lokaj. Kończy się ubierać, proszę pana.
Lechicki. A banderye wyjechały już naprzeciw księcia?
Lokaj. Właśnie, ich tam pan Bajkowski szykuje za stodołami. (Wychodzi).
Służący (wiążąc pas). Będzie bieda z tymi muzykantami, proszę pana.
Lechicki. No, dlaczego?
Służący. Zwyczajnie, jak żydy — do konia to nie włożone, więc mają strasznego boja. — Ja myślę, że oni nie dosiedzą na tych koniach.
Bronia (w negliżowej sukience i fartuszku, wchodzi z lewej, zarumieniona od gorąca w kuchni). Mój ojczulku, niech też ojciec idzie do tych kucharzy i zburczy ich porządnie, bo ja sobie już z nimi rady dać nie mogę... Takie to butne, nieusłuchane, że okropność!
Lechicki. Ale bo widzisz, moja kochana, to nie tacy zwyczajni, odpustowi kucharze, co ich można traktować byle jak... To artyści w swoim rodzaju. Kosztowało to niemało trudu i pieniędzy, żeby ich sprowadzić ze Lwowa na tych kilka dni.
Bronia. To też zbytkują i wydziwiają, że strach!... To im złe, to nie dobre; ten woła cukru, tamten madery, a masła, to mi już cały zapas wyszafowali.
Lechicki. No, to darmo, moja kochana — jak trzeba, to trzeba. — Cóż ja na to poradzę? Skoro Julek tak zadysponował...
Bronia. Ach, ten Julek! Żeby ojciec wiedział, co on nie nasprowadzał różnych rzeczy z miasta — całą furę tego: jakieś morskie ryby, marynaty, delikatesy, dziwolągi jakieś — ja tego wszystkiego jak żyję, nie widziałam... A co win, szampanów, koniaków!... Co to wszystko musiało kosztować!
Lechicki (z tonu głosu widać, że sam także nie zadowolony z tych wydatków). Ha, darmo — cóż robić?... Taki pan, widzisz, ma wybredne gusta. Nie można go przecież przyjąć byle czem.
Bronia. Mój Boże, czy też to nie grzech, dla jednego człowieka, co nas ani ziębi, ani grzeje, robić ryle zachodów i przewracać cały dom do góry nogami.
Lechicki. No, no... A ty byś lepiej poszła ubrać się, bo księcia co tylko nie widać.
Bronia. O! Niech się tatuńcio nie boi, już ja będę na czas... Wdzieję tylko białą sukienkę, wplotę jaką wstążkę do włosów i cała parada, bo babunia powiada, że dla młodej panienki to wystarczy. (Spojrzawszy w okno, zaczyna się śmiać).
Lechicki. Z czego się śmiejesz?
Bronia. Ach, jak to komicznie wygląda!
Lechicki. Co takiego? (Idzie ku oknu).
Bronia. Ci żydzi za krakowiaków poprzebierani... ha, ha, ha!
Lechicki (zirytowany). No, cóż tak śmiesznego?... Skoro nie można było dostać innej muzyki.
Bronia. Ależ to można umrzeć ze śmiechu! A jak zabawnie trzęsą się na tych koniach! Muszę się temu z bliska przypatrzeć!... (Wybiega środkiem).
Lechicki (patrząc w okno kwaśny, niezadowolony). Ma racyę... To okropnie purim przypomina.


Scena druga.
LECHICKI — JULIUSZ — SŁUŻĄCY.

Juliusz (wchodzi z prawej, we fraku, do służącego). Idź, powiedz Matlachowskiemu, żeby kazał koło gumna poustawiać stoły i wytoczyć beczkę wódki dla ludzi. (Po wyjściu służącego, zwracając się do ojca). No, a co?... Jak się ojcu podoba urządzenie? (Wskazuje na pokój). Wspaniałe?... hę?... Ci wiedeńscy tapicerzy, to prawdziwi czarodzieje, w ciągu dwóch tygodni zmienili nasz dom do niepoznania, ze starej rudery zrobili prawdziwe cacko, aż miło spojrzeć. Prawda?...
Lechicki. Tylko, że to wszystko dyabelnie kosztuje...
Juliusz. Mój ojcze, jak przyjąć, to już jak się należy — ja inaczej nie rozumiem. — Zresztą cóż znaczy tych głupich parę tysięcy wobec tej pozycyi, jaką zyskujemy w świecie przez przyjazd księcia, i protekcyi tak wpływowej osobistości w Wiedniu. A przytem, mam tu jeszcze jeden planik w perspektywie...
Lechicki (zaciekawiony). No, cóż takiego?
Juliusz (bierze ojca pod rękę i idąc mówi ciszej i tajemniczo). Uważa ojciec, z księciem przyjeżdża jego bratanek, mój kolega i przyjaciel. Chłopak młody, przystojny, majętny i ma wielką przyszłość przed sobą — kto wie, czy nie uda mi się wyswatać go z Bronią.
Lechicki. Jakto z Bronią? Przecież ona ma już swego narzeczonego.
Juliusz. E! cóż to za partya?... Szlachetka na nędznej wiosczynie!
Lechicki. Wcale nie nędzna!
Juliusz. A choćby, zawsze to nie ma porównania z Edwardem, i jeżeli tylko on zechce, to byłoby śmiesznością dla jakichś tam skrupułów odrzucać taką partyę. Trzeba być praktycznym, mój ojcze!


Scena trzecia.
CIŻ i BAJKOWSKI.

Bajkowski (w kontuszu, wchodzi zasapany i ociera pot z czoła). A niech licho porwie, co ja miałem kłopotu z tymi żydami! (Siada). Wyobraźcie sobie, ledwie za bramą konie puściły się drobnym kłusem, oni w krzyk, jakby ich kto zarzynał... gewałt!... aj waj!... Konie się spłoszyły, zaczęły ponosić, a moi żydkowie fajt, fajt na ziemię jeden po drugim, i za żadne skarby świata, nie można ich było potem namówić, żeby powtórnie dosiedli konia. Prosiłem, groziłem, beształem, nic nie pomogło.
Juliusz (śmiejąc się). No i cóż ostatecznie zrobiłeś?
Bajkowski. Ha, cóż?... Musiałem konie odesłać do stajni, a ich umieściłem w klombie przy bramie, i tam będą grać na powitanie księcia.
Lechicki. Daleko lepiej...
Juliusz. No, a cóż z resztą?
Bajkowski. Wszystko już gotowe. Skoro tylko banderye otaczające powóz księcia, ukażą się na gościńcu, wnet zaczną walić we wszystkie dzwony na wieży, bić z moździerzy, muzyka w krzakach grać, a lud wiejski sypać kwiaty i krzyczeć wiwat. To będzie szalony efekt...
Lechicki (ściska mu rękę). Poczciwy Maciuś... Bóg ci zapłać, że nam tak dzielnie pomagasz.
Bajkowski (rozrzewniony, ściskając równocześnie rękę Lechickiego z jednej, a Juliusza z drugiej strony). Moi kochani, przecież mnie znacie, wiecie dobrze, że Bajkowski nie zwykł się nigdy usuwać od pracy dla kraju. Czy to odpust, czy bankiet, czy uroczystość jaka, Bajkowski wszędzie pierwszy, bo u mnie dobro publiczne przedewszystkiem. Wiesz Julku, nie zaszkodziłoby, żebyś przy sposobności, zwrócił na mnie uwagę księcia, natracił mu co nieco o moich zasługach dla kraju. Nie idzie mi o marne tytuły lub ordery, uchowaj Boże, chyba, gdyby gwałtem chcieli, ha... w takim razie... Chcę tylko, żeby tam w górze wiedziano o Bajkowskim. Powiedz mu, że może liczyć na mnie, jak na Zawiszę. — Czy zechce starać się o mandat poselski, czy o co innego. Bajkowski oddaje mu się cały duszą i ciałem do dyspozycyi. Oddam mu nawet wiosczyznę moją, jeżeli zechce, i to bez żadnych pretensyj.
Lechicki (zdziwiony). Jakto, gratis?
Bajkowski. Jak Boga kocham. Niech tylko spłaci sobie żydowskie długi...
Lechicki. A tak!
Bajkowski. A mnie wyrobi na stare lata jaką synekurkę, gdziebym mógł spokojnie pracować dla dobra kraju, to niczego więcej nie żądam, jak was kocham!
Juliusz (śmiejąc się). Bardzo wierzę!
Bajkowski (ściska rękę). Tylko mu przemów tak do serca, mój złoty!
Juliusz. Dobrze, dobrze.
Lechicki. Może teraz zobaczymy salę jadalną, czy już wszystko tam przygotowano.
Bajkowski. Tak, to najważniejsze. A przy tej sposobności może przetrącimy co nieco, bo mnie już dyabelnie głód mruczy po kiszkach, a do obiadu jeszcze daleko.
Lechicki. Więc chodźmy! (Wszyscy wychodzą na prawo).


Scena czwarta.
AURORA — IDALIA — potem GIĘTKOWSKI.

Idalia (w balowej toalecie). Maman, czy to prawda, co mówi babunia, że jestem zbyt decolté. (Staje przed lustrem).
Aurora. Mais non ma chère! Dla jakichś tam zaściankowych szlachetków, to może być za wiele, ale dla księcia nigdy nadto, wierz mi. On w wielkim świecie przyzwyczajony do tego.
Idalia (stając przed matką). Więc maman uważasz, że tak dobrze będzie?
Aurora. Ależ cudownie, prześlicznie, zachwycająco! Gdy cię książę zobaczy w tej toalecie, do reszty głowę straci!
Idalia. Ach maman, gdy pomyślę o naszem spotkaniu, tak wzruszoną się czuję, że jestem gotowa zemdleć!
Aurora (namyślając się). Ha, jak uważasz moja droga, ale możeby to było mauvais genre. Attendez — pomówię z ojcem — il est au courrent takich spraw sercowych.
Giętkowski (wchodzi środkiem w kontuszu i poprawia ciągle pas, który na jego chudej figurze ciągle opada). Ach, powiadam wam, c’est ridicule, jak ta głupia szlachta ślepo wierzy, że książę istotnie przyjeżdża tutaj dla zakupienia tam jakichś dóbr.
Aurora (patrząc na córkę). Nikt się nie domyśla, że to dla niej, dla tego naszego anioła, pour notre ange!... (Całuje ją w czoło).
Idalia. Ach, maman!
Giętkowski. Tylko, czy jesteś pewną tego — ma chère?
Aurora. To przecież jasne jak słońce. Widział ją w Karlsbadzie, podobała mu się — bo komuż by się nie podobał taki anioł — a że musiał wyjechać i nie mógł wtedy z wami faire une connaissance, więc dowiedziawszy się, gdzie mieszkamy, przyjeżdża tutaj — c’est naturelment!
Giętkowski. Dlaczegóż nie do nas wprost?
Aurora. Alfredzie! Alfredzie! Qu-a-tu-dit? Czyżby to wypadało, żeby kawaler starający się o pannę, mieszkał z nią pod jednym dachem? Toby była niedelikatność w najwyższym stopniu, wbrew etykiecie wielkiego świata. I to właśnie, że nie przyjeżdża wprost do nas, ale tu, daje mnie pewność, że nasza Idalcia będzie księżną.
Giętkowski. A jej ojciec, ja sądzę, że książę postara się zapewne o jaki tytulik dla swego teścia, n’est ce pas? Ja sądzę, że co najmniej baron.
Aurora. Ach, co najmniej!
Giętkowski (chodzi zadowolony). Baron... Monsieur le baron... lubo daleko lepiej by brzmiało: monsieur le comte Giętkowski.
Aurora (patrząc w okno). O! qu’est ce que ca?...
Giętkowski (idąc ku oknu). Quoi?
Aurora. Regarde! Jakiś wspaniały powóz!...
Idalia. To może on!... Ach maman!... (Omdlewając, siada na fotel).
Giętkowski (wyjmując zegarek). Ależ dajcie pokój, książę nie będzie tu jak za dobre pół godziny.
Aurora. Więc czyjże to może być powóz?...
Giętkowski (patrząc przez monokl). Nie mam idei! Oprócz nas i hrabiego Artura, nikt tu nie ma podobnego w całej okolicy...
Aurora. Powóz zatrzymał się przed gankiem. Lechicki otwiera drzwiczki i wysadza jakąś damę. (Cofa się z oburzeniem). Nie... to nie do uwierzenia!... C’est incroyable!
Idalia. Qui est la maman?
Aurora. Wyobraźcie sobie: Kwaskiewiczowa!... Kwaskiewiczowa w powozie!... Nie, to jest oburzające!
Giętkowski. I dziwić się tu, że nędza panuje w kraju, skoro szlachta robi takie zbytki! Bo, że my, c’est naturelment, nasze urodzenie, stanowisko wymaga tego — noblesse oblige — ale żeby taki Kwaskiewicz, taki mizerny szlachetka, to przecież jest nie do darowania.
Idalia. Regarde maman, co ona ma za suknię, jakie aksamity, koronki...
Aurora (wzruszając ramionami). Ona do aksamitów!
Giętkowski. Come le wół do karety?
Aurora. Odejdźmy od okna, żeby nie myślała że zwracamy na nią uwagę. (Odchodzi z Idalią).
Giętkowski. Tu as raison. To za wiele dla nich zaszczytu. (Odchodzą na lewo, siadają przy stoliku, biorą gazety i udają zaczytanych).


Scena piąta.
CIŻ — LECHICKI — KWASKIEWICZ — potem LEONIDAS — w końcu PETRONELA.

Lechicki (prowadząc pod rękę Kwaskiewicza, wesoło). Więc ostatecznie dałeś się namówić na ten powóz?
Kwaskiewicz (w kontuszu, który na nim wisi niezgrabnie). Cóż miałem robić? Jak mi zaczęła baba trajkotać za uszami, narzekać, stękać, że dziś lada żydówka wozi się powozami, a ona, jakby jaka ekonomska córka, poniewiera się na nędznych dryndulkach, tak dla miłego spokoju, skąd wziąć, to wziąć, a musiałem kupić. (Poufnie). Zrobiło się po części ten luksus i dla Leonidasa.
Lechicki. E!
Kwaskiewicz. Żona moja, uważasz, rada by go koniecznie umieścić przy księciu, bo utrzymuje, że on ma wielkie zdolności na dyplomatę. Więc, żeby się jakoś lepiej zaprezentować księciu... rozumiesz?... (Mówi dalej po cichu).
Leonidas (wpada w krakowskiem ubraniu i kłaniając się obecnym, mówi). Sanowanie!... sanowanie!... sanowanie!... (staje przed Giętkowskimi). A co?... psepysny ze mnie krakowiacek — co?... (Śpiewa): „Krakowiacek ci ja — na całą gromadę“...
Aurora (n. str.) Imbecile! (Odwraca się z Idalią w inną stronę).
Giętkowski (wstaje, idzie do żony i mówi półgłosem): Plus confidence, que... (dalej cicho).
Leonidas (do ojca). A co?... Mówił już ojciec panu o moim wirsu?...
Lechicki. O jakiem wierszu?
Kwaskiewicz. A coś tam nabazgrał na powitanie księcia.
Leonidas. Psepysny wiers na ceść księcia!... niby od ludu, którego mam zascyt być psedstawicielem. Wiers panegirycny. Właściwie to ja nie wiem, co on takiego waznego w zyciu zrobił, bo nic o nim nie cytałem, ani nie słysałem, ale od cegóz licencya poetycna. Zrobiłem z niego pirsozędnego bohatera. Tylko ja musę sam ten wirs deklamować, bo inacej cała jego piękność psepadnie.
Petronela (wchodzi powoli, nadęta, wystrojona, suknia aksamitna z długim ogonem, ubrana koronkami, na głowie pióra i wachlarz z piór). A wiesz pan, panie Lechicki, że urządziłeś dwór wspaniale, cudownie, do niepoznania... Co za komfort, jaka elegancya!
Aurora (do męża). Ona się też na tem rozumie!...
Petronela (do Leonidasa). Patrzaj, teraz udają, że nas nie widzą, a przed chwilą stali wszyscy przy oknie. Zobaczysz, ona tu żółtaczki dostanie z zazdrości. (Słodko): A!... witam kochane panie!
Aurora (kładąc gazetę). O, to pani!... doprawdy nie zauważyłam. Takeśmy się z Idalką zaczytały w „Journale amusant“. (Witają się grzecznie, ale chłodno).
Lechicki (zbliżając się do Petroneli, siadającej obok Aurory). Ale, co suknia, to suknia, pi-pi, co za ogon!
Petronela (wyniośle i z powagą). Jestem z zasady przeciwna wszelkim ogonom, ale zrobiłam dla kraju tę ofiarę.
Lechicki (zdziwiony, z uśmiechem). Dla kraju!?...
Petronela (z powagą). Tak... Zeby książę nie myślał, że tu u nas taka barbarya, jak głoszą wiedeńskie gazety, i że nie wiemy, jak się ubrać na przyjęcie takiej osoby...
Aurora (do Idalii drwiąco). Co ta plecie! (Śmieje się skrycie).
Kwaskiewicz (do Lechickiego). I to trzeba ci wiedzieć, suknia aż z samego Paryża!
Petronela. O, bo niema jak Paryż!... (Do Leonidasa). Nie uważałeś, jak pozieleniała?... Ona tu jeszcze zemdleje, albo ją szlak trafi, zobaczysz...


Scena szósta.
CIŻ — BAJKOWSKI — później ŻURYŁO.

Bajkowski (wchodzi środkiem). Nie, wiecie państwo, to szkandał, szkandał na gruby kamień!
Lechicki, Kwaskiewicz, Petronela, Leonidas. No, no, co takiego?
Bajkowski. Wyobraźcie sobie... Żuryłowie przyjechali w surdutach! Stary nawet w jakiejś kapocie, czy czamarze!
Wszyscy (z oburzeniem). Być nie może!
Bajkowski. Jak was kocham!
Lechicki (idzie do okna). Gdzież oni są?... Nigdzie ich nie widać!
Bajkowski. Zajechali przed stajnię, żeby odprzęgnąć konia, bo nawet furmana ze sobą nie wzięli.
Petronela. To jest lekceważenie nas wszystkich!
Giętkowski. A przedewszystkiem księcia!
Bajkowski. Jak Boga kocham, nie wytrzymam i palnę im takie verba veritatis, że im aż w pięty pójdzie!
Giętkowski (patrząc przez okno). Voila, idzie tutaj ten oryginał!
Aurora (zrywając się z Idalią, do męża). Chodźmy, mon chère, bo ja nie życzę sobie wcale spotkać się z tym gburem! (Wychodzi z Idalią środkiem).
Żuryło (wchodzi środkowymi drzwiami, w czamarze z pętlicami, kłania się wychodzącym, przypatrując się im z podziwem, potem wchodzi na scenę również zdziwiony). Sługa, służka łaskawych pań i panów... Miły Boże, a cóż to za prześliczna maskarada!... Wszyscy tak poubierani, że poznać trudno! A, pani Kwaskiewiczowa dobrodziejka, dalibóg nie poznałem także, bo pani dobrodziejka wygląda dziś conajmniej na księżnę. I mówią, że bieda w kraju, że ciężkie czasy, a toż Nabob by suciej swojej żony nie wystroił.
Bajkowski. A cóż pan chciałeś, żebyśmy kapoty powdziewali, jak pan?
Żuryło. Ta to dobrodzieju, moja świąteczna kapota, od wielkiego dzwonu, a ja także!
Bajkowski. Być może, tylko wcale nie stosowna na przyjęcie takiego dygnitarza, jak książę.
Żuryło. Jeżeli ja się panu Bogu prezentuję w takim stroju, co niedzielę...
Kwaskiewicz. To inna rzecz, Pan Bóg, a inna, książę!...
Żuryło. Ha, jeżeli panowie uważacie, że książe coś lepszego od Pana Boga, to ja mu się gotów na oczy nie pokazywać, żeby go nie obrazić tą kapotą!
Bajkowski. Tobyś pan najmądrzej zrobił!
Lechicki. Ależ Maciusiu! Proszę cię, daj spokój!
Bajkowski. Ja wiem, co mówię, i nie cofam tego, com powiedział. Bo jeżeli książę, fatyguje się tyle mil do nas, to nasz psi obowiązek, przyjąć go jak należy i dać mu poznać nas i nasz kraj! (Odchodzi).
Żuryło (idąc za nim). Ależ łaskawco dobrodzieju! — jeżeli idzie o to, aby ten pan poznał istotnie nasz kraj, to powinniśmy stanąć przed nim w łachmanach i dziurawych butach, bo to dopiero byłby rzeczywisty obraz naszego kraju! No, nie?
Petronela. Chodź Leonidasie, ja kazań słuchać nie potrzebuję! (wychodzi środkiem, oparta na ręku syna).
Bajkowski. Racya! Co będziemy słuchać takich bredni... Chodź Jasiu! (Wychodzi z Kwaskiewiczem pod rękę).
Żuryło (patrząc za nimi, kiwa głową). Prawda w oczy kole! (do Lechickiego). Wypłoszyłem ci gości — panie Lechicki (Siada przy nim). Nic nie szkodzi! Lepiej, że sobie poszli, pogadamy swobodniej o naszych interesach. (Przysuwa się). Bo ja tu przyjechałem do kochanego pana ułożyć się względem weseliska. Możebyśmy to z dożynkiem złączyli... hę? co? Byłoby i taniej i ładniej.
Lechicki. Jakto?... teraz... już?...
Żuryło. A na cóż czekać? Szkoda czasu na długie amory. Skoro się kochają, niech się żenią i kwita.
Lechicki (kwaśno, niechętnie). Ależ to niemożliwe! Wyprawa jeszcze nie gotowa. Bronia dopiero na święty Michał pojedzie ze mną do miasta nakupić materyj na suknie.
Żuryło. A to po co? A komuż ona te jedwabie będzie pokazywać na wsi? Krowom na pastwistku, albo chłopom w kościele? Czyż to nie szkoda pieniędzy na takie zbytki?
Lechicki (wstaje zniecierpliwiony). Przecież trzeba mieć wzgląd na godność, na stanowisko. Cóżby świat na to powiedział? Przecież to szlachecka córka!
Żuryło. Toć nią będzie, choćby i w perkalikach. A wierz mi dobrodzieju, że szkoda wyrzucać grosz na takie fatałaszki!...
Lechicki (j. w.). Być może, być może, ale daruj kochany panie, teraz nie pora gadać o tem, kiedy lada chwila spodziewam się dostojnego gościa. Daruje pan, ale muszę jeszcze wydać niektóre rozkazy. Pogamy kiedyindziej, później, do widzenia. (Nie patrząc na niego, wychodzi szybko środkowymi drzwiami).


Scena siódma.
ŻURYŁO — BRONIA — KAROL — później SŁUŻĄCY.

Żuryło (patrząc za odchodzącym). O niepodoba mi się jakoś dzisiaj ten pan Lechicki! Coś w tem jest!...
Bronia (w białej sukience, wchodzi z drugich drzwi z lewej). Cóż, mówił pan z ojcem?
Żuryło (zamyślony, powtarza machinalnie). Z ojcem?
Bronia. No bo Karol mówił mi, że pan dziś miał z nim pogadać o nas! I cóż ojciec?
Żuryło. Nie chciał wcale mówić o weselu.
Bronia (wystraszona). Dlaczego? Z jakiego powodu?
Żuryło. Czy ja wiem? Może ta wizyta księcia tak go zmieniła? Może teraz Żuryło dla jego córki za małą wydaje się figurą.
Bronia. Ależ panie!...
Żuryło. U nas takie rzeczy łatwo ludziom zawracają głowy. Ale ja także mam swoją ambicyę i prosić się nie myślę. Jak nie — to kłaniam się uniżenie — zabieram Karola i bywajcie zdrowi.
Bronia. A ja? (z płaczem). Cóż wtedy biedna pocznę?
Żuryło. Prawda!... O tobie dzieweczko nie myślałem. — Tfu!... samolub ze mnie paskudny!
Bronia (rzuca mu się na piersi). Jabym tu umarła z rozpaczy!
Żuryło. Więc ty tak bardzo kochasz mego Karola?
Bronia. O bardzo, bardzo!
Żuryło. A skoro tak, to nam niewolno rejterować z placu.
Bronia. Ja poproszę ojca, powiem mu, że ja bez Karola żyć nie mogę, że jak nie pójdę za niego... to nie pójdę za nikogo...
Żuryło. (tuląc ją i głaszcząc). Przypuścimy do niego szturm ze wszystkich stron.
Bronia. Tylko przed Karolem ani słowa o tem, że ojciec robi jakie trudności. On taki ambitny, toby go ubodło, zmartwiło.
Żuryło. Poczciwa dzieweczka i o tem pomyślała. No, dobrze, dobrze, będziemy grali oboje komedyę żeby go nie zmartwić.
Bronia (żywo dając znak). Pst!... Idzie.
Karol (wchodzi żywo). I cóż ojcze, mówiłeś z panem Lechickim ?
Żuryło. (udając wesołość). A jakże mówiłem — o! mówiłem.
Bronia. Nawet bardzo długo mówili panowie ze sobą.
Karol. Długo? dlaczego długo? Czy może pan Lechicki ma jakie wątpliwości? Waha się?
Bronia. Ale gdzież tam... (Daje znaki Żuryle, aby mówił dalej).
Żuryło. Owszem — przeciwnie.
Karol (ucieszony). Więc zgadza się? Przystaje?...
Żuryło. Ależ rozumie się!
Karol. Cóż mówił?
Bronia. Ucieszył się ogromnie.
Karol (z żywą radością). Czy tak? Ojcze, ucieszył się?
Żuryło. Ale ogromnie, powiadam ci skakał z radości!
Karol (odetchnąwszy). Ach, to dobrze, bo przyznam się wam, bałem się.
Bronia. Czego?
Karol. Sam nie wiem. Ale pan Lechicki wydawał mi się dzisiaj taki jakiś zimny, obojętny.
Żuryło (do Broni). A co, nie mówiłem ci?
Karol. Jakto? Więc i ojciec to zauważyłeś?
Żuryło (zmieszany). Ja? Ale, zdaje ci się — przeciwnie.
Bronia. Zdawało się panu.
Żuryło. Tak, pewnie ci się zdawało.
Karol. Być może. Ale przed chwilą gdyśmy się spotkali, przeszedł koło mnie, jakby mnie nie widział, a raczej nie chciał widzieć.
Bronia. Nie dziw mu się pan. On teraz taki zajęty tym przyjazdem księcia. (Słychać za sceną huk gwałtowny, potem gwar, hałas, wołanie, zamieszanie. Karol biegnie do okna).
Żuryło. A to co? Co się tam stało?
Karol (stojąc przy oknie). Wszyscy biegną ku stodołom. Wołają o sikawki.
Żuryło. A niechże ręka boska broni, chodźmy Karolu. (Wybiegają szybko).
Bronia (w oknie, wystraszona składając ręce). Matko Najświętsza, Królowo nieba i ziemi! Co to takiego? Giętkowscy, Kwaskiewicze, wszystko to biegnie z ganku w tamtą stronę... (Do wchodzącego służącego). Antoni! Co się tam stało?
Służący. E, nic panienko... więcej strachu jak czego. A to te fajerwerki co były przygotowane na przyjęcie księcia zapaliły się i buchły od razu. Huku było dużo, ale nic się nie stało dzięki Bogu. Idę powiedzieć to starszej pani, żeby się niepotrzebnie nie trwożyła.
Bronia (głaszcząc go po ramieniu). Idź Antoni, idź, ja tam zaraz przyjdę z panem Karolem i jego ojcem, tylko wrócę od stodół. (Służący odchodzi do pokoju babki, Bronia po jego odejściu idzie do okna). A to kto? Jakaś dama elegancko ubrana idzie tu od furtki ogrodowej. Nie znam jej, nigdy jej tu nie widziałam. Ogląda się jakby szukała kogoś. Wchodzi do domu. Kto tu być może?


Scena ósma.
BRONIA, NATALKA, potem JULIUSZ.

Natalka (w eleganckiem podróżnem ubraniu w białej woalce). Nigdzie nikogo, żeby choć spytać można. (Spostrzega Bronię). A, jakaś facetka! — Moja mała, gdzie ja bym tu mogła znaleźć pana Juliusza Lechickiego, wszak tutaj mieszka?
Bronia (patrzy zdziwiona). Tak...
Natalka. I jest w domu?
Bronia. Jest. (n. s.) Kto to być może?
Natalka. To idźże mu powiedzieć, że jego znajoma, jego dobra znajoma z Wiednia chce się z nim widzieć.
Bronia. Pani zna się tak dobrze z moim bratem?
Natalka. Phi! Znaliśmy się jak łyse konie. On mnie nie nazywał inaczej tylko swoją najdroższą Natalką — swoje szacerle — kochaliśmy się, że nie idzie dalej.
Bronia. Więc pani może jesteś jego narzeczoną?
Natalka. Coś więcej, moja ty dzierlateczko.
Bronia. Więcej? Więc chyba żona?
Natalka. Coś w tym rodzaju, (n. s.). A to naiwna gąska.
Bronia. To dziwna rzecz, że Julek nic nam nie wspominał o tem. A może obawiał się, że ojciec nie zgodzi się?
Natalka. A cóż stary miał się wtrącać do tego? Przecież Julek pełnoletni.
Bronia. No tak, ale zawsze...
Natalka (ujrzawszy wchodzącego Juliusza). A servus!
Juliusz (przerażony). Natalka!... Broniu proszę cię, odejdź.
Bronia. Ależ braciszku, ja już wiem wszystko. Ta pani powiedziała mi...
Juliusz. Proszę cię, odejdź, zostaw nas samych. Potrzebuję rozmówić się z tą panią. (Bierze ją za rękę i odprowadza ku drzwiom na lewo). Idź do babci.
Bronia (ociągając się). Ha, skoro tak chcesz...
Juliusz (cicho). Tylko przed ojcem ani słowa, rozumiesz?
Bronia. Nie bój się, nie powiem ani słóweczka. (Odchodząc mówi na stronie). A więc to z obawy przed ojcem. Biedny Julek. (Wychodzi).
Juliusz (wraca do Natalki z miną groźną, a zarazem zakłopotaną). Przedewszystkiem którędyś tu weszła?
Natalka (drwiąco). Także pytanie. Przecież nie oknem.
Juliusz. Widział cię kto?
Natalka. Oprócz tej małej nikt więcej.
Juliusz. A teraz powiedz, jak śmiałaś wchodzić do tego domu?
Natalka. O-wa! Ja nie na takie rzeczy się ośmielałam. Trzeba było odpisywać na moje listy, to bym nie była potrzebowała fatygować się aż tu z Wiednia.
Juliusz (oglądając się niespokojnie). Mów ciszej, bo gotów kto usłyszeć.
Natalka. Niech słyszy, a cóż mnie to obchodzi.
Janusz. Nie zapominaj, że jesteś w uczciwym, obywatelskim domu.
Natalka (pogardliwie). E, mój panie, mnie książęce nie dziwne.
Juliusz (gwałtownie). Milcz bo...
Natalka. Spróbuj tylko, a zobaczysz jaką zrobię awanturę. Mam ja tu swoich obrońców. Tam za ogrodem w powozie, który mnie tu przywiózł ze stacyi, czeka mój brat, co był atletą w cyrku Renza, i mój narzeczony, nauczyciel fechtunku. Niech tylko dam znak z tego okna, a wnet zjawią się tutaj i obronią mnie przed każdą napaścią.
Janusz (desperacko). Więc czegóż chcesz ostatecznie? Po coś tu przyszła?
Natalka. Dobry sobie, jeszcze się pyta! Cóż to pan myślałeś, że mnie można porzucić jak pierwszą lepszą? Byłam ci wierną blisko półtora roku, a ty zamiast wdzięczności, odjechałeś mnie jednego pięknego dnia tak „mir nichts, dir nichts“ i sądziłeś, że już rzecz skończona. O! nie mój panie, z Natalką tak się nie postępuje!
Juliusz. Przecież u stu dyabłów nie mogłaś myśleć, że się z tobą ożenię?
Natalka. Bo bym też nie chciała.
Juliusz. Ona by nie chciała. Dobra sobie.
Natalka. Jeżeli pan chciałeś zerwać ze mną, to należało to zrobić w godziwy sposób, tak, jak robią uczciwi i szlachetni ludzie — pożegnać się.
Janusz. No, więc teraz żegnam się z tobą, bądź zdrowa i daj mi święty pokój.
Natalka. O mój panie, ja nie rozumiem takiego pożegnania.
Juliusz. Więc jakże chcesz u stu lichów, żebym się żegnał jeszcze?
Natalka. Jak? Cóż to pan nie wiesz, jak się żegnać należy?
Juliusz. Ależ żeby mnie dyabli wzięli, tak nie wiem, o co ci właściwie idzie.
Natalka. To ja panu powiem. (Siada i patrząc w sufit swobodnie, mówi). Kiedy hrabia Alfons miał się żenić i musiał rozstać się ze mną, dał mi na ukojenie i otarcie łez sześć blatów po tysiąc guldenów każdy i garnitur szmargdowy za 600 fl. w dodatku. (Po chwili). Ernest Goltz, bankier, gdyśmy się rozchodzili, był jeszcze honeśniejszy, bo mi ofiarował dwadzieścia tysięcy marek i odwiózł mnie własnym kosztem z Berlina do Wiednia. (Wstaje). Otóż to tak, mój panie, żegnają się prawdziwi gentelmeni, a nie tak, jak pan postąpiłeś sobie ze mną. Służącej w ten sposób się nie oddala, a nie dopiero mnie. To było niegodziwie, mój panie, nikczemnie.
Juliusz (wybucha gwałtownie). Natalka milcz — bo...
Natalka (cofa się do okna). Czy mam zawołać moich obrońców?
Juliusz (ogląda się niespokojnie i mówi na stronie). Ha, co za fatalne położenie (głośno). Więc ostatecznie idzie ci o pieniądze.
Natalka. Spodziewam się. Przecież nie o twoją miłość.
Juliusz. Więc ileż chcesz?
Natalka. Ile? (po chwili namysłu). Ponieważ nie jesteś ani hrabią, ani bankierem, tylko zwyczajnym sobie szlachetką, więc żądam tylko trzy tysiące.
Juliusz (dobitnie). Trzy tysiące guldenów!
Natalka. No, przecież nie krajcarów!
Juliusz. Zwaryowałaś?... Trzy tysiące? Za co?
Natalka (z lekceważeniem). No daj dwa, żeby raz skończyć, bo mnie już nudzi ta cała historya.
Juliusz (po chwili namysłu z rezygnacyą). Dobrze, dam, ale później, teraz nie mogę, nie mam.
Natalka. Obiecanki cacanki, nie ma głupich. (Siada).
Juliusz (niecierpliwie). Klnę ci się na wszystko, że nie mam.
Natalka (bawiąc się parasolką). To daj mi weksel.
Juliusz (po namyśle). Pal cię licho, dam (nadsłuchuje). Cicho, ktoś tutaj idzie. Wejdź tymczasem do tego pokoju (wskazuje pierwszy pokój na lewo). Ukryj się tam. Za chwilę przyniosę ci weksel.
Natalka. Cóż ja się mam chować? Albom ja to kogo zabiła, albo okradła?
Juliusz (błagalnie). Natalko, bój się Boga, zgubisz mnie. Tu idzie o moją reputacyę. Zrobię wszystko, co zechcesz, tylko ukryj się.
Natalka (śmiejąc się). Jakiś ty zabawny w tej chwili.
Juliusz (nadsłuchując). Natalko, zmiłuj się...
Natalka (idąc powoli). No, idę już, idę... Ale pamiętaj, że ja mam obrońców.

Juliusz. Dobrze, już dobrze. (Popychając ją delikatnie do pokoju, zamyka prędko drzwi i chowa klucz). A tom wlazł w kabałę!... Niech licho porwie. Karol miał racyę. (Ociera pot z czoła i siada zmęczony na kanapie).


Scena dziewiąta.
JULIUSZ, PETRONELA, LEONIDAS, KWASKIEWICZ, potem GIĘTKOWSKI, AURORA, IDALIA, następnie BAJKOWSKI, ŻURYŁO, KAROL, w końcu BRONIA.

Petronela (wpada wzburzona, za nią Leonidas i Kwaskiewicz). Panie Juliuszu! Co to znaczy? Dlaczego nie chcecie pozwolić, żeby Leonidas wygłosił swój wiersz przed księciem?
Leonidas. To jest nikcemna intryga!
Juliusz (opryskliwie). Ależ ja o niczem nie wiem. To zapewne Bajkowski...
Petronela. Żeby stu Bajkowskich, to mój Leonidas będzie mówił!
Leonidas. Ja musę sam, bo ten wirs potsebuje wymowy, ucucia.
Petronela. Ja pójdę do niego i zrobię mu awanturę.
Juliusz (wstaje zniecierpliwiony). A róbcie państwo, co wam się podoba, tylko mnie dajcie święty pokój. (Odchodzi na prawo).
Giętkowski (wraz z Aurorą wprowadzają pod ręce osłabioną Idalię). Tu spocznij, ma chère... (sadzają ją).
Aurora. Idalio, przyjdź do siebie (do Kwaskiewicza). Ona biedaczka taka nerwowa, ten wypadek z ogniami ją przeraził. (Słychać dzwony i moździerze).
Bajkowski (wpada zalterowany). Panowie!... banderye już widać na gościńcu!... Spieszmy na powitanie księcia! (Wybiega równocześnie z Bajkowskim, który wpadł środkiem; wchodzą z drugich drzwi z lewej Żuryło i Karol i przysłuchują się na boku).
Giętkowski (zrywa się, poprawia pas, faworyty, monokl i idzie ku drzwiom środkowym do żony). Wy go tu przyjmiecie. Idalia wręczy mu bukiet, a ja idę wysadzić księcia z powozu...
Kwaskiewicz (zastępując mu drogę). Przepraszam, ale Bajkowski mnie ten zaszczyt powierzył.
Giętkowski. A mnie Juliusz. — On tu gospodarzem!
Kwaskiewicz. Niech sobie będzie — ja nie ustąpię!
Giętkowski Ani ja!
Karol (z uśmiechem). Ależ panowie — książę zapewne ma dwie ręce, to przecież wystarczy dla was obu.
Giętkowski. C’est vrai...
Kwaskiewicz. A więc spieszmy! (Wybiegają — muzyka zaczyna grać marsza — dzwony i moździerze wciąż się odzywają).
Petronela (do syna). A ty?
Leonidas (z patosem). Ja mamecko? Jak ten lord angielski królowej Elżbiecie, zucę mu mój oberrok pod nogi. Zobacy mama, jaki to salony efekt zrobi! (Wybiega).
Petronela (wyciąga za nim ręce). Spiesz mój synu!
Żuryło (na przodzie sceny — na boku — patrząc za odchodzącymi z politowaniem). Gdybym nie wiedział kto to, przysiągłbym, że lokaje!
Bronia (z lewej — do Karola). Już jedzie — prawda?
Karol. Podobno!
Bronia. Chodźmy do okna. Stąd najlepiej zobaczymy.
Idalia Maman — jak mi serce bije.
Aurora (daje jej flakonik). Courage — ma chère!
Żuryło (zbliża się z uśmiechem do okna). No — cóż tam?
Bronia. Powóz zajechał już przed ganek! (Wiwaty — okrzyki „hoch“, wiwat, „er lebe hoch“).
Petronela (która zaciekawiona zbliżyła się do okna i patrzy ponad głowy stojących). Jakoś nikt nie wysiada!
Bronia. Służący oddaje Julkowi jakieś pismo!
Karol. Telegram!
Bronia. Czyta głośno...
Petronela. Coś musi być niedobrego — bo wszyscy mają jakieś powarzone miny!
Bronia. I muzyce kazali przestać!
Petronela (zaniepokojona). Co to być może?
Karol. Idą tutaj wszyscy! (Wchodzą Bajkowski, Kwaskiewicz, Giętkowski, Leonidas, kwaśni i zachmurzeni).
Bajkowski (rzuca czapkę na ziemię). A bodaj to siarczyste pioruny!
Petronela. Co to jest?... co się stało?... Gdzie książę?
Kwaskiewicz (machając ręką). A dyabli go wiedzą! (Siada zły na boku na przodzie sceny).
Petronela (do Bajkowskiego). Więc przyjazd odłożony?
Bajkowski. „In secula seculorum“!
Aurora (do męża). Jakto?
Giętkowski. Trafiło mu się kupić jakieś inne dobra w Styryi.
Bajkowski. I nas w trąbę puścił! — O! te arystokraty!
Idalja (omdlewając). Maman — słabo mi!
Aurora (cucąc ją)! Idaljo!... Alfredzie!
Giętkowski (spieszy na ratunek córce).
Żuryło. Masz babo redutę!
Kwaskiewicz. Ja przeczuwałem, że się to nie uda, bo my już mamy takie psie szczęście.

(Zasłona spada).



AKT  III.
Ten sam pokój co w akcie drugim.
Scena pierwsza.
MATLACHOWSKI, później JULIUSZ, potem NATALKA.

Matlachowski (wchodzi z prawej). Oj! coś naszym panom dyablo miny spadły na kwintę po tym wypadku z księciem. Siedzą przy stole jak struci — mało co jedzą. Nawet Bajkowski stracił apetyt. A nasz pan — Chryste Jezu — taki zły, że strach. Nic nie mówi, tylko wąsy kręci. I coby nie, tyle przypadków, przygotowań — a tu nic z tego, tylko wstyd, bo jak się to rozniesie po okolicy, to będzie z tego śmiechu nie mało. Oj! dyablo sobie ten książę zadrwił z naszych panów. A to wszystko przez pana Juliusza, bo gdyby nie on (słychać pukanie w pierwsze drzwi na lewo). A tam co? któż się tam dobywa? (Idzie do drzwi). Kto tam?
Natalka (za drzwiami z gniewem). Proszę mnie puścić, bo ja nie myślę tu siedzieć Bóg wie dokąd!
Matlachowski (mocno zdziwiony). Jakaś kobieta!... Kto to być może.
Juliusz (wchodzi z prawej). Trzeba korzystać z czasu i zanim goście wstaną od stołu, wyprawić tę... (spostrzega Matlachowskiego). Masz tobie!... (gł.) Czego Matlachowski się tu kręci? Tu nie ma żadnej roboty. Proszę iść sobie.
Matlachowski (tajemniczo). Bo tam proszę pana, jakaś obca kobieta w pokoju naszej panienki (słychać przewracanie stołka). O! jak się tłucze!
Juliusz (niecierpliwie). Niech Matlachowski nie wtrąca się do tego co do niego nie należy, i idzie sobie do wszystkich dyabłów!
Matlachowski (n. s.) O! coś mi się to podejrzanem wydaje. Muszę ja to powiedzieć starszej pani, bo to jakaś nieczysta sprawa! (Wychodzi głębią, patrząc z podełba na Juliusza).
Juliusz. (Przekonawszy się że Matlachowski poszedł, wraca i otwiera drzwi dobijającej się Natalce, która wchodzi). Dlaczego wyprawiasz hałasy, skoro prosiłem, żebyś siedziała cicho.
Natalka. Cóż ty myślisz mnie tu głodem zamorzyć. — Skończmy już raz tę sprawę, bo mnie to nudzić zaczyna. Ja muszę iść, tam czekają na mnie.
Juliusz. (Nasłuchuje). Wstają od stołu. Teraz niepodobna. (Popycha ją lekko ku drzwiom). Goście tu idą, schowaj się... tędy w żaden sposób wyjść nie można!
Natalka (wskazuje na pokój, z którego wyszła). A tamtędy? Tam są jakieś drzwi z tamtej strony.
Juliusz. Idź do kredensu. Tam służba ciągle się kreci.
Natalka. To dopókiż ty mnie myślisz trzymać w tym areszcie?
Juliusz. Musisz zaczekać do zmroku, goście się tymczasem rozjadą, a wtedy łatwiej mi będzie przeprowadzić cię. Przyjdę sam po ciebie. — A teraz idź, bo nadchodzą.
Natalka. Ależ ja głodna jak pies!
Juliusz. Każę ci przynieść co z obiadu — sam przyniosę — tylko idź już... idź (popycha ją i zamyka). Ach, żeby się to już skończyło! (Wychodzi środkiem).


Scena druga.
LEONIDAS, KWASKIEWICZ, PETRONELA, potem AURORA, IDALIA, w końcu BAJKOWSKI, ZURYŁO.

Leonidas (wchodzi z prawej i paląc papierosa, puszcza duże kłęby dymu — ujrzawszy Julka, woła). Julek — Julek — pst! słysys! Poleciał jak salony!... (Do ojca, który chmurny, zły, kwaśny idzie za nim, paląc cygaro). Ucieka psed nami, bo mu wstyd, że się tak okrutecnie zblamował z tym księciem. (Siada obok ojca i zakładając nogę na nogę, pali jak wyżej — kłęby dymu irytują ojca i dlatego je odpędza ręką).
Petronela (wchodzi z prawej). Ach, skończył się nareszcie ten obiad.
Kwaskiewicz. Obiad? (Wzrusza ramionami). To obiad?!... To stypa pogrzebowa! (Do Leonidasa). A dajże u sto dyabłów pokój z tymi papierosiskami! Dymi i dymi, jak z komina! (Wstaje i odchodzi na lewo).
Leonidas. Ciekawym, co ojcu moze skodzić, ze ja kuzę!
Kwaskiewicz. Jak ja byłem w twoim wieku, tom jeszcze nie wiedział, co to papieros albo cygaro.
Leonidas. To tez z ojca i teraz jesce nie tęgi kuzac.
Kwaskiewicz. Będziesz ty cicho!... Ja ci dam odzywać się tak do ojca!
Petronela. Ależ dajżesz chłopcu pokój.
Leonidas. Tatko dziś nie w humoze, to mu wsystko skodzi.
Petronela (całuje Leonidasa w czoło, idąc na prawo).
Kwaskiewicz. A z czegóż to mam mieć humor, trutniu jakiś. Namówiliście mnie z matką na te zbytki, zaciągnąłem nowe długi, a teraz co? Pieniądze się rozeszły, a tyś mi został na karku. A!... (Rzuca cygaro rozgniewany, potem staje nad siedzącym Leonidasem). I co ja teraz biedny człowiek zrobię z tym nicponiem?
Leonidas (wstaje z dumą). Już niech ojca o to głowa nie boli! Niech no ja tylko wysumię, to sobie potem posukam jakiej posaznej panny i ozenię się, a wtedy psy moich zdolnościach zobacy ojciec, jakie ja sobie stanowisko wyrobię na świecie.
Petronela (do męża). Słyszysz? Jeszcze będziesz się szczycił takim synem. (Całuje Leonidasa w czoło).
Kwaskiewicz. E! (Macha ręką i na bok odchodzi).
Aurora (wchodzi z prawej, prowadząc Idalię). Idalio, zmiłuj się, panuj nad sobą — regarde — patrzą na nas. (Sadza ją na kanapie).
Idalia. Ach Maman, taki zawód! „Je perdu tout expoir“.
Aurora. Uspokój się! Pojedziemy na karnawał do Lwowa, albo do Wiednia, gdzie zechcesz! Rozerwiesz się, zapomnisz o tym niewdzięczniku!... Wierz mi, to nie był mąż dla ciebie. Pomyśl tylko jaka różnica wieku! On sam zapewne rozważył sobie niestosowność takiego związku i dlatego niemiał odwagi przyjechać.
Bajkowski. (Wchodzi z prawej z Żuryłą pod rękę). Pan miałeś święty rozum, żeś się trzymał zdaleka.
Kwaskiewicz. (Zbliża się do nich). Oj wielki rozum, żeś się nie dał namówić na te szopki, komedye.
Bajkowski. A wszystkiemu temu Lechiccy winni, jak Boga kocham! Jak zaczęli panie namawiać, że wypada, że należy, że to jest naszym obowiązkiem, tak panie wmówili w nas, a my osły daliśmy się wziąć na to.
Kwaskiewicz. Żeby im kasztany z ognia wyciągać własnemi łapami.
Żuryło. Jak to?
Kwaskiewicz. No! Bo przecież to jasne, że oni mieli tylko swój interes na względzie. Polowali na tytuły, na ordery.
Aurora. A może i na coś więcej!
Żuryło. No, na cóż jeszcze?
Aurora. Na małżeństwo panny Broni z księciem.
Żuryło. Cooo?
Aurora. Jakto? Pan tego nie spostrzegłeś?
Żuryło. Przyznam się pani, że anim pomyślał.
Aurora. Bo pan nie jesteś kobietą.
Petronela. Ale my kobiety, mamy nos na takie rzeczy.
Bajkowski. To też dobrze im tak. Ja ich nie żałuję ani trochę, bo przez ich głupią ambicyę myśmy się także dali wystrychnąć na dudków! O! zjedzą dyabła, jeżeli im się uda złapać nas na drugi raz na coś podobnego. Po kiego kroć dyabłów mamy się wysługiwać jakimś tam zagranicznym pankom?
Żuryło. Brawo! Panie Bajkowski, brawo! Otóż to nazywa się rozumnie mówić! Bo to straszna wada nasza, że się lubimy wysługiwać obcym, popisywać się przed obcymi, szukać pomocy u obcych, zamiast ufać we własne siły.
Bajkowski. O, niedoczekanie ich, żeby Bajkowski zrobił jeszcze kiedy coś podobnego! Pójdziemy panie o własnych siłach — prawda? co?
Żuryło. Tak! Dalej zajdzie kto się na drugich nie ogląda. (Przechodzi głębią na prawo ku przodowi sceny).
Kwaskiewicz. I nie pozwolimy, żeby lada kto drwił sobie z uczciwych obywateli i traktował ich jak fagasów. Prawda panie Żuryło!
Aurora. Nie pozwolimy się lekceważyć. — „N’est ce pas, ma chère“?


Scena trzecia.
CIŻ, GIĘTKOWSKI, potem BRONIA później JULIUSZ i SŁUŻĄCY.

Giętkowski. (Wchodzi tajemniczo na palcach i mówi zniżonym głosem). Panowie! Państwo! Powiem wam coś, czego się ani spodziewacie, ani się domyślacie nawet! Coś nadzwyczajnego!
Kwaskiewicz i Bajkowski. Co takiego? (Wszyscy prócz Żuryły, zbliżają się i grupują koło niego).
Giętkowski (tajemniczo). Książę jest tutaj.
Kwaskiewicz. Co?
Bajkowski (przestraszony). Gdzie?
Giętkowski. Tu w tym domu u Lechickich.
Bajkowski (ogląda się trwożliwie). Rany Boskie, a ja tak gębę rozpuściłem na niego. (Zatyka sobie usta).
Giętkowski (do Aurory). „Ile est içi — ma foi“.
Idalia. O ja to przeczuwałam!
Aurora (całuje ją w czoło uradowana). Dziecko moje!
Bajkowski. E, żartuj sobie zdrów!
Giętkowski. Ależ jak honor kocham! Parole d’honneur!
Bajkowski. Gdyby tak było, tobyśmy go przecież widzieli.
Kwaskiewicz. Tak! Dlaczegóż miałby się ukrywać!
Giętkowski. Je ne sais pas, mais, to wiem na pewno, że jest tu.
Petronela. Któż to panu powiedział?
Giętkowski. Kto? Mój spryt... mój zmysł spostrzegawczy i zdolności kombinacyjne. Ecouter!... Wyszedłem sobie na spacer po obiedzie, bo to już mój zwyczaj, że zawsze po obiedzie muszę przynajmniej tysiąc kroków promenować — to pysznie robi, hrabia Artur uprawia ten sport od lat kilku i...
Bajkowski. No, no! Do rzeczy! co nam tam do hrabiego...
Kwaskiewicz. Cóż dalej?
Giętkowski. Otóż zapaliwszy cygaro, promenuję po ogrodzie, gdy w tem... słucham... ktoś za sztachetami rozmawia po niemiecku, czysto wiedeńskim żargonem. Uderzyło mnie to... zbliżam się i z poza krzaku bzu, widzę jakichś dwóch jegomościów, ubranych z wiedeńskim szykiem — jeden wyglądał na exwojskowego, a drugi na Stahlmajstra, lub coś podobnego. Qu ’est ce que cela? myślę sobie... Wiedeńczyki tutaj?... Coś mnie piknęło, jakby przeczucie i wyszedłem przez furtkę, która była uchylona. Gdy mnie zobaczyli, przestali mówić i cofnęli się do powozu, który stał opodal. Ale ja nic, śmiało zbliżam się do nich i pytam, rozumie się także z wiedeńska... Panowie nie tutejsi?... Spojrzeli na mnie, jakby się porozumiewali spojrzeniem — i nic nie odrzekli. Więc ja znowu... Panowie może szukacie kogo... jestem tutejszy, mogę panów objaśnić. Oni znowu nic, ani słowa.
Bajkowski (niecierpliwie). Ale mówże u sto dyabłów raz, co odpowiedzieli ostatecznie, bo tego czego nie mówili, tośmy wcale nie ciekawi.
Petronela. Mów pan, mów pan, bo umieramy z ciekawości. Co powiedzieli ?
Giętkowski. Otóż w tem sęk, że nic nie chcieli powiedzieć. Szło im widocznie o zachowanie sekretu. Ale od czegóż dyplomacya. Jak ich zacząłem zręcznie z różnych stron zachodzić pytaniami, wyciągać na słówka, tak w końcu dowiedziałem się, że przyjechali tu w towarzystwie jakiejś osoby, która już poprzednio zawiadomiła tu kogoś o swojem przybyciu, że ta osoba najętym powozem przyjechała tu sekretnie ze stacyi kolei, weszła przez furtkę, przez ogród do dworu i obecnie tu się znajduje.
Aurora (uradowana). No to książę... nie ma wątpliwości...
Leonidas. Jak amen w paciezu.
Kwaskiewicz. Ale dlaczegóż te tajemnice? To ukrywanie się?
Giętkowski. Nie wiem! nie mogłem wybadać. Coś musi być w tem...
Żuryło. Ależ panowie! przecież książę nie szpilka, żeby go można schować do kieszeni, gdyby tu był tobyśmy go przecież widzieli.
Kwaskiewicz. To prawda!
Petronela. A tu go nigdzie nie ma!
Leonidas. Moze u Julka! — albo w kancelaryi pana Lechickiego.
Bajkowski. Byłem tam przed chwilą, nie ma nikogo.
Aurora. Chybaby u babci.
Giętkowski. Bardzo być może!
Petronela. Czekajcie, pójdę zobaczyć! (Chce iść, w tem słychać hałas w pierwszym pokoju na lewo).
Giętkowski. „Silense (nadsłuchuje). Avez-vous entendu“! Ktoś przewrócił stołek w tamtym pokoju!
Aurora. To mieszkanie Broni, pewnie ona.
Bronia (ukazuje się we drzwiach głównych i mówi do Żuryły.) Panie Żuryło, czy można pana prosić na słóweczko?
Żuryło. Służę ci aniołku (idzie do niej i rozmawiając odchodzą).
Petronela (żywo). A więc nie Bronia!
Aurora. Tylko książę.
Giętkowski. „Attandez“! Zaraz się przekonamy (idzie do drzwi) zamknięte! (tryumfująco). A co?
Kwaskiewicz. Nie ma wątpliwości, tam go schowano!
Petronela (zgorszona). W pokoju córki!
Aurora. „Ti donc!... Schoking“!
Leonidas. Skandaliczne.
Bajkowski (do Giętkowskiego, który zaglądał przez dziurkę). Cóż? widziałeś co.
Giętkowski. Nic. — Dziurka zatkana.
Juliusz (wchodzi z prawej, za nim służący z dużą tacą, na której potrawy i napoje, spostrzegłszy zgromadzonych chce się cofnąć). Odnieś to!
Kwaskiewicz. Dlaczego? Czemuż nie każesz zanieść tego obiadu osobie, dla której go przeznaczono?
Giętkowski. Proszę, cię nie żenuj się. Nie masz powodu robić przed nami sekretu. My wiemy dobrze, kto tam jest. (Klepie go poufale po ramieniu).
Juliusz (stawiając się). Wiec cóż z tego? Jakiem prawem wtrącacie się państwo do tego, co mnie tylko obchodzić może?
Bajkowski. A przepraszam cię, mój Julku, gdyby to była osoba prywatna, to mógłbyś z nią robić co ci się podoba, ale to jest osoba publiczna.
Juliusz (gwałtownie). Bajkowski proszę cię!...
Kwaskiewicz. A jako taka, jest własnością nas wszystkich, i my mamy równe prawa, jak i ty do osoby księcia!
Juliusz. Księcia?
Kwaskiewicz. O, nie spodziewałeś się, że ci wywąchamy tę tajemnicę!
Bajkowski. Myślałeś, że wam się uda ukryć go przed nami! Ha! ha! ha!
Giętkowski. To ja odkryłem! Prawda, jaki ze mnie dyplomata!
Juliusz (n. s.) Skorzystam z tej pomyłki (gł.) A więc, skoro już wiecie, nie będę taił dłużej przed wami, że książę jest rzeczywiście w tym pokoju!
Giętkowski. A co?... Moja kombinacya?
Juliusz. Ale jest panowie „incognito“ i życzy sobie zachować to „incognito“ do końca.
Bajkowski. (Z żalem, prawie z płaczem). Ale dlaczego?
Juliusz (tajemniczo). Względy polityczne! (Kładzie palec na ustach — mina poważna).
Kwaskiewicz. (Powtarza z czcią). Polityczne!
Bajkowski. (Po namyśle, wzruszając ramionami). Nie rozumiem!
Giętkowski (Poważnie do Juliusza). Ale ja rozumiem. Tajemnica gabinetu! n’est ce pas? Dyplomatyczna intryga — co, prawda? (Bierze go na bok). Jednak, jakkolwiek książę jest niewidzialny dla nikogo, to spodziewam się, że dla nas zrobi wyjątek. N’est ce pas ?
Juliusz. Dla nikogo!
Giętkowski. A ja ci zaręczam, że zrobi to specialment pour nous. Skoro się tylko dowie, que ma femme et Idalie sont içi — to z pewnością będzie chciał koniecznie widzieć się z niemi — bo ci powiem pod sekretem, że on tu właściwie dla niej przyjechał.
Juliusz. Dla kogo?
Giętkowski. Pour notre Idalie. (Do ucha). Zakochany po uszy. Mais silence! (Kładzie palec na ustach i odchodzi do żony i córki, które usiadły na boku na prawo).
Petronela (do Juliusza, półgł. błagalnie). Panie Juliuszu! Wyrób ty mi sekretnie audyencyę u księcia. Nie na długo, na parę minut, bym mu mogła powiedzieć kilka słów o moim Leonidasie i polecić jego względom i protekcyi.
Juliusz. To już ja sam zrobię!
Petronela. O nie! Pan byś nie umiał, bo pan nie jesteś matką, to nie wiesz jak matka może i umie przemawiać, gdy idzie o szczęście jej najdroższego dziecka! Ja sama muszę mówić z księciem. (Ściska go za rękę). Panie Juliuszu! Ja panu do śmierci będę wdzięczną za to. (Ściska go znowu). Pamiętaj pan, że losy mego Leonidasa w pańskim ręku. (Odchodzi do męża i syna i rozmawia z nimi).
Bajkowski (łapiąc Juliusza, który chciał się wysunąć z pokoju i prowadząc naprzód). Wiesz Julku, ja ich tylko ztąd wyprawię, a ty mnie potem wprowadzisz do księcia. Dobrze? Widzisz, ja muszę koniecznie wypowiedzieć mój afekt serdeczny dla jego osoby, moje przywiązanie, żeby tam w Wiedniu wiedziano, jakie tu serca biją dla nich. (Tłucze się po piersiach). No, cóż? Zrobisz to dla mnie?
Juliusz (zakłopotany). To nie zależy odemnie, muszę pierwej zapytać księcia, czy pozwoli, czy się zgodzi.
Bajkowski. Przedstaw mu gorąco, kto jestem, co dla kraju zrobiłem, jakiem pałam do niego przywiązaniem, a jestem przekonany, że mi nie zamknie drzwi przed nosem. Powiedz mu.
Juliusz (niecierpliwie). Ależ nic nie powiem, jak tak ciągle tutaj stać będziecie.
Bajkowski. Czekaj! Ja ich tu zaraz wyprawię, (gł.) Panowie! Ponieważ książę życzy sobie pozostać incognito, wiec uszanujmyż jego wolę, choćby przez cześć, jaką mamy dla jego osoby — i oddalmy się!
Giętkowski. (uroczyście). Wola jego jest dla nas rozkazem. (Cicho do Juliusza). Pamiętaj. (Głośno). Messieurs-allons! (Wychodzi pompatycznie).
Petronela (ściska rękę Juliusza). Matka cię prosi. (Wychodzi z mężem i synem).
Bajkowski (Do Julii). Będę czekał tam w ogrodzie! — (Wskazuje na okno).
Juliusz (Po wyjściu wszystkich). A! nareszcie! (Spotrzega Aurorę i Idalię). Panie tutaj?
Aurora. Idalii się słabo zrobiło!
Juliusz. Bo też tu tak duszno! parno. Świeże powietrze orzeźwi panią. Służę (podaje ramię i wyprowadza obie głębią).


Scena czwarta.
LECHICKI, po chwili BRONIA, potem JULIUSZ wreszcie KAROL.

Lechicki (Wchodzi z prawej). Cóż ten Matlachowski naplótł mi jakieś niestworzone rzeczy, że w pokoju Broni jest jakaś dama uwięziona, że wzywała pomocy (próbuje drzwi). A w istocie zamknięte!... Cóż to ma znaczyć? Hej, kto tam jest, proszę otworzyć!
Bronia (wchodzi z lewej). Ojciec! Boże! Pewno się już dowiedział.
Lechicki (szarpiąc drzwi). Cóż u licha! (Bije pięścią). Proszę otworzyć!
Bronia (rzucając mu się do kolan). Ojcze! Błagam cię! Zlituj się!
Lechicki. Bronia? A ty tu czego chcesz?
Bronia (j. w.). Ojcze daruj! Ona niewinna, ona go kocha.
Lechicki. Kto? Kogo... co ta plecie?... (Podnosi ją). O kim ty mówisz?
Bronia. No, o tej nieszczęsnej, która tam jest ukryta.
Lechicki. Więc tam jest rzeczywiście jakaś dama ukryta? Widziałaś ją?
Bronia. I mówiłam z nią. Wyznała mi całą prawdę.
Lechicki. Jaką prawdę?
Bronia. Że się z Julkiem kochają oddawna. Że jest jego narzeczoną — więcej niż narzeczoną.
Juliusz. (Wraca środkiem i spostrzegłszy ojca, n. s.) Teraz ojciec znowu, a co za fatalność! (Chce się cofnąć).
Lechicki. Julek? Co to wszystko ma znaczyć? Co tam za kobieta? Bronia mi mówi.
Juliusz. Przedewszystkiem każ jej ojciec odejść. Oddal się Broniu proszę cię!
Lechicki (do wahającej się Broni). No idź, kiedy Julek sobie życzy.
Bronia (składa błagalnie ręce). Ach, ty jej nie przeklniesz ojcze, nie odepchniesz, prawda?
Juliusz (bierze ją za rękę). Proszę cię, zostaw nas samych, ja już ojcu wszystko wyjaśnię.
Bronia (całuje ojca w rękę). Bądź pobłażliwym ojczulku! (Do Juliusza, który ją do drzwi odprowadza). Odwagi bracie! (Wychodzi).
Lechicki. A teraz wytłumacz się co to wszystko znaczy? Czy to prawda, że tam jest osoba, którą kochasz?
Juliusz. E! cóż znowu.
Lechicki. Bronia mi mówiła.
Juliusz. Plecie sama, nie wie co!
Lechicki. Więc któż to jest?
Juliusz. No, taka sobie zwyczajna znajomość; któryż z młodych ludzi niema podobnych grzeszków na sumieniu. (W czasie tej rozmowy Bronia wprowadza Karola, pokazuje mu giestem ojca i Juliusza i odchodzi).
Lechicki (surowo). Jakto? I taka awanturnica miała czelność wejść w nasz dom, profanować pokój twojej siostry, i ty pozwoliłeś na to?
Juliusz. Cóż miałem robić. Przyszła tu bez mojej wiedzy, Musiałem ją gdzieś ukryć, aby nie zobaczono...
Lechicki. I czegóż chce od ciebie ta kobieta?
Juliusz. Rości sobie jakieś pretensye, żąda wynagrodzenia.
Lechicki. Skoro żąda musi mieć do tego jakieś prawa. Należało zapłacić i wyprawić ją co prędzej.
Juliusz. Nie miałem pieniędzy.
Lechicki. Jak to? A te co wziąłeś za las?
Juliusz. Wszak wiesz ojcze, że byłem we Lwowie.
Lechicki. No, to co?
Juliusz. Podróż — pobyt przez parę tygodni.
Lechicki. I dwa tysiące reńskich?
Juliusz. Musiałem przecież żyć na odpowiedniej stopie, przyjmować u siebie, bywać w klubie.
Lechicki. I dwa tysiące reńskich? I ty chcesz się nazywać praktycznym człowiekiem? Sprzedać las, który był świętą relikwią babki, osłodą jej starości, aby w ciągu paru tygodni roztrwonić te pieniądze na hulanki i parady — to twoja praktyczność! Oddałem ci gospodarstwo, abyś je podniósł i stworzył nowe źródła dochodów, a ty co zrobiłeś? Nic, prócz wielkich projektów i długów. O nic z tego, mój paniczu, wolę ja stary system i od dziś sam znowu będę gospodarował.
Juliusz. Ojciec chciałbyś mnie tak kompromitować wobec ludzi?
Lechicki. Wolę to, niż narażać nasz majątek na ruinę. Naucz się ty pierwej szanować grosza, a teraz przedewszystkiem wypraw mi z domu tę lafiryndę. Powiedz jej, że zapłacę, co żąda, tylko niech mi się wynosi co prędzej. Jeżeli nie zechce dobrowolnie, każę wypędzić, psami wyszczuję.
Juliusz. Ależ zastanów się ojcze — skandal — wstyd!
Lechicki (chodzi wzburzony). Niech będzie. Wstydź się, kiedyś zasłużył na to. (Wychodzi na prawo).
Karol (n. s.). Biedny Julek — trzeba go ratować. (Wychodzi na lewo II-gie drzwi).


Scena piąta.
JULIUSZ, BAJKOWSKI, po chwili PETRONELA, LEONIDAS, KWASKIEWICZ, potem GIĘTKOWSKI, AURORA, IDALIA.

Bajkowski (naprzód zagląda, potem wchodzi) — (cicho). A cóż mówiłeś z nim?
Juliusz (roztargniony). Mówiłem! mówiłem!
Bajkowski. No i cóż powiedział?
Petronela (wchodzi z mężem i synem i staje z drugiej strony Juliusza). Panie Juliuszu, cóż książę.?
Bajkowski (do Petroneli i wchodzących Giętkowskich). Przepraszam państwa, ale tu nie można teraz wchodzić. (Chce ich usunąć).
Petronela (stawiając się). Ciekawam dlaczego nie można. Jeżeli panu wolno...
Giętkowski (który wszedł z żoną i córką). My wszyscy mamy tutaj równe prawo.
Juliusz (zniecierpliwiony). Ależ powiedziałem państwu już raz, że książę nie życzy sobie z nikim mówić i nikogo widzieć nie chce. (Wchodzi Lechicki drzwiami z prawej).
Giętkowski (wskazując na Juliusza i Lechickiego). Jeżeli jednak panowie mogliście być dopuszczeni przed jego oblicze, to dlaczegóż my tylko mamy być wyłączeni? (Do Lechickiego). No bo przecież pan się nie zaprzesz, że rozmawiałeś z księciem.
Lechicki. (Patrzy osłupiały na Giętkowskiego i wszystkich). Z jakim księciem? Juliuszu, co to ma znaczyć!
Kwaskiewicz. Mój kochany nie udawaj. My wiemy dobrze, że książę jest tutaj.
Lechicki. Czyście powaryowali?
Petronela (do Leonidasa — z oburzeniem). Jak udaje.
Leonidas. Swiętosek.
Kwaskiewicz. Znamy się na tem. Chcecie dla siebie wyłącznie mieć księcia i dlatego nie dopuszczacie nas przed jego oblicze.
Bajkowski. I nie pozwalacie nam wyrazić naszych najserdeczniejszych afektów. (Bije się po piersi).
Giętkowski. Ale my coute que coute musimy widzieć się z księciem.
Lechicki (w pasyi). Z jakim księciem? Gdzie? Co?
Petronela (z gniewem, wskazując pokój). Tam! Tam!
Lechicki. Czyście zmysły stracili, tam jest...
Juliusz (cicho). Ojcze, na miłość boską, nie wyprowadzaj ich z błędu, bo mnie zgubisz! Będę skompromitowany.
Kwaskiewicz (do Bajkowskiego). Uważasz jak się zmawiają, coś kręcą.
Bajkowski. Ale im się nie uda (podnosi głos). My musimy widzieć księcia, żeby tam nie wiedzieć co.
Lechicki (z politowaniem). Ależ waryaty, miejcież trochę zastanowienia. Gdyby książę był w istocie, dlaczegóż bym go ukrywał? Jakiż miałbym powód?
Kwaskiewicz. My już wiemy jaki!
Petronela. Bardzo dobrze wiemy.
Bajkowski. Chce się wam wyłącznie dla siebie zagarnąć wszystkie korzyści z pobytu księcia.
Lechicki (oburzony). Korzyści? ja?
Giętkowski. Tak pan, pan i pański synalek!
Aurora (z przekąsem). A może i ktoś trzeci jeszcze.
Petronela. My się znamy na takich sztuczkach.
Lechicki. Jakto? Więc posądzacie mnie, że dla osobistego interesu mógłbym dopuścić się takiej podłości, zadrwić sobie z was w tak niegodny sposób. (Po chwili). Milczycie? A więc przypuszczacie, że byłbym zdolny do tego?
Giętkowski. Jeżeli tam niema księcia, to dlaczegóż zamykacie drzwi? Dlaczego wzbraniacie nam wstępu?
Kwaskiewicz (wytykając do Lechickiego palcem). A!
Lechicki (do Kwaskiewicza). Więc i ty śmiesz przypuszczać?
Kwaskiewicz (stula ramiona). Nie ja jeden!
Lechicki. Skoro tak, skoro mi nie wierzycie, zaraz się przekonacie. Julek otwórz drzwi...
Juliusz. Ale ojcze! (Cicho). Zlituj się!
Kwaskiewicz (do Giętkowskiego i Petroneli). A co? Widzicie? nie chce!
Giętkowski. Bardzo wierzę!
Lechicki (do Juliusza groźnie). Otwórz drzwi mówię.
Juliusz (cicho). Ojcze pomyśl jaki wstyd.
Lechicki. Wolę to, niż żeby mnie miano posądzać o szelmostwo. Gdzie jest klucz?
Juliusz. Ojcze!
Lechicki. Daj mi klucz. (Juliusz wyjmuje powoli klucz. — Lechicki wyrywa mu niecierpliwie i rzuca go na ziemię). Macie, idźcie, zobaczcie tego księcia!
Juliusz. (W czasie gdy Bajkowski i Kwaskiewicz otwierają drzwi n. s.) Takie upokorzenie to okropność.


Scena szósta.
CIŻ i KAROL.

Wszyscy (ujrzawszy wchodzącego Karola). Pan Karol? Karol? (Cofają się gromadnie).
Juliusz (n. s.). Karol? Co to znaczy?
Karol (z uśmiechem). Tak! To ja panowie. Mieliście zupełną słuszność, utrzymując, że książę we własnej osobie raczył ukrywać się w tym domu.
Kwaskiewicz (do Lechickiego tryumfująco). A co, słyszysz?
Karol. Pan Lechicki nie wie o niczem, bośmy to przed nim trzymali w sekrecie. Ja tylko i Julek byliśmy wtajemniczeni.
Giętkowski. Więc książę jest tam? (Chce iść do pokoju).
Karol (zatrzymując go). Już go niema. Przed chwilą opuścił ten dom.
Bajkowski. To nieprawda!
Karol. Nie wierzycie państwo. Możecie się sami przekonać, proszę (odstępuje od drzwi, do których się cisną wszyscy, prócz Lechickiego i Juliusza).
Lechicki. Panie Karolu? Co to wszystko znaczy!
Juliusz (z wyrzutem). Coś ty zrobił.
Karol (wesoło). Nie obawiajcie się, już jej tam nie ma. Zaspokoiłem jej żądania i wyprowadziłem tylnemi drzwiami przez kredens do ogrodu.
Juliusz (ściska go za rękę). O mój drogi, tego ci do śmierci nic zapomnę.
Lechicki. Poczciwy z ciebie chłopiec. Przyjmij i od biednego ojca serdeczne dzięki, żeś mu oszczędził wstydu i upokorzenia.
Karol (do wchodzących i skonfundowanych). A co, przekonaliście się państwo!
Kwaskiewicz. Jak pech, to pech.
Karol. Pocieszcie się jednak panowie tem, że książę odjeżdżając polecił mi zapewnić panów (z galanteryą) i panie, o swojej wysokiej życzliwości i powiedzieć wam, że długo w pamięci zachowa tę krótką chwilę, spędzoną na naszej ziemi. Kazał z tego powodu wyrazić wam serdeczne podziękowanie za przyjęcie, jakie zgotowaliście dla niego.
Bajkowski (wzruszony ociera łzy i mówi czule). Więc wie o naszych zasługach?
Karol Wie i będzie umiał je ocenić.
Kwaskiewicz (j. w.). Jak tu nie kochać takiego pana?
Bajkowski (j. w.). Ale dlaczegóż odjechał? Dlaczego tak prędko?
Karol (tajemniczo). Względy polityczne. (Szepce do ucha Bajkowskiemu).
Bajkowski. (Wysłuchawszy ze czcią robi ważną minę). A!
Kwaskiewicz. (Z ciekawością do Bajkowskiego). Co takiego? (Gdy mu Bajkowski powiedział do ucha, robi także poważną minę). A!...
Giętkowski (do Kwaskiewicza). Co powiedział? (Gdy mu Kwaskiewicz mówi do ucha). Domyślałem się tego (szepce żonie, ta Idalii, Kwaskiewicz żonie, ta Leonidasowi, wszyscy z wielką powagą przyjmują tę wiadomość).
Karol. Tylko panowie sza! Ani słowa przed nikim, bo to tajemnica dyplomatyczna.
Wszyscy (prócz Lechickiego i Juliusza). Pst! sza! (Przykładając palce do ust).
Giętkowski (uroczyście). Parol d’honneur!
Kwaskiewicz. Jak sekret, to sekret.
Petronela (patetycznie, wskazując na piersi). U mnie jak w grobie!
Giętkowski. (Stojąc w oknie, żywo). Panowie! widzę jeszcze powóz księcia za drzewami.
Wszyscy (biegnąc do okna). Gdzie? gdzie?
Gutkowski. W tej chwili ruszył.
Idalia (słaniając się na matkę). Ach! maman!
Giętkowski. Panowie! Śpieszmy do ogrodu stamtąd będziemy mogli jeszcze wznieść okrzyk na cześć księcia! (Wybiega, za nim żona i córka).
Kwaskiewicz. Brawo, śpieszmy. (Wybiega z żoną i synem).
Bajkowski. Niech choć głos nasz do niego doleci. (Wybiega).


Scena siódma.
ŻURYŁO — BRONIA — LECHICKI — KAROL — JULIUSZ.

Żuryło (wchodzi z Bronią). Powiedz że mi raz otwarcie panie Lechicki, czy chcesz mego chłopca za zięcia, czy nie?
Lechicki. (Idąc do niego z otwartemi rękami). Ależ chcę! chcę! (łączy Karola i Bronię, a potem bierze Żuryłę za obie ręce) i piszę się całem sercem na twój system panie Żuryło „oszczędnością i pracą“.
Żuryło. Brawo! A wtedy nie będziemy już mieli ciężkich czasów! (Ściskają się — Karol całuje ręce Broni. Za sceną słychać okrzyki i wiwaty). „Wiwat!“ „Niech żyje!“ „Hoch!“

(Zasłona spada).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.